Pokazywanie postów oznaczonych etykietą prywatnie. Pokaż wszystkie posty

DŁUUUGA PRZERWA




Nie planowałam tak długiej przerwy na blogu. Tak jakoś wyszło... Początkowe braki czasu, które spowodowane były szaloną decyzją o kupnie działki, zmieniły się w zastój umysłowy i brak chęci do pisania. Ale już chyba wracam. Już mi czegoś brakuje... 

Zatem mam nadzieję, że jeszcze wszyscy moi czytelnicy nie pouciekali, że ostała się jakaś zbłąkana owieczka ;) 
A na razie kilka kadrów z "naszego miejsca" :)











CZAS PRZERWAĆ MILCZENIE



O pewnym marzeniu.
Myśl ta kiełkowała już od dawna w naszych głowach. Choć początkowo, dokładnie nie wiedzieliśmy, co to za myśl i o co tak naprawdę nam chodzi. Czegoś pragnęliśmy, ale nie potrafiliśmy tego nazwać. 
Była w nas jakaś taka niesprecyzowana dokładniej potrzeba zmiany. Ech, a gdyby tak rzucić to wszystko i wyjechać gdzieś? Zamieszkać w jakiejś chatce, z dala od...no właśnie, od czego? Od ludzi? Miasta? Sztuczności? Obłudy? Pogoni...? Chyba po trochu od tego wszystkiego. Wiedzieliśmy jednak, że to tylko marzenie, no bo jak to tak...zostawić wszystko i wszystkich...?

A teraz o pewnym przypadku.
Zaczęło się wszystko w pewien sierpniowy dzień. Przez przypadek lub też zrządzenie losu, jak kto woli, znaleźliśmy się w miejscu, w którym byli również i nasi przyjaciele. Podzielili się z nami nowiną - kupują działkę, będą budować dom. Jeszcze tego samego wieczoru wspólnie pojechaliśmy, by zobaczyć, gdzież to oni się wyprowadzą. "Kurcze, naprawdę tu ładnie", pomyślałam. Ale zaraz potem było "mnie by się nie chciało, tyle pracy, wyrzeczeń...".  Oszczędzę Wam opisu tego, co działo się w naszych głowach przez następny tydzień. Powiem tylko, że jeśli wszystko dobrze się ułoży, to przyszłoroczne Święta spędzimy we własnym domu. A moja sąsiadka z czasów dzieciństwa... znowu będzie moją sąsiadką ;) 



Dlatego zniknęłam. Inne sprawy zaprzątały moją głowę i na bloga już nie starczało czasu, a niekiedy po prostu sił. Ale teraz wracam i mam zamiar znów pisać regularnie :)



OJCIEC XXI WIEKU




Zastanawiałyście się kiedyś moje Drogie Panie (I Panowie oczywiście, o ile jakiś tu zagląda ;)), jak bardzo odmienny jest współczesny tata od tego sprzed chociażby 30 lat? Czy statystyczny ojciec z tamtej "epoki" potrafił zmienić pieluchę, nakarmić, utulić do snu? 
Często słyszę od innych kobiet, matek, jak to mają ciężko, ile to rzeczy muszą w ciągu dnia zrobić, ile wymaga od nich współczesny świat. I pewnie tak jest. Wcale w to nie wątpię. Ale czy zastanawiałyście się, czy i również współczesny mężczyzna - ojciec nie ma obecnie znacznie ciężej, niż było to pół wieku temu? Jak bardzo zmienił się obraz ojca? Ileż to nowych obowiązków mu przybyło? Ciężko pracuje, nieraz do późnych godzin, by dać swej rodzinie to co najlepsze, już nie przypala wody w czajniku, potrafi coś ugotować (a są i takie przypadki, którym lepiej to wychodzi niż niejednej Pani), umie obsłużyć zmywarkę czy pralkę, dba o dzieci, pielęgnuje je, bez problemu zajmuje się nimi pod nieobecność mamy. Do tego nadal pozostał mężczyzną. Wie, co to wiertarka, młotek czy kosiarka. Oprócz tego wszystkiego i on znajduje czas na swoje pasje. A do tego już nie wygląda jak "Janusz z wąsem". Nie obce mu mydło, woda toaletowa czy różne specyfiki do nadania odpowiedniego kształtu swojej fryzurze, których nawet ja nie umiem nazwać :) No i jeszcze jakaś siłownia, rower czy jogging, bo przecież i o kondycję współczesny tata musi dbać (w końcu trzeba mieć siłę na wielogodzinne noszenie swych pociech na rękach chociażby na wakacjach, kiedy już małe nóżki nie mają siły, albo chęci :))
 
Pamiętajmy o tym wszystkim, nie tylko w dniu Ich święta.
 




A ten wpis dedykowany jest mojemu mężowi,  który tak, jak nikt inny potrafił uspokoić naszego syna w pierwszych tygodniach jego życia szumiąc mu do uszka. Temu, który nagle odnalazł w sobie ogromne pokłady cierpliwości (o istnieniu których nie miałam pojęcia ;)) Temu,  który robi najfajniejsze huśtawki, najwyżej podrzuca, i z którym kąpiel to najlepsza zabaw. Temu, który potrafi nosić te prawie 11 kg na swych rękach godzinami. Temu, który jest najlepszym tatą, jakiego mogłabym wybrać dla swoich dzieci.



POMIĘDZY PAKOWANIEM WALIZEK - WYTRAWNE GOFRY





"Już za parę dni, za dni parę
wezmę plecak swój i gitarę..."

Słowa tej piosenki, która co roku śpiewana była w mojej podstawówce na zakończenie roku szkolnego, zawsze będą kojarzyć mi się z beztroskim czasem wakacji, zapachem skoszonej trawy, śpiewem ptaków o poranku, wczesnymi śniadaniami jedzonymi w cieniu orzechowego drzewa w naszym ogrodzie (a dodam tylko, że byłam zdolna wstawać o 6 rano, by nie tracić pogodnych dni),  rowerowymi przejażdżkami wśród pól i kwiatów... ze szczęściem i taką prostą, nieskomplikowaną radością małej marzycielki, jaką byłam (i wale nie przestałam nią być). 

Mimo, że do wakacji jeszcze chwilka, to już dziś wprowadzam się w ten cudowny nastrój. I choć nie zabieram plecaka, a wielką walizkę (w którą nie wiem, jak wszystko zmieszczę), a gitara też zostaje w domu, to już przebieram nogami, bo doczekać się nie mogę. Tego odkrywania nieznanego, przygód mniejszych i większych, wspólnie spędzonego czasu, kiedy zapominamy o całym świecie i liczymy się tylko my. Nasza trójka. 


 A żeby czas jakoś zająć robię gofry. Ale tym razem nieco inne. I chyba całkiem niezłe :)









WYTRAWNE GOFRY:
składniki: (na 6 szt.)
1 szkl mleka
1 szkl mąki pszennej pełnoziarnistej
1 jako (oddzielnie białko i żółtko)
łyżka oliwy + do posmarowania gofrownicy
szczypta soli i pieprzu
suszone zioła, np. bazylia i oregano
1 łyżeczka proszku do pieczenia

Wykonanie:
Białko oddzielić od żółtka i ubić ze szczyptą soli na sztywną pianę. Do żółtka dodać pozostałe składniki i zmiksować. Pianę dodać do reszty ciasta i delikatnie wymieszać. 

Ciasto nakładać na rozgrzane i posmarowane olejem płytki gofrownicy. Piec ok. 4/ 5 min. 
Podawać ciepłe z dodatkami.

A co do takich gofrów? Tu kombinacji jest wiele.
U mnie były:
 ser pleśniowy, pomidory, świeża bazylia
oraz
śmietankowy  serek twarogowy wymieszamy z listkami świeżej bazylii i pokruszone pistacje.


Ja uciekam. Walizki czekają. Wracamy za dwa tygodnie :)
Do zobaczenia na IG :) 









BO CZAS TO NAJLEPSZY PREZENT

 
Nie było prezentów (nie licząc kolejnej niewielkiej książeczki z Jego ulubionej serii), nie było nowych gadżetów, klocków, samochodzików, kredek, pluszaków, tych wszystkich niezwykle "potrzebnych" drobiazgów, które chłopiec w Jego wieku "musi mieć". 
Bo Jemu to wszystko potrzebne nie jest. Jemu potrzebni jesteśmy my, nasz czas i uśmiech. 

Zatem były gofry na II śniadanie, było wspólne robienie knedli z truskawkami na obiad, była zabawa z masą solną (która chyba musiała bardzo smakować, bo ciągle jakoś brudne rączki trafiały do buzi), było szaleństwo z tatą, który robi najlepszą na świecie huśtawkę  z własnych rąk... i mimo choroby, która uziemiła w domu, chyba było fajnie... 
 
 

 

 


Bo czasem wystarczy po prostu mieć... czas :)



M JAK MATKA



Kobieta nieidealna, uparta, która czasem za dużo marudzi i narzeka, której nie raz chce się powiedzieć "jak grochem o ścianę".
Kobieta, która jednocześnie potrafi cieszyć się z najmniejszej drobnostki, ze śpiewu ptaków o poranku czy słońca na niebie.
Kobieta, która za bardzo przejmuje się tym, co powiedzą inni, choć powoli z tego wyrasta.
Kobieta, która wiele poświęciła dla swoich dzieci. Chyba nawet zbyt wiele. 
Kobieta, która wie, co to ciężka praca i której nie obce są łzy, ból i smutek.
Kobieta, która za bardzo rozpieszczała (i w sumie nadal to robi) zarówno swoje dzieci, jak i męża, często zapominając o sobie. 
Kobieta, która zawsze na pierwszym miejscu stawiała dom i rodzinę.
Kobieta, która tak rzadko słyszy, że jest kochana. Chociaż to wie i czuje. 
Najważniejsza kobieta w moim życiu. Matka... moja Mama.

Kobieta, która gdy zobaczyła dwie kreski na ciążowym teście, zaczęła ryczeć. I tak ryczała przez prawie tydzień.  I nie były to łzy radości. Którą owładnął wtedy strach i obawa, że już nic nie będzie takie samo, że dawne życie już nie wróci (i która teraz jest przekonana, że łzy  te to była sprawka szalejących hormonów, bo jakże inaczej można wytłumaczyć to idiotyczne zaćmienie umysłu).
Kobieta z mnóstwem wad, uparta i krnąbrna, która często musi "postawić na swoim".
Kobieta, która kocha swoja rodzinę najbardziej na świecie i dla której syn i mąż zawsze będą numerem 1.
Kobieta, która nie nudzi się "siedząc" w domu z dzieckiem, nudzą ją jednak pytania, czy jej się to  nie nudzi.
Kobieta, która kocha być matką. Nieidealną, bo idealnych nie ma. I choć czasem za dużo rozpieszcza albo pozwala oglądać bajki, mimo że to przecież takie "niewychowawcze", to dąży do tego, by być jak najlepszą.
Kobieta. Matka. Ja.








Cudownego dnia, kochane Mamy!




URZĄD Z RANA JAK ŚMIETANA I WAKACYJNE PORADY



Jak to miło udać się z samego rana do urzędu (z całą rodziną oczywiście) i... wyjść z niego mile zaskoczonym. Bo  nie stało się godziny w kolejce. Bo Pani "w okienku" nawet miła była, bo szybko, sprawnie... Czyli jednak można?
Zatem wniosek o wydanie paszportu dla najmłodszego członka naszej rodziny złożony. Teraz tylko cierpliwie czekać na czerwiec. Jak to dobrze, że to już tylko nieco ponad miesiąc :)
Pozostając w tym wakacyjnym klimacie, chciałabym dzisiaj dać Wam kilka wskazówek, jak zaplanować samodzielnie wyjazd.
Nie, żebym była jakimś ekspertem. Choć na swoim koncie już kilka takich wyjazdów mamy. I co najważniejsze - wszystkie się udały. Żadnych strat, szkód, zagubionych plecaków, karaluchów w pokojach hotelowych i innych tego typu historii nie było, więc chyba kilka zdań na ten temat mogę napisać. 
Zacznę od tego, że tegoroczny cel wakacji nie jest podróżniczym spełnieniem naszych marzeń. Bo marzyła nam się Dominikana. Niestety, wraz z poszybowaniem wysoko, wysoko kursu dolara, nasze marzenia sobie odleciały... a raczej to my spadliśmy z hukiem na ziemię ;). Trzeba było poszukać jakiegoś miejsca osadzonego bardziej w naszych budżetowych realiach. Główne kryteria: musi być ciepło i musi być ciepła woda w morzu :). No i się zaczęło... Im dłużej się zastanawialiśmy, tym bardziej dochodziliśmy do wniosku, że... nam to się już chyba w dupach poprzewracało ;) 
Pierwsza, oczywista nasza myśl - a może Francja? A potem - znowu? Trzeci raz? Ta, tak moi drodzy. Jesteśmy wielkimi wielbicielami  tego kraju i jeśli ktoś z Was tam jeszcze nie był, a nie ma pomysłu na wakacje - to polecam gorąco. 
No ale przejdźmy do sedna. Francji ostatecznie nie wybraliśmy. Nasz cel - Chorwacja. Czyli biorąc pod uwagę to, iż to jeden z ulubionych kierunków Polaków, będzie jak w domu. No, może tylko z lepszą pogodą ;). A że i byliśmy już tam  (cały jeden dzień), to wiemy, czego się po tym kraju  spodziewać  - słońca, miłych ludzi i możliwości zakupu wina u lokalnych gospodarzy (w butelkach po coca coli ;)).





Ale, ale, o czym to ja miałam pisać? Aha, o tym, jak samodzielnie zaplanować wyjazd. 
Zatem, jeśli ktoś przetrwał mój przydługi wstęp, a ma jeszcze ochotę na  jeszcze dłuższe rozwinięcie tematu, to zapraszam.
 A więc:
1. PLANOWANIE
Przede wszystkim zaplanuj wszystko SAMA. Początkowo chcieliśmy skorzystać z usług biura podróży. Pomyśleliśmy, że w sumie fajnie byłoby wygodnie, bez wysiłku, po prostu wykupić wycieczkę, spakować się i cieszyć się urokami all inclusive. Taaa, jasne. Po dokładnym sprawdzeniu ile taka wycieczka OSTATECZNIE (czyli z wszystkimi ubezpieczeniami, gwarancją niezmienności ceny itd), by kosztowała, stwierdziłam, że gdzieś mam te wszystkie biura i zaplanuję  (znowu) wszystko sama. I tak ostateczna cena wycieczki - 2 tys. zł mniej :)

2. NOCLEG
Co do noclegów, od lat korzystamy z booking.com. i nigdy się nie zawiedliśmy. Wybór jest tak duży, że każdy znajdzie coś, w odpowiadającym mu przedziale cenowym. My wybraliśmy pokój z aneksem kuchennym, bez wyżywienia. Dla nas to bardzo ważne, bo w końcu jedzie z nami nasz najmłodszy domownik i trzeba będzie mu podgrzać mleko, przygotować kaszkę itp. a i my chętnie zjemy śniadania o odpowiadającej nam porze (czyli pewnie ok. 6.30...). Obiady będziemy jeść na mieście lub przygotowywać sobie coś samemu. Wolimy takie rozwiązanie, bo w ten sposób nie jesteśmy w żaden sposób ograniczeni, nie musimy stawić się na konkretną godzinę, aby potem nie głodować do wieczora. 

3. TRANSPORT
W zeszłym roku, podobnie jak 3 lata temu, podróżowaliśmy samochodem. W tym roku jednak, już sobie tego nie wyobrażamy. Po pierwsze: nie chce nam się. Po drugie: żal nam 4 dni urlopu na dojazd. A po trzecie: nasz syn na tym etapie, dałby nam pewnie nieźle popalić. Dlatego wybraliśmy samolot. I tu oczywiście warto szukać promocji. My mieliśmy szczęście, bo akurat w dzień zakupu biletów, czyli 8 marca, LOT oferował 20 % zniżki. No i oczywiście warto podróżować z małymi dziećmi, bo do ukończenia 2 roku życia,latają niemal za darmo.

4. WYPOŻYCZENIE SAMOCHODU
Biorąc pod uwagę to, jak wyglądały nasze wcześniejsze wyprawy, (o których możecie poczytać klikając na zakładkę "podróże"), nie wyobrażamy sobie, abyśmy mogli 2 tygodnie spędzić na miejscu, leżąc na plaży i nic nie robiąc. Zatem dla nas wypożyczenie samochodu jest koniecznością. Dzięki temu mamy zamiar zwiedzić pobliskie tereny, odwiedzić najpiękniejsze miasta itd. I tu znowu zalecę wynajem samochodu za pośrednictwem booking.com, ponieważ ceny są zdecydowanie niższe, niż w przypadku wynajmowania samochodu w tej samej firmie, ale bez pośrednictwa. 






To by było na tyle z moich porad. Może komuś coś z tego się przyda. 
Ciekawa jestem Waszych wakacynych planów. Piszcie koniecznie. Może dacie mi jakąś inspirację na kolejne lata!



STUDENCKIE CZASY, CZYLI SZYBKI (ALE PYSZNY) OBIAD



Ręka do góry - kto studiował (ale z dala od domu, bo mieszkanie z rodzicami się nie liczy ;))? To pójdźmy dalej - ręka do góry - kto nie raz (i nie dwa) zastawał w lodówce wyłącznie światło? Lub też kto zajadał się kanapkami z majonezem, spaghetti z ketchupem (bo z dodatkiem ziół to już była ekstrawagancja), no  kto? 
Pamiętam te czasy jak dziś, kiedy to kawę piło się litrami (bo  przecież  jakoś trzeba było przetrwać całą noc ucząc się do egzaminu z historii sztuki średniowiecznej). A zdrowa żywność? Kto by sobie nią głowę zawracał, kiedy były inne, ważniejsze sprawy. 
Jak dziś pamiętam ten plecak, który ważył chyba tonę i który ja (metr sześćdziesiąt w butach) dźwigałam na swych barkach przez pół, znienawidzonego przeze mnie wówczas, miasta Torunia, w którym to studiowałam. Przez rok. Bo po roku przeniosłam się tam, gdzie moje serce mieszkało, czyli do Gdańska. A wtedy to już we dwójkę dźwigaliśmy te wypchane po brzegi plecaki, bo wałówa podwójna - od jednej mamy i drugiej. A w nich: słoiczki, dżemiki, obiadki... Łatwiej byłoby napisać, czego w nich nie było. No ale w końcu i zapasy się kończyły (mimo iż żywność racjonowana u nas była) i trzeba było zacząć działać samemu. 
I tak rodziły się pomysły na obiadki - szybkie, proste, ale nawet smaczne. Niektóre z przepisów przetrwały,  i dziś, mimo że już zdrowiej, mniej pospiesznie, to z chęcią do nich wracamy.
A o to jeden z nich: 




spaghetti z tuńczykiem i pomidorami: 
- makaron spaghetti
-1 duża cebula
-ząbek czosnku
-puszka tuńczyka w sosie własnym
-puszka pomidorów krojonych
- 2 łyżki przecieru pomidorowego
- jogurt naturalny
- łyżka soku z cytryny (lub więcej, jak kto woli)
-zioła suszone: bazylia, oregano
-pieprz, sól

Na patelni zeszklić cebulkę, dodać pokrojony drobno czosnek. Następnie dodać tuńczyka, chwilę podsmażać. Dodać pomidory, przecier, a na koniec jogurt i przyprawy. Sos połączyć z ugotowanym makaronem, skropić sokiem z cytryny. 
 
 
 
Bon apetitt!

Banał, prawda? Ale może jest tu jakiś biedny, głodny student, który się skusi :)




NIE CHCĘ MUSIEĆ. CHCĘ CHCIEĆ.



Chcę cieszyć się chwilą. Tym, co tu i teraz. Tym, że tak niewiele muszę, a tak wiele mogę. Nie chcę robić nic na siłę. Jedyne, co muszę, to żyć w zgodzie ze sobą  oraz dbać o to, by dobrze żyło się moim bliskim. Tylko tyle, ale to najważniejsze.
Ostatnio, mam wrażenie, że zabrnęłam w ślepy zaułek. Chciałam tu bywać jak najczęściej. Miało być regularnie, jak najlepiej... I nawet nie zauważyłam, gdy do mojego blogowania zaczęło się wkradać słowo "muszę". Ale ja nie chcę "musieć". Ja chcę "chcieć". Dlatego zwalniam. Łapię oddech. Cieszę się wiosną, długimi spacerami z synem, śpiewem ptaków w parku, chwilą z książką.  Bo jak nie teraz, to kiedy? 








CZY GDZIEŚ JEST DLA MNIE MIEJSCE? CZYLI O KĄCIE DO PRACY



Miała być NASZA, WSPÓLNA... Miała... I co? I nie jest! Tak, tak. Tak to jest, gdy się pozwala wyrzucić, gdy człowiek po cichutku małymi kroczkami zostaje eksmitowany.  A jeszcze gorzej, gdy żona - estetka, sama decyduje się na tą eksmisję, bo już znieść nie może tego wiecznego chaosu, tych pałętających się, żeby tylko pod nogami, ale nie - WSZĘDZIE, kabelków, śrubek i innego metalowego ustrojstwa, które "pieszczotliwie" nazywa złomem. Tak to jest, gdy się ma męża, który  roboty kocha budować i przestrzeni do tego potrzebuje (cały czas naiwnie wierzę, że kiedyś zbuduje mi robota, co by sprzątał i prasował... ). Tak to jest, gdy żona tak kocha tego męża, że z bólem serca, ale jednak, oddaje mu tą przestrzeń (którą przecież tak pięknie można by wystylizować, która tak pięknie wyglądałaby na zdjęciach...), przymyka oko na ten bajzel i tylko od święta coś tam przebąkuje o sprzątaniu, albo chociaż z grubsza ogarnianiu... 
Tak, tak... tak, wyglądała kiedyś nasza antresola, nasz kącik do pracy, nasz "gabinecik"... Ale już nie wygląda. 



Zatem eksmitowana, wyrzucona na bruk, zostałam z niczym. Chociaż nie, przepraszam, został mi stół... kuchenny. Bo w końcu gdzie jest miejsce każdej kobiety, jak nie w kuchni, co nie? (żarcik taki)

Zapragnęłam więc i ja mieć swoje miejsce. Swoje biureczko (w którym to bym mogła chować notesiki, karteluszki, ołóweczki i co tam jeszcze moja dusza zapragnie), lampeczkę, fotelik, a i z biedy i krzesełko wystarczy. I wszystko byłoby pięknie, tylko pojawia się pytanie: NIBY GDZIE? Po małej analizie naszych niekończących się przestrzeni, stwierdziłam, że pozostaje mi jedynie sypialnia. Ok, może być. Ujdzie. W miejscu, gdzie stoi obecnie łóżeczko F. mogłabym zrobić swój kącik. Tylko tutaj pojawia się jeszcze jeden, drobny, malutki, taki tyci tyci szczegół. Jak pozbyć się z sypialni lokatora nr 3? Jak sprawić, aby w końcu przesypiał całe noce, żebym nie musiała do niego wstawać? Jak zrobić, żeby spał w swoim łóżeczku (i od razu uprzedzam Wasze myśli, nasz syn nie śpi w naszym łóżku. Nasz syn śpi obok nas, ale na materacu - bo ten mały owsik, tak się wiercił w nocy, że potrafił zakleszczyć się między szczebelki łóżeczka, bez przerwy się obijał  i w rezultacie budził. Tak więc stwierdziłam, że może to pomoże. Jaki rezultat? Teraz znajduję go na podłodze, albo zakleszczonego między swoim a naszym materacem, czasem znajduję go u siebie, a czasem... hmmm zastanawiam się gdzie jest jego głowa, skoro na poduszce są jego stopy... no ale przynajmniej budzi się rzadziej). A więc, skoro już w skrócie wytłumaczyłam Wam nasze "senne" problemy,  rozumiecie, że wykonanie mojego małego marzenia wcale nie  będzie takie proste. 
No ale cóż. Poczekam. Może pół roku, może miesiąc, a może się okazać, że za tydzień nasze dziecię stwierdzi, że jest prawie dorosłe i będzie przesypiało całą noc? Z nim to wszystko jest możliwe ;)


Jeżeli ktoś dotrwał do tego momentu (w co szczerze wątpię), zapraszam na mały przegląd inspiracji  z kącikami do pracy w roli głównej.



CIASTO W ŚRODKU TYGODNIA? CZYLI KOLEJNY ROK ZA MNĄ...


Tik, tak, tik, tak. Minął kolejny rok (nie, nie pomyliłam się, to nie jest spóźniony post noworoczny). Minął on dla mnie. Niby starsza, ale czy mądrzejsza? Hmmm. Dla mnie czas się zatrzymał na wiosenkach w ilości 26. Z jednej strony niby odpowiedzialna matka itd, a z drugiej w duszy cały czas dziecko... Tylko tych zmarszczek wokół oczu jakby coraz więcej...

Co prawda post ten miał powstać w środę. Nie wyszło. Mówi się trudno. Więc jest dziś. Macie plany na jakieś weekendowe ciacho? Nie? No to proszę bardzo.  Nie brownie - bo nie jest ciężkie i zakalcowate. Nie jest też jednak suche. Jest za to mega czekoladowe i puszyste, z wyczuwalną nutką bananową.  Ktoś powiedział, że smakuje... elitarnie... hmmm, to chyba dobrze, nie?









Składniki:
180 g masła
4 jajka
ok. 200 g mąki pszennej
1 łyżeczka sody lub proszku do pieczenia
2 duże banany
pół szklanki mleka
 1 tabliczka gorzkiej czekolady (najlepiej minimum 70%)
3 łyżki kakao
0,5 szkl cukru/ ksylitolu


Przygotowanie:
-W rondelku roztopić masło. Dodać połamaną na kostki czekoladę, poczekać do jej rozpuszczenia. Dodać mleko.  
- Zblendować banany.
- W misce ubić na biały puch jajka z cukrem. Cały czas ubijając, dodać ostudzone masło z czekoladą. Następnie przesianą z kakao i sodą mąkę. 
-Na koniec dodać zblendowane banany - wszystko delikatnie wymieszać.
(i tu stwierdzam, że super pasowałaby dodana jeszcze skórka z pomarańczy)
- Wylać na wyłożoną papierem do pieczenia blaszkę (25-35cm).
- Piec 25 min w temp. 180 st.




Enjoy! 


DZIEŃ KOBIET. MÓJ DZIEŃ


W wersji z moich marzeń - śpię sobie do 8 (!), jem przygotowane przez kogoś innego niż ja pyszne śniadanko, a potem wybieram się do spa. Tam, bardzo miła pani masuje moje zmęczone nieco ciało. Inna pani robi mi paznokcie (i raz w życiu mam porządny manicure). Jeszcze inna przemiła pani zajmuje się moimi włosami. Może decyduję się na małe szaleństwo i zmieniam ich kolor? Kto wie? Po tak spędzonym dniu, udaję się do jakiejś dobrej knajpki, gdzie w blasku świec mój mąż trzyma mnie za "płetwę", jem same pyszności (oj tak, dobrze przyrządzone owoce morza mi się marzą) popijając wszystko dobrym winem...

W wersji realnej - jeszcze przed 6 budzą mnie słowa "na-na, na-na", po kilku lub kilkunastu minutach przytulasków wstaję z moim słodkim ciężarem na rękach, robię śniadanie, dzień toczy się, jak każdy inny. Jest gotowanie, sprzątanie, jest wspólna zabawa, spacer, gonitwy po domu, całusy, uśmiechy, ale i pewnie trochę złości i nerwów, bo znowu coś zbroił, bo znowu jęczy przy nodze, bo znowu nie daje pójść samotnie do kibelka... 
W wersji realnej dostaję ulubione kwiaty i coś, czego się nie spodziewałam, coś o czym marzyłam będąc na niemal dwuletnim odwyku alkoholowym, jeszcze dzień wcześniej, żebym nie pomyślała, że zapomniał i to koledzy w pracy lub głos z radia mu przypomniał...
W wersji realnej nie narzekam, bo mimo braku świetnie zrobionych paznokci, mimo odrostów na głowie, które w końcu i tak sobie pofarbuję (sama), nigdy nie byłam tak szczęśliwa i nie czułam się tak kobieco, jak teraz...




A Wy świętujecie?
Tak czy inaczej, życzę Wam cudownego dnia moje drogie!