Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koronawirus. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koronawirus. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 22 lutego 2021

Żeby mnie tak głowisia nie szalała......

Coś jest nie teges z moją łepetyną! Bo skoro w ciągu niecałej dekady w miesiącu potrafi brykać ze trzy razy...???

Strach się bać? Bo może to coś od zapominania? Albo od tych co to są dementni?  Bo niby mój wiek już pod te dziwy podpada, ale ja naprawdę się w to nie bawię, i nawet zacząć zabawę nie mam zamiaru!!!! Jednak po kolei. Od razu zaznaczam, że to trwało równy tydzień. I co dwa dni siurpryza  była! Ta pierwsza to już opisana w poprzednim poście! Pozajączkowały mi się frytury, coś tam dodałam nie teges, czegoś zapomniałam, ale udało mi się w porę zreflektować, i efekt finalny był przyzwoity!

Drugi szpas, to - ooo! - zupełnie dla mnie nie zrozumiały, bo zamiast zostawić komentarz przy wpisie pewnej zaprzyjaźnionej Blogerki, wpisałam go pod moim wpisem, który zupełnie nie miał nic wspólnego z tym już istniejącym na Jej stronie! Najdziwniejsze jest to, że owszem Blogerka , jak twierdzi, przeczytała mój koment, ale nikt z komentujących u mnie moje wypociny nie zauważył, lub po prostu uznał za mą fanaberię, to ,co zupełnie do mego wpisu nie pasowało! 

A najlepszy numer wywinęłam na koniec! Akuratnie na początku stycznia chciałam w ramach teleporady pogadać z mą lekarką. Dryndnęłam do naszej wiejskiej  przychodni, uzyskałam to co chciałam, ale pod koniec rozmowy na telefonicznej linii usłyszałam pytanie pielęgniarki, czy chcę się szczepić na koronawirusa! Jasne, że chcę! Czy chcę się zapisać? Tak, chcę! Ok. Jestem zapisana, i w stosownym czasie dostanę info o terminie! Fakt ten miał datę 2-go stycznia. Za tydzień znów mój telefon w powyższej sprawie, bo sugestie i leki mojej Pani Doktor nie działają, i powtórka z rozrywki. Chce się szczepić? Tak, chcę! Proszę więc czekać na sms w tej kwestii. Na dodatek, byłam na milion procent pewna, że będzie dobrze ( w tym czasie w kraju działy się dziwne rzeczy typu dziwne miejsca oddalone od adresu zamieszkania ). Dostałam termin na 16.01, po dwóch dniach zmieniony na 18.01. Godz. 17.50! 

17.01 dostaję sms z przychodni. Jadę akuratnie z basenu, nie mam okularów, ale widzę liczbę 19. To co moja głowa zdecydowała? Ano to, że mam szczepienie nie jutro, tylko pojutrze!!! Ok! 

Z domu dryndłam do niedalekiej sąsiadki, która miała termin podobny do mego, z zapytaniem, czy też jej zmieniono! Ona zadziwiona, ale będzie dzwonić w celu upewnienia się! No i .... się  okazało? Nikt niczego na ten dzień nie zmieniał, moja interpretacja sms-a była błędna, i gdybym do sąsiadki nie zadzwoniła, a Ona nie wyjaśniła sprawy, miałabym swoje szczepienie ......... w odwłoku!

I teraz pytanie za milion punktów!!!  Czas mi zacząć się na głowę leczyć???

Aby jednak nie popaść w samoprzygnębienie, dołączam kilka zimowych refleksji !




Pierwsze dwa dni - tylko sikorki oblegają stołówkę!


Zjawia się kos! Ale mu chyba nic nie smakuje.


Mazurki jak najbardziej - częstują się, ale do karmnika nie zaglądają! Dziubią to, co zleci na snieg!


Po raz pierwszy od wielu lat, na wierzbie sąsiada gości się cała chmara jemiołuszek! Zdjęcie z mej łazienki, a okna oklejone śniegiem, więc nie bardzo zdjęcie wyszło!


Oczywiście, jakby nie inaczej, ale od lat nasze Morsy trzymają się dzielnie i co niedzielę, w samo południe są, i zażywają zimnych kąpieli!


I wszystko byłoby super, gdyby ludziska nie pozwalali małym dzieciaczkom karmić wodnego ptactwa chlebem! Wrrrr! A na dodatek, jak im się zwraca uwagę, że tak nie wolno, są bardzo zadziwieni i traktują człeka, jak wariata! 




piątek, 28 sierpnia 2020

WYBYWAM!



Lato już inne, spokojniejsze, mniej natrętne! Upały minęły, i jeszcze do niedawna sierpień  roztaczał swoje wdzięki. Malował słońcem kępy nawłoci i oplątywał babim latem gałęzie drzew, a krople rosy zawieszał na siatkach pajęczyn w wysokie trawach. Tylko wcześnie rano można było podziwiać mieniące się kolie porzucone przy drodze, jakby odchodzące lato co krok gubiło swe klejnoty. A teraz pada! I dobrze! Beczki znowu pełne, i można trochę zaoszczędzić na wodzie!

A ja już spakowana! Jutro odpalam opelka, i z koleżanką jedziemy na dwa tygodnie do Kołobrzegu! Do sanatorium rehabilitacyjnego! W bagażu podręcznym mamy maseczki, przyłbice, płyny i żele przeróżne, oraz ściereczki takie-śmakie, bo trzeba być przygotowanym na wszystko.  Progenitura przygotowana na to, że po powrocie mogę się zamknąć na 10 dni, i będziemy się widzieć tylko przez okna tarasowe, gdy będą donosić zakupy! Czyli? Jak to mówią: strzeżonego własny duch strzeże! Pocieszamy się obie jednak, że w zasadzie, to województwo jest na trzecim miejscu od końca, jeśli chodzi o zachorowania na koronawirusa, a ponadto okres taki, że nie będzie tłumów ogromnych, gdyż ponieważ albowiem za parę dni zaczyna się rok szkolny. Zniknie Dziatwa i Rodzice!

Laptop zostaje w domu, robię także odwyk od niego, bo mam zamiar prócz rehabilitowania zwiedzać, spacerować, wdychać jod i cieszyć się na wszystkim, co daje radość!

Zatem...... do miłego za dwa tygodnie!








czwartek, 11 czerwca 2020

PRZED - W TRAKCIE - PO !

1. Oczywiście, że dostałam "fizia", i w przeddzień wyjazdu do szpitala, po południu pojechalam na różane płatki. Udało mi się zebrać 10 dkg, które zasypałam pół na pół cukrem miałkim i pudrowym, i w makutrze utarłam. Mam z tej ilości niewielki słoiczek przecieru różanego ( to nie jest przecież konfitura smażona w syropie cukrowym), który wylądował w lodówce.






Oczywiście, że dostałam "reise fieber" i prawie całą noc nie spałam, a nad ranem wzięłam się za szmaty i wypucowałam trzy duże okna ! A potem Synek-Muminek zawiózł mnie do szpitala na dalekich przedmieściach Bydgoszczy.
2. Przy wejściu w głąb szpitala - pierwsze czynności, czyli mierzenie temperatury, podpisanie kilku oświadczeń na tematy różne. Czekam. Po godzinie zawołano mnie do anestezjologa. Potwierdzenie stanu sprzed tygodnia, i nakaz natychmiastowego wzięcia leków, których rano nie połknęłam. Bom gapa! Jak nie miałam pić ani jeść przed zabiegiem, to nie mogłam przecież lekarstw zażyć. A ciśnienie poleciało mi do góry tak, jak jeszcze nigdy nie miałam. No, ale stres był przecież! Wzięłam, czekam. Po pół godzinie przyszedł mój lekarz - ortopeda, ponownie obejrzał to co w nodze nie działa, i dokładnie opowiedział, co będzie mi robił, Przy okazji zdziwił się, że wybrałam znieczulenie pełne, a nie od pasa, aby sobie pooglądać wszystko na monitorze. Ale ja tam takich atrakcji nie chciałam oglądać! To przekazał mnie pielęgniarce, aby mnie zawiozła na oddział! Odstawiła na piętro, przejęła mnie inna pielęgniarka i zaprowadziła do sali. Dwuosobowa, pełen wypas, a już łóżko to kosmiczne wręcz!!!  I bez telewizora! Pacjent ma wypoczywać i być bez stresu, a nie nakręcać złe emocje płynące z czarnej skrzynki! Muszę powiedzieć, że ta koncepcja bardzo mi się podoba! Poleciła szybko poukładać swoje rzeczy w szafie, szafce podręcznej i łazience, a potem przebrać się w koszulę szpitalną, z flizeliny, granatową! Za chwilę podłączono mnie do kroplówki, podano jakąś tabletkę i zrobiono wkłucie do zastrzyków. Polecono zdjąć biżuterię i wyjąć ząbki. Za następną godzinę pojechano ze mną na salę zabiegową, przeniesiono na łoże boleści, ręce rozłożono na boki i czymś dociśnięto do nie wiem czego. Pamiętam jak doktor jeszcze raz mnie przywitał i ... obudziłam się za czas jakiś! Na zoperowanym kolanie był opatrunek, pod nim dren a na, leżała góra z lodowych okładów, i krtań była oporna przy przełykaniu, ale na drugi dzień już to przeszło. Boleć nic nie bolało, tylko trzeba było leżeć na wznak, co dla mnie jest katorgą ( mam lordozę ). No i kwestia toalety też stresująca, ale mus to mus! Wieczorem kolacja, całkiem smaczna i na świeżo robione jedzonko, a później wmuszono we mnie ketonal, chociaż się wzbraniałam, wszak poprzednia noc była niewyspana.
Rano -  po śniadaniu, przed zmianą opatrunku wyjęto mi z dren, i ćwiczyć już musiałam chodzenie przy kulach. W domu ćwiczyłam przed wyjazdem, więc szło sprawnie. No i nareszcie mogłam się umyć. Potem przyszedł mój lekarz, i poinformował o tym, co zrobił, i co będzie dalej! Otóż, łąkotka była tak uszkodzona, że nie było co naprawiać, więc została usunięta. Niestety, jest też zła wiadomość! Nie mam żadnej mazi stawowej, zatem zrobiono mi w kolanie dwie dziurki, do których
ma wpływać krew, aby z jej osocza zaczęło się tworzenie mazi. Jest to jedna z najświeższych metod immunologicznych, co później znalazłam w wielu artykułach w necie! No i jeszcze lekarz dodał, że jeśli tego nie robię, to mam zacząć się modlić, aby to się powiodło, bo inaczej czeka mnie szybka wymiana kolana na sztuczne!
Ustaliliśmy potem jeszcze godzinę wypisu i datę pierwszej konsultacji pooperacyjnej i to by było na tyle! Potem tylko, na ostatnim gwizdku załapałam się na obiad ( smaczne wszystko prócz ziemniaków) , ubrałam się i przyszła pielęgniarka aby mnie sprowadzić na parter do wyjścia. Wózka nie było, kuśtykałam pieszo!
3. Córka-Wiewiórka ze starszą Wnuczką tym razem mnie odwoziła do domu. Potem jak to zwykle bywa, trochę rozgardiaszu, bo trzeba było wszystko dograć, dopowiedzieć, ustalić co, kto i kiedy zanim w poniedziałek nie przyjedzie mój Brat, który będzie przez trzy tygodnie dla mnie tylko i dla pomocy, która mi jest potrzebna!
Pokrzątałam już się na moich wyżkach trochę, aby mieć wszystko co niezbędne pod ręką,  umyłam się i siadłam na łóżku. Trzeba zmienić opatrunek. Zdejmuję spodnie i co widzę? Połowa opatrunku zakrwawiona. Delikatnie zdejmuję go, i wręcz apopleksji dostaję, bo szew puścił i rana się otworzyła. Niewielka, ale zawsze. Oglądając opatrunek doszłam do wniosku, że skoro krew nie jest czerwona, tylko brązowawa, a miejsce, w których usadowił się szew jest skrzepnięte, musiało to się zdarzyć jeszcze w szpitalu, albo przy wyjmowaniu drenu, albo przy zbyt długim przejściu o kulach, z oddziału do wyjścia. Położyłam nowy opatrunek, dzwonię do Córki, proszę o radę, za chwilę oddzwania, że jej koleżanka-pielęgniarka sugeruje udać się do pobliskiego szpitala - mam się ubrać, zaraz po mnie przyjedzie! Pojechałyśmy, Córka poszła do kowidowego namiotu po pomoc, a za chwilę wróciła z informacją, że sugerują od razu iść na SOR, który powinien stwierdzić, co dalej.
Dobra, podjeżdżamy pod SOR, dzwonię, przychodzi ratownik, Córka opowiada co się dzieje, bo ja to przecież kłębek nerwów jestem! Każą czekać, za chwilę jest odpowiedź, że mam jechać do tego szpitala, w którym był zabieg, bo nasz szpital mnie nie przyjmie!!!! Była prawie 21 godzina!!! Poprosiłam ratownika aby przekazał, że tylko chcę dostać się po poradę do ambulatorium chirurgicznego, które właśnie przy SOR istnieje. Poszedł, za chwilę wrócił z lekarką, która zachowywała się , no powiedzmy, dość niestandardowo, ale po ponownym powiedzeniu, co chcę uzyskać, łaskawie kazała przewieźć mnie na wózku pod gabinet. Mam poczekać, bo ona ma sprawę na zewnątrz! Dobra, ważnej jest, że jestem w środku, a to już nadzieja! Przyjęła mnie po niecałych 15 minutach, obejrzała kolano, stwierdziła, że jest w porządku wszystko, mam dwa razy dziennie zmieniać kompres i obserwować. Jeśli nie leci żadna zółtawa treść, jechać do szpitala, który mnie operował! Ufff! A na koniec przypomniałam sobie, że ta lekarka musiała cierpieć na zespół Touretta`a, bo tiki głowy i niesborne ruchy rąk na to wyraźnie wskazywały.
Na drugi dzień rano, dzwoniłam do mego lekarza prosząc o rozmowę, nie odbierał długo, a potem esemesował, iż będzie dzwonił za godzinę. Po kolejnych dwóch wysłałam mu sms-em trzy znaki zapytania. Zadzwonił natychmiast i pogadaliśmy o tym, co mi się zdarzyło. Jego koncepcja była taka: dostaję zastrzyki przeciwzakrzepowe, gdyż mam żylaki i pajączki, prawdopodobnie ciśnienie krwi rozrzedzonej krwi i płynów ustrojowych w kolanie spowodowało, że wypchnięty został szew! To się zdarza czasami, no i ja miałam to wątpliwe szczęście, że  zdarzyło się mnie! Sic!!!
No i to by było na tyle. Za dwa tygodnie druga konsultacja pooporacyjna, pierwsza była wczoraj! Też nie obyła się bez zgrzytów, wprawdzie niewielkich, ale.... o tym w następnym wpisie!

wtorek, 7 kwietnia 2020

POWOLUTKU, POMALUTKU!

Od połowy stycznie prawie zabrałam się do dziergotek wielkanocnych. Nie spiesząc się bynajmniej wcale, bo wolniutko przybywały, znaczy się - po jednemu! W międzyczasie zawsze coś tam innego wpadło w rękę lub do zrobienia!  Wpierw szykowałam wszystko na kartki, których w tym roku zdążyłam wysłać 26. Z tego 13 za granicę, z których zwrot był tylko z Irlandii, gdyż pieczątka na kopercie zawiadamiała, że odwołano loty. Kilka, najbardziej roboczo trudnych  już nie zdążyłam, bo koronowirus i nie wiadomo, co na poczcie się może zdarzyć. To zabrałam się za produkcję dla Progenitury. Też wolniutko! Ale już przedwczorajszą niedzielę miałam całkowicie wolną. No!
A to przykłady moich wypocin! ;-)))





Mam komfort w spacerowaniu, którego póki co nasza "władzuchna " jeszcze nie zakazała.  Mieszkam  niedaleko nadjeziornej promenady, która po mniej więcej pięciuset metrach się kończy. Jeszcze w ubiegłym tygodniu chodziłam sobie wieczorami, ale w tym uznałam, że skoro ludzi nie widać, to mogę w biały dzień też.





Pierwsze, co mi sie rzuciło w oczy, to świeżo zcięte drzewo. Komuś chyba sie to nie spodobało, mnie zresztą też nie, bo widać, że było zdrowe. Ludzie naprawdę nie mają rozumu! Przyjeżdżają tylko  na 3-4 miesiące w roku, i muszą wszystko mieć na "patelni"! 
A dzisiaj podreptałam na sam koniec promenady i nacięłam gałązek wierzbowych i jeszcze trochę nierozkwitłych baziek, które rosły sobie w cieniu.
I mam już dekorację przy wejściu!



I trochę okiennie zaszalałam. Tylko cztery, najmniejsze wyczyściłam. Nie lubię się przemęczać, to trzy największe zostawiam sobie na jutro. A potem cała robota na Święta, to ogarnąć domek i zrobić mazurek, aby Progenitura też mogła skosztować. Świętować będziemy skypowo! Muszę tylko jeszcze sprawdzić, czy mój skype działa, bo już dawno nie używany był!

Trzymajcie się Wszyscy! Zwłaszcza w Zdrowiu!

piątek, 27 marca 2020

TRWANIE

Przemeblowało się nam życie ! Przenicowało zupełnie to, co zazwyczaj było normą, a teraz.....? Strach się bać każdego kolejnego dnia, bo zupełnie nie wiadomo, co przyniesie!
Całe szczęście, że już mam niezły bagaż lat za sobą, to i ogląd tego co się dzieje przez koronowirusa, zupełnie inny pewnie jest, niż u młodych ludzi. A młodzi nie zdają chyba sobie sprawy, jak to teraz wszystko jest na poważnie! Wystarczy spojrzeć popołudniami na te tabuny roześmianych twarzy, które pewnie po niejednym piwku nawet są! Zero refleksji. Jest zabawa, to się bawimy! Oby szybko otrzeźwieli!
 Na zakupy jadę raz, góra dwa razy w tygodniu! U nas , na wsi jakoś ludzie nie do końca przekonani do wymogów, bo dopiero od paru dni pilnują się co do odstępów między sobą. U rzeźnika kolejka była normalna, jak za dawnych czasów! Zwiałam w podskokach!!! W spożywczaku ludź na ludziu! W nieodległym mieście , każdy pilnuje zasad, nie wchodzi na "chama" do maleńkiego sklepu, a w marketach pilnuje się odstępów. Dziwny jest tylko nakaz w Kaufie, ochroniarz nakazuje brać wózek!

Na spacerki chodzę! Rano, raniusieńko, jak to w piosence dawnej o Dorotce, co harcowała i nocą, i w południe, i ranna rosą! Tą rosę to ja będę miała na mym skrawku ziemi dopiero, gdy się ciut ociepli, i wtedy spokojnie będę mogła po niej harcować. Póki co, podglądam kaczki, bo łabędzie gdzieś się wyprowadziły, a reszta biało-szarego ptactwa wydziera dzioby na środku jeziora. Pewnie tam najwiecej narybku i można ogłaszać radość  - tyle dobra do konsumpcji !



Po naszej stronie promenady dużo się dzieje! Kontynuowane są prace nad budową pirsów, czy czegoś takiego, co w ostatecznym rozrachunku nazywa się pomostem technicznym. Domyślam się, że chodzi o to, aby w czasie silnych wiatrów północnych, wyhamować ich impet, który prowadzi do uszczuplania nabrzeży!



Powyżej  początek  pracy, niżej najważniejsza część skończona, a jeszcze niżej - efekt!

Ciut kulinariów w moim wydaniu! Bo pochwalić się muszę, że od września ubiegłego roku, do teraz, straciłam prawie 6 kg. Bez wielkich wyrzeczeń! Myślicie, że to mało? Według mnie to sukces, bo wiek mam słuszny, tendencje do tycia, a teraz .....namówiła mnie Córka-Wiewiórka, i efekty są!
Prawie zrezygnowałam z mięsa, wędliny jadam od"wielkiego dzwonu", chleb dwa, no może trzy razy w tygodniu, naprzemiennie na śniadanie lub kolacje. Generalnie , to dużo nie musiałam zmieniać, bo na ten przykład, śniadania to prawie zawsze owsianka z owocami i jogurtem naturalnym, na zmianę z twarożkiem okraszonym pomidorkami koktajlowymi, rzodkiewka i bazylią. W sobotę jajko na miękko, w niedzielę jajówa z dwóch białek i jednego żółtka,a do tego full wypas - trzy plasterki boczku! :-)))). Obiady to przede wszystkim zupy, zupy, zupy, a także  warzywa w każdej postaci.  Czasem kurze cycki grilowane na patelni w otoczce papirusowej.Wykładam toto na sałatę, na której wcześniej wyladowały kawałeczki papryki, ogórka, pomidora, a potem skrapiam własnoręcznie robionym winegretem!


Kolacja to zazwyczaj sałatka z surowych, drobno pokrojonych warzyw, z odrobiną soli i pieprzu, polanych olejem rzepakowym,i odrobina soku z cytryny lub octu balsamicznego! A raz w tygodniu, moja ulubiona salatka Caprese! Jak poniżej!


Mam jednak pewien problem, a mianowicie ten, że nawet gdy kupuję niewielkie ilości innych smakowitości, jak ta pokazana ponieżej pasta z bakłażana, nie znalazłam sposobu na to, by zminimalizować straty.


Nawet tak minimalna ilość, dla mnie samej jest ogromna. Jak pisałam, rano chleba nie jem, czasem, 2-3 razy na tydzień, a taka pasta niby ma długi okres trwałości, ale bardzo często mi pleśnieje. Mam "przysłowiowego mola" na tym pukcie, nawet parę włosków pleśni jest powodem, by wyrzucić całą zawartość słoiczka!
Macie jakieś sposoby na takie marnotrawstwo?

Dla Wszystkich - moc ciepłych mysli i życzenia, byście byli Silni! Bo tak teraz trzeba!


poniedziałek, 16 marca 2020

PUŚCIŁO !!!


Prawie półtora tygodnia mnie trzymało wielkie wkurzenie! Oby nie powiedzieć nawet dosadniej!!! Oszczędzę zatem mało parlamentarnych wyrażeń tutaj, ale co narzucałam różnych "jaśnistych z ogonkiem", to moje!
A wszystko przez Dziecko Starsze, które sobie z Małżem poleciało do Anglii, w sam środek prawie wirusowego królestwa!!!! Nijak nie szło ich odwieść od tego zamiaru, chociaż widzieli się z psiapsiółką w Sylwestra! Najważniejsze, że jadą za śmiesznie małe pieniądze! No wziąć i natrzaskać na gołą, nie patrząc, że dorośli!!! I aby jeszcze było śmieszniej, zostawili na miejscu starszą wnuczkę, która akuratnie leżała mocno zaziębiona. Całe szczęście, że o 5 domów dalej mieszka druga Babcia, bo zupełnie nie wiem, czym by to się skończyło!
Najlepsze z tego wszystkiego jest to, że jak wracali w piątek rano z Bristolu, to owszem, na lotnisku w Gdańsku zmierzono im temperaturę, wypełnili kartę pobytu i puszczono ich bez nic do domu. Mieli chyba więcej szczęście, niż rozumu, bo przecież już od soboty zaczęły się większe obostrzenia.
Te 8 dni, gdy zwiedzali sobie beztrosko Kornwalię, było tak dla mnie stresujące, że brak słów. Nic nie miałam siły robić, nie chciało mi się, tylko siedziałam w telewizorni i śledziłam doniesienia, co, gdzie i jak z tym koronowirusem jest!
Radośnie zakomunikowało mi Dziecko Starsze w piątek po południu, że są cali i zdrowi, i że spotkamy się, ale kiedy indziej, bo Ona musi zrobić sobie zapasy, zorientować się, na jaką zmianę iść do pracy, a tak w ogóle, to lepiej abyśmy ograniczyły kontakty. Całe szczęście, że sama na to wpadła, bo miałam tego samego zażądać.
Dzisiaj rano zadzwoniła, że jednak ma iść do lekarza po zwolnienie, bo do pracy jej nie dopuszczono. I wielce była zdegustowana, że zajęło to jej kilka godzin, gdyż chodziła od "Annasza do Kajfasza", bo doktorka nie miała podstaw, ZUS zamkniety, Sanepid też, dodzwonic się tam nie szło. W końcu wyprosiła od doktorki zwolnienie na cokolwiek, które dostała! Słów na to wszystko brakuje też. Zięciu  pracuje jako "wolny elektron" i sam sobie sterem, żeglarzem, pracownikiem i dyektorem!
No i aby było jeszcze śmieszniej, to Dziecko Młodsze, z potężnym katarem, który ma od jesieni, też chodzi do pracy.
Całe szczęście, że wcześnie dość zrobiłam sobie całkiem przyzwoite zapasy. Tylko o jednym zapomniałam, a mianowicie o drożdżach, które wymieciono dokumentnie! Za to uradowałam się wielce, gdy w trakcie porządków łazienkowych znalazłam jeszcze ważne opakowanie Octeniseptu! Wprawdzie mam zrobiony płyn odkażający ze spirytusu, ale od przybytku głowa nie boli! ;-))))
Siedzę sobie w domeczku, a to kuknę w telewizor, a to poczytam, a to zagram w mahjonga, a to popitraszę. Kartki świąteczne, swoim zwyczajem  ( w latach ubiegłych zawsze na miesiąc przed  )wysłałam w połowie ubiegłego tygodnia. Przyznaję się bez bicia, że to nieprzemyślane było, bo mogłam później zrobić to majlowo, zatem gdyby co, to dajcie tylko znać czy doszły, na co gwarancji w obecnej sytuacji nie ma żadnej, i nie rewanżujcie się tym samym, bo jest jak jest!
Ścibolę jednak dalej, bo czymś ręce zająć trzeba. Bibliotekę zamknęli też, a nie wiem, czy sąsiadka będzie skłonna udostępnić książki ze swego dość obfitego zbioru. Wprawdzie ma tylko kryminały i thirllery, ale nie ma co wybrzydzać. Żałuję tylko, że jednak nie kupiłam swego czasu czytnika ebookowego! Byłby jak znalazł!
Za to spacerować można u nas dowoli, zwłaszcza po nadjeziornej promenadzie. Ja to robię albo raniutko, albo wieczorem - zero ludzi, cisza, spokój, jakby wszystko zamarło i poleciało w kosmos!


Trzymajcie się moi Mili, niech żaden wirus Was się nie ima! I uważajcie na siebie! Macham!!!