obraz

obraz
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sport. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sport. Pokaż wszystkie posty

piątek, 31 maja 2019

Rodeo w Teksasie

Prawie na każdym locie znajdzie się ktoś wśród załogi, kto leci w dane miejsce po raz pierwszy. Naturalnym jest, że wtedy wypytuje się innych o szczegóły: Jak daleko z lotniska do hotelu, co jest w okolicy, jak daleko do centrum miasta, itp. Tak było i tym razem na locie do Dallas. Ale kiedy inni wypytywali mnie o te wszystkie szczegóły, a ja nie mogłam ich sobie przypomnieć, Uświadomiłam sobie że w Dallas byłam w 2014 roku.. 5 lat temu... Jak ten czas leci...

Tym razem pobyt w USA wypadł mi w weekend. I od razu przyszło mi coś do głowy. Ostatnim razem odwiedziłam Fort Worth Stockyards, kowbojskie miasteczko, w środku tygodnia. Zwiedziłam wtedy sporo, za wyjątkiem jednego - rodeo. Te odbywają się tylko w weekend. To teraz nadarzyła się wspaniała okazja, żeby nadrobić zaległości. Zaczęłam pytać wśród załogi, kto ma ochotę się wybrać ze mną. Myślałam, że taka atrakcja znajdzie wielu chętnych. Niestety przegrałam z galeriami i outletami, do których wybierali się inni. Na rodeo była chętna tylko jedna dziewczyna z Węgier. Wystarczy.

Rodeo zaczynało się o godzinie 19. Pojechałyśmy wcześniej, żeby zjeść obiad przed pokazem. Teksas, rodeo, byki, kowboje - jak nic prosi się o dobrego steka i piwo. Niestety, koleżanka okazała się wegetarianką i nawet nie chciała sprawdzić menu w żadnej z restauracji, które proponowałam. Wymyśliła sobie, że chce zjeść w Taco Bell - meksykańskim fast foodzie, a potem może pójść ze mną do jednej z restauracji, żebym i ja zjadła co chcę. Niestety do Taco Bell szłyśmy dobre 25 minut pod górkę, do tego zaczęło padać. Poza tym nie po to jechałyśmy razem, żeby teraz jeść osobno w dwóch różnych restauracjach. Nie było na to czasu. Ech... 

Niepocieszona, po niesatysfakcjonującym obiedzie, o ile w ogóle można by to obiadem nazwać, starałam się nie nastawiać negatywnie do reszty wieczoru. Przed rodeo ustawiła się spora kolejka, więc byłyśmy zadowolone, że bilety kupiłyśmy już wcześniej. Ale kolejka prowadziła do okienka "tylko dla uczestników". To ilu ich będzie te byki ujeżdżać? W kolejce stało co najmniej 40 osób. Odpowiedź przyszła później podczas pokazu.




Zajęłyśmy miejsce na arenie i podekscytowane czekałyśmy na rozpoczęcie. Nie wiem do końca, jak liczą się te rozgrywki. Nie było żadnego wręczania nagród, więc pewnie toczą się przez cały sezon. Bardzo starałam wsłuchać się w głos prowadzącego, ale echo areny, zniekształcający głos mikrofonu i do tego teksański akcent nie pomagały. Coś jednak zrozumiałam. Wiedziałam mniej więcej o co chodzi w każdej konkurencji i nawet wyłapałam rasistowski żart o czarnym kowboju, kiedy na arenie pojawił się Afroamerykanin. 

Na "dzień dobry" wjechała na koniu kobieta, trzymająca flagę USA. Odśpiewano hymn amerykański, podczas którego większość dumnie trzymała rękę na piersi, a kobieta na koniu jeździła dookoła, przyspieszając z każdym okrążeniem. Pod koniec hymnu był to już piękny galop. Później na scenę weszli klauni... Dla kogoś takiego jak ja, kto ogląda po raz pierwszy w życiu, było to zaskoczenie. Będę cyrk w przerwach robić? Klauni wtoczyli na środek beczki i ustawili kukłę, stracha na wróble, który bardzo przypominała jednego z nich. W pierwszym boksie przygotowywał się już jeden z uczestników na rozdrażnionym byku. I tak jak podczas skoków narciarskich każdy skoczek skacze do dźwięków swojej ulubionej piosenki, tak i tutaj każdy kowboj zmagał się z bykiem do dźwięków swojej muzyki. Klauny się pochowały, zabrzmiał sygnał, brama się otworzyła i wyskoczył z niej wściekły byk, usiłujących zrzucić jeźdźca. Z filmów pamiętam, że trzeba było się utrzymać minimum 8 sekund, żeby nie zostać zdyskwalifikowanym. Tak samo było tutaj. Niektórzy z uczestników mieli na sobie ochraniacze i kaski. To pewnie ci, którzy dopiero zaczynają kowbojską karierę. Ale były też takie asy, które wsiadały na bestię w kowbojkach, spodniach z frędzlami, koszuli i kapeluszu. Kiedy uczestnik już spadł z byka, uciekał od razu na bok. Ale rozwścieczone zwierzę dalej miało ochotę coś rozwalić. I tu właśnie do akcji wkraczali klauni, odciągając uwagę byka od jeźdźca i starając się zagonić zwierzę do zagrody. Kiedy im się nie udawało, wtedy na pomoc przychodzili jeźdźcy z lassem, którzy czekali z drugiej strony areny. Niektóre byki przed powrotem do zagrody musiały wyładować swoją złość i wtedy właśnie obrywało się kukle. Raz odpadła jej głowa, a drugim razem cała wyleciała parę metrów w powietrze. 














W przerwie na arenę wyjechał kowboj cha-cha, nie pamiętam niestety jego imienia. Pokazywał co można robić z lassem na koniu. To wygląda tak łatwo, kiedy robi to ktoś inny. Lina zawsze się tak ładnie układa, wędruje sobie to w górę, to w dół, to na około. A założę się że to wymaga lat praktyki i ćwiczeń. 





Czas na drugą konkurencję. Z zagrody wybiegał cielak, a za nim kowboj z lassem na koniu. Musiał zarzucić cielakowi lasso na rogi i zatrzymać zwierzę. Następnie szybko zsiąść z konia, położyć cielaka na boku i związać mu razem kopyta. Związywali jednak tylko trzy nogi, jedna zawsze pozostawała wolna. Kowboj odchodził na bok, a cielak oczywiście próbował się uwolnić. Jeżeli w ciągu 6 sekund cielak nie zdążył się sam uwolnić, konkurencja została zaliczona. Po tym czasie szybko doskakiwano do zwierzęcia i uwalniano mu kopyta. I tu moja koleżanka bardzo się zniesmaczyła. Uważała że konkurencja i jest zbyt brutalna dla zwierząt. Mina jej zrzedła i siedziała niezadowolona już do końca pokazu. Trochę nie rozumiałam dlaczego w takim razie w ogóle się wybrała na rodeo. Przy ujeżdżaniu byków była cała uradowana i kibicowała głośnymi okrzykami. Pocieszałam ją więc, że przynajmniej to nie jest hiszpańska korrida, nie ma rozlewu krwi i nikt nikomu nie wbija włóczni w kark. Trochę to pomogło.

Po mężczyznach przyszedł czas na kobiety. Jednak te mają tu taryfę ulgową. Wystarczy, że zarzucą lasso na rogi cielaka. Kiedy ten przyspiesza, lasso się urywa. Na początku myślałam, że to wypadek przy pracy, że lasso się urwało. Ale kiedy to samo powtarzało się u wszystkich uczestniczek, a tłum mimo wszystko klaskał z zadowoleniem, zorientowałem się, że tak po prostu ma być. 

Była jeszcze konkurencja w parach. Dwóch kowbojów goniło jednego cielaka. Jeden zarzucał lasso z góry na rogi, a drugi od dołu, na dwie tylne nogi. Jak on zarzucał to lasso od spodu, to ja nie mam pojęcia. Park było około dziesięciu. To wyjaśniło długą kolejkę uczestników, którą widziałyśmy przed pokazem.




W przerwie klauni zaprosili na arenę najmłodszych. Zapowiadało się na jakąś konkurencję dla dzieci. I owszem, była. Na "trzy cztery" wypuszczono dwie owce po drugiej stronie areny, a dzieciaki ruszyły za nimi tłumem. Wygrywał ten, kto pierwszy złapie owcę. Dzieci były w wieku od 3 do 12 lat na moje oko i wyglądały na całkiem zaznajomione z gonieniem za zwierzętami. Wyglądało to bardzo pociesznie. 

Po przerwie kolejna część z ujeżdżaniem, tym razem dzikich koni. Nie było to tak spektakularne, jak z bykami, ale też było miło popatrzeć. Zapomniałam dodać, że ujeżdżali tylko mężczyźni. Dla kobiet była jeszcze jedna konkurencja na czas. Do pokonania było trasa, gdzie w określonej kolejności trzeba było wyminąć parę beczek. Pokaz zamkniętą tą samą konkurencją, co na początku, a mianowicie ujeżdżaniem byków. 

Ogólnie bardzo mi się podobał ten amerykański pokaz. Szkoda tylko, że musiałam wracać do hotelu głodna i z nadąsaną koleżanką.


poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Spływ rzeką Zambezi

W Zimbabwe wiele zależy od sezonu. Na przykład wodospad może prezentować się dostojnie i potężnie, z hektolitrami przelewającej się wody na sekundę, albo może spływać cienkimi strużkam w kilku miejscach. Zwierzęta mogą chować się przed słońcem i ludzkim okiem, a mogą wędrować stadami, jeśli przypadnie okres migracyjny. Również i wodne sporty ekstremalne uzależnione są od sezonu, a zwłaszcza rafting - spływ pontonowy. Potężny wodospad oznacza też potężną rzekę.

Kiedy przeglądałam ofertę Shearwaters, grupy organizującej różne aktywności w Zimbabwe, od niechcenia zapytałam"
- Spływów pewnie nie organizujecie, bo to nie sezon?
- Właściwie to zaczęliśmy dwa dni temu, ale robimy tylko połowę trasy. - No i super. Połowa, jak na pierwszy raz, w zupełności mi wystarczy. Doradzono mi, żeby zapisać się w ostatni dzień mojego pobytu. Później okazało się dlaczego.

Dzień był piękny. Wcześnie rano lekkie śniadanie i jedziemy. Pozbieraliśmy ludzi z okolicy, zapakowali nas do samochodów i w drogę. Wygodnie to to nie było. Tył - a właściwie "góra", bo siedzenia były zamontowane na pace pick upa - był już pełny, więc posadzili mnie koło kierowcy. Byłoby ok, gdyby obok nie wpakował się jeszcze jeden przewodnik. Siedziałam w połowie na siedzeniu, a w połowie na skrzyni biegów. Droga najpierw asfaltowa, więc było ok. Poźniej zjechaliśmy w boczną, piaszczystą drogę, to też jeszcze było do przejścia. Ale kiedy po raz kolejny odbiliśmy w bok w jakieś chęchy, to już za przyjemnie nie było, zwłaszcza z tą skrzynią biegów pod nogą. Kapitan Frank, jak się przedstawił, próbował umilić czas rozmową, ale na tym etapie tak trzęsło, że ciężko było nawet rozmawiać. Zatrzymaliśmy się przed bramą, gdzie rozłożone były wiosła, kamizelki ratunkowe, pianki i kaski. Mała prezentacja jak dobrze zacząć kamizelkę, przy której Frank poprosił mnie o pomoc - on mówił a ja prezentowałam jak zapinać. A że humor mi od rana dopisywał, dołożyłam do tego uśmiech numer 5 i w trochę przerysowany sposób zaczęłam prezentować, jak zapina się kamizelkę. Wywołało to uśmiech na twarzach uczestników, więc cel osiągnięty. Dobry humor zaczął udzielać się innym, lody przełamane. Ktoś z tłumu nawet powiedział "Mogłabyś być stewardessą". No i proszę jak trafione. Frank powiedział, żeby każdy zabrał swój rozmiar pianki, kasku i kamizelkę ale przebierać się będziemy na miejscu. Ale ktoś z grupy Czechów nie do końca zrozumiał i dwie osoby zaczęły się ubierać od razu. No a skoro te się przybierają, to reszta też zaczęła. Skądś to znam. Po wylądowaniu, kiedy samolot jeszcze dojeżdża do terminalu, a my wygłaszamy komunikat żeby siedzieć, aż się nie zatrzymamy, wystarczy że jedna osoba wstanie i sięgnie po torbę, to reszta też zaczyna. Na zasadzie "inni wstają, to znaczy że można".


I tak z większością osób popieranych w kamizelki, wcisnęliśmy się do tego samego samochodu, żeby przejechać jeszcze około 10 min. Na miejscu poradzili wyciągnąć wszystko z kieszeni, chyba że ktoś planował zostawić swój telefon, czy klucze na dnie Zambezi. Później streszczono nam zasady bezpieczeństwa i to, jak zachować się w przypadku wywrotki. Bardzo praktyczne informacje, jak się później okazało. Oczywiście trzeba było też podpisać dokument, że jest się świadomym niebezpieczeństwa o że organizator nie ponosi odpowiedzialności za ewentualne wypadki. Podzieliliśmy się na grupy po 8 osób, bo tyle wchodzi do pontonu. Wiosła w rękę i schodzimy. To chyba była najbardziej męcząca część dnia. 750 m w dół, w piance ogrzewającej, kamizelce, kasku i z wiosłem w ręku, gdzie schodami były skały i konary drzew. Jeden uczestnik nie wytrzymał i pod koniec z trasy schodził, a właściwie zjeżdżał siedząc.

Pierwsze chwile w pontonie i szybki kurs, jak skręcać, kiedy się chować przed falami itp. Miał być też skok do wody, żeby się oswoić z temperaturą, ale że byliśmy jeszcze na płytkiej wodzie, to mieliśmy wskoczyć później. Jakoś tak wyszło, że później nie było już czasu, więc jako jedyna grupa (było pięć pontonów) nie wskoczyliśmy. Trochę mi było szkoda. Oprócz pontonów było z nami kilku ratowników w kajakach, z kamerami na kaskach. Ale od razu mieliśmy powiedziane, że w razie wywrotki, mamy najpierw ratować się sami i próbować dopłynąć do pontonu. Kajaki są tylko do sytuacji ekstremalnych, kiedy ktoś wyląduje nieprzytomny w wodzie. Kiedy się na nich patrzyło, to utrzymanie na rwącej rzece w takim wąskim, jednoosobowym kajaku wydawało się takie proste.

Nie wiedziałam, co mnie czeka. Byłam co prawda kiedyś na spływie, ale kajakowym, na spokojnych polskich wodach, gdzie głównym wysiłkiem było wiosłowanie do przodu. A najbardziej ekstremalną sytuacją był moment, kiedy kajak mojego brata stanął w poprzek wąskiej rzeki, mój zaczął ustawiać się obok niego, więc brat odepchnął się wiosłem od mojego kajaku, ratując siebie i dobytek w łodzi. A ja skąpałam się w wodzie. Tym razem miało być bardziej ekstremalnie. Brytyjski Związek Canoe zakwalifikował spływ rzeką Zambezi do skali trudności 5 w sześciostopniowej skali.



Do przepłynięcia mieliśmy kilka kotłów. To taka moja nazwa robocza. Profesjonalnie to się nazywa próg albo bystrze - miejsce na rzece, gdzie przepływ wody zdecydowanie przyspiesza. Może być to spowodowane zwężeniem koryta rzeki, podwodnymi przeszkodami, zmianą nurtu, itp. To definicja z Wikipedii, a ja od siebie dodam, że czasami falę uderzają w siebie z dwóch przeciwnych kierunków, tworząc istne kotły. Stąd moja nazwa robocza. Prawie każdy kocioł otrzymał nazwę, która wiele o samym miejscu mówi, np. "Pralka", "Podwójne Kłopoty", "Schody do Nieba", czy "Terminator". Zaczęliśmy od "Pralki". Płyniemy, wiosła w rękę. Osoby z przodu pontonu wołają rytmiczne „ho, ho”, żeby nadać tempo. Jako nowicjuszka nie chciałam wypaść kiepsko, więc starałam się wiosłować zgodnie z rymem. Skupiałam się na wiosłowaniu, aż nie zauważyłam, kiedy podpłynęliśmy do pierwszego kotła. I zaczęło bujać. Chociaż bujać, to złe słowo. Jedna fala zaczęła podbijać przód pontonu do góry, a inne uderzały z boku. Ponton obracał się raz w jedną, raz w drugą stronę. A nasz sternik - Kapitan Frank tylko wykrzykiwał komendy, jak wiosłować, a to w prawo, a to w lewo. Tak podobno najlepiej pokonać Pralkę - trzeba żwawo wiosłować. Wszyscy balansowali ciałem, żeby nie wypaść, jednocześnie nie przestając wiosłować. Wystarczyła minuta, żeby orzeźwiająca woda przemoczyła wszystkich do suchej nitki. Strach mieszał się z ekscytacją, produkując wysoki poziom adrenaliny. Serce pompowało krew w takim tempie, że dobrze, że nikt mi wtedy pulsu nie sprawdzał, bo by mnie od razu na pogotowie zabrali. Co chwile musiałam się sprowadzać na ziemię: przecież muszę się skupić, przecież mam tu pracę do wykonania, bo wiosło samo się nie ruszy. Przecież płyniemy!
Chwilę później byliśmy już na spokojnej wodzie. I wiosła do góry i radosne okrzyki na cześć pierwszej pokonanej przeszkody. Chwila na wymianę wrażeń i uśmiechów. Skoro nawet starzy, spływowi wyjadacze byli zadowoleni, to musiało być super. Ja póki co nie miałam porównania, więc mi tak, czy siak pasowało.






Kolejne kotły, "Terminator I i II" nie były tak straszne, jak by się można było tego spodziewać po nazwie. A może po prostu to "Pralka" tak nas wywirowała, że kolejne się wydawały spokojniejsze. Nie znaczy to w cale, że były łatwe do przejścia. Podrzucało nas w górę i w dół. Dziwiło mnie, gdzie podziewa się ta cała woda, która wiadrami wlewa się nam do pontonu, przy uderzeniu każdej fali.
Kocioł "Podwójne Kłopoty" (inna nazwa "Dzień Sądu") był niespodzianką, bo kiedy wydawało się, że najgorsze mamy już za sobą, natrafiliśmy na kolejny uskok i chluśnięcia fal ze wszystkich stron. "Zapomnienie" - kocioł nr 18. Składa się z trzech części i to tu podobno zdarza się najwięcej wywrotek. Pierwsza część poszła jak z płatka. Obróciło nas co prawda o 180 stopni i część pokonaliśmy płynąc tyłem, ale ładnie z tego wybrnęliśmy. Kolejna fala płynęła pod prąd, wbrew prawom fizyki, jak dla mnie. Dużo zależy od tego, jak akurat fala uderzy. Trzy pontony mogą przepłynąć przez jedno miejsce, lekko się przy tym bujając, a czwarty… no właśnie. Widzieliśmy tę falę z daleka. W jednym miejscu co jakiś czas podbijała mocno do góry. Pokonaliśmy najpierw kilka fal, wiosłując zgodnie z komendami sternika. Płyniemy dalej, nagle fala podbija nas z przodu i spod prawej burty w tym samym czasie, podnosząc prawą stronę do góry i przechylając ponton. Lewa strona tak się zanurzyła, że siedziałam po pas w wodzie. Załoga z prawej strony przegrała z siłą grawitacji i poleciała w dół, prosto na nas siedzących po lewej. Jedna osoba zdołała się tylko utrzymać. Ponton opadł z powrotem, wylewając litry nabranej wody - razem z załogą. Zostałam po prostu wymyta. Znalazłam się pod wodą, ale kamizelka szybko wypchnęła mnie na powierzchnię. Kurczowo trzymałam swoje wiosło, bo pamiętałam, jak na początku mówili, żeby go nie zgubić. Załogę porwał nurt, a kolejna fala postawiła nasz ponton dęba. Zaraz po wynurzeniu rozejrzałam się dookoła, żeby sprawdzić, czy to tylko ja wylądowałam za burtą, ale zobaczyłam wokół siebie żółte i niebieskie kaski swojej drużyny. Pierwsza reakcja to był śmiech. Zaliczyliśmy wywrotkę! Będzie co opowiadać! Roześmiani rozglądaliśmy się, gdzie kogo niesie. Ja trzymałam się w miarę blisko dziewczyny o imieniu Sam i chłopaka, którego imienia nie pamiętam, ale który ciągle na pontonie gubił rytm i stukał o moje wiosło, siedząc przede mną. Ten sam zresztą, który trasę w dół kanionu pokonywał na tyłku. Nasz ponton z Kapitanem Frankiem i jedną dziewczyną był dość daleko, na spokojniejszej już wodzie. Nurt nas szybko znosił, a my unosiliśmy się na wodzie, jak takie dryfujące korki. Ha, ha, hi, hi i opowiadanie, jak to się stało, że skończyliśmy w wodzie. Nagle dostrzegłam w oddali inny ponton, przycumowany na boku, a na nim ich sternik opierający się o burtę. Właściwie to wyglądał, jakby miał zaraz wyskoczyć z pontonu. Z daleka było widać jego ciemnoskórą twarz i białe zęby. Wychylał się tyle, ile było to możliwe, ręką wskazywał prawą stronę i z przerażeniem w oczach krzyczał, ile sił: „SWIM! SWIIIIIIIMMMMM!!!!!”. Obejrzałam się za siebie, w kierunku, w którym wskazywał i dopiero zauważyłam, jak szybko zbliżamy się do kolejnego kotła. Z poziomu zanurzenia po szyję w wodzie wyglądało to bardziej przerażająco, niż z pontonu. No to ja zwrot w prawo i płynę do pontonu. Tak mi się przynajmniej wydawało. Ale przy tak mocno wyporowej kamizelce ratunkowej i tak silnym nurcie, wszelkie próby poruszania się do przodu kończyły się co najwyżej na staniu w miejscu. Próbowałam dobrych kilka minut, cały czas trzymając wiosło w ręku. Ale kiedy zdałam sobie sprawę, że nic z tego, momentalnie przypomniałam sobie wszystko, o czym nam mówili przed rozpoczęciem spływu. W takiej sytuacji należało położyć się na plecach, nogami w dół nurtu rzeki, żeby w razie czego odepchnąć się od skał, czy krokodyli (daję słowo, tak nam mówili sternicy). Nie panikować i przeczekać, aż prąd zniesie na spokojniejszą wodę. No to się kładziemy. Ja i obok Sam. Kolega dryfował już gdzieś dalej. Przed nami ogromna, spieniona fala. Zdążyłam nabrać powietrza i buch! Fala nakryła nas od góry, wpychając głęboko pod wodę. Pomyślałam sobie wtedy „O kurde, to już zaczyna robić się poważne”. Ale nie szarpałam się w wodzie, bo wiem, że przez to tylko stracę oddech, a kamizelka i tak mnie wypchnie do góry. Już jestem prawie na powierzchni, już widzę prześwitujący błękit nieba, wynurzam się i łapczywie nabieram powietrza. A tu BUCH! Kolejna fala z góry i znowu pod wodą, tym razem dużo głębiej, bo dostałam kopniaka od Sam w głowę, więc musiałam być ze dwa metry pod wodą. „Ja pierdzielę, zginę tutaj” I nawet zaczęłam się bać. Zaczęłam płynąć ku powierzchni i poczułam, jak Sam mnie próbuje wyciągnąć za kamizelkę, ale tylko mnie to zdezorientowało i napiłam się trochę wody. Wynurzam się na powierzchnie i myślę, że trzeciej fali nie przeżyję. Na szczęście było już po wszystkim. Zaczęła się spokojniejsza woda, więc odkasłałam to, co wypite i kiedy już wyszłam z szoku, zaczęłam płynąć ku pontonowi, który teraz już płynął w naszą stronę. Wciągnęli mnie na ponton. W końcu mogłam rozluźnić dłoń, która przez tę całą dramatyczną sytuację trzymała wiosło…
Jak już zebraliśmy całą załogę (niektórzy zostali zgarnięci przez inne pontony, które były bliżej), zaczęliśmy podekscytowani wymieniać się opowieściami. Momenty grozy już minęły, więc teraz zaczęliśmy się cieszyć, żer to nasz ponton się wywrócił. Będzie co opowiadać! No i z ośmiu straciliśmy tylko jedno wiosło. I to nie moje!














Niedługo później dobiliśmy do brzegu, gdzie trzeba było już wysiadać. Szkoda, bo chętnie bym się dała jeszcze kilku falom ponieść. Na brzegu czekało kilku lokalnych młodzieńców. Frank powiedział, że to oni pomagają wnieść cały sprzęt na górę, mam na myśli pontony i kajaki. Dodał też, że napiwek dzielą równo między wszystkich, więc żeby mieć to na uwadze.
Zaczęła się wspinaczka. Podejście było trudne. Organizm był już zmęczony, do tego poziom adrenaliny też zaczął opadać, a wtedy ciało się relaksuje (przynajmniej moje). Skały i korzenie tworzyły dość strome stopnie, dlatego kolana i uda szybko dostały w kość. Jeden pan (na oko 60+) nie dał rady sam, więc nosze poszły w ruch. Dodatkowy powód, żeby sypnąć napiwek tym chudym, ale wysportowanym młodzieńcom. Dziś rzeczywiście się napracowali. Na górze czekał nas poczęstunek i wspaniałe widoki. Było nawet zimne piwo! W takim miejscu i po takim wysiłku smakowało wyśmienicie. Oczywiście opowieściom o wywrotce nie było końca. Wszyscy byliśmy ciekawi, co złapały kamery kajakarzy. Zapytałam Kapitana Franka o dokładne miejsce naszej wywrotki. Wskazał kocioł nr 19 o nazwie „The Last Straw” (tłum "Kropla przepełniająca czarę") i powiedział: - Na tym się skąpaliście, - po czym wskazał na nr 20 - a ten przepłynęliście wpław…





Film i zdjęcia wyświetlane były wieczorem w kafejce Shearwater Cafe. Ale że był bardzo długi, bo pokazywał wszystkie pięć pontonów po kolei, to skleciłam swój trochę krótszy. Wywrotka została cała udokumentowana, niestety dalsze zmagania w wodzie już nie. Nic nie szkodzi. We wspomnieniach pozostaje wystarczająco dokładny obraz. Następnego dnia już wiedziałam, dlaczego polecano mi zostawić spływ na ostatni dzień pobytu. Każdy jeden mięsień, od stopy aż po uda (a nawet i wyżej) bolał niemiłosiernie. Nie od spływu, ale od zejścia i wejścia na klif. Szkoda mi było wyjeżdżać, bo Zimbabwe ma jeszcze tyle do zaoferowania, ale i tak byłam zadowolona, że udało mi się tyle zorganizować i osiągnąć. I oczywiście zaczęłam szukać, gdzie jeszcze na świecie można brać udział w takich ekstremalnych spływach. I tak oto mam cel następnej, dłuższej podróży. Urlop w styczniu już zaklepany. Nowa Zelandio - nadchodzę!