Lubię czytać przepisy kulinarne, kulinarne reportaże czy eseje, a nawet, przyznać muszę,że wolę to od samego gotowania. Co prawda receptur trzymam się kurczowo tylko w przypadku niektórych słodkich wypieków, na przykład naszego ulubionego tortu makowego według przepisu p. Arturowej Rubinsteinowej.
Jednak odkąd mam Internet, z jego tysiącami, milionami przepisów, zaczynam się trochę w tym gąszczu gubić. No, bo który przepis przedkładać nad inne, którego kucharza wyróżnić, a którego pominąć, czy danie ugotowane przez „cywilnego” pasjonata kulinarnego będzie lepsze czy gorsze od tego, które zaserwuje profesjonalista?
I w ogóle co to znaczy profesjonalista? Przecież mistrzem patelni jest każdy z nas, kto obmyśla codzienne menu, gotuje, piecze, smaży, dusi, przeciera, doprawia.
Czy Pascal jest lepszy od Roberta Sowy, a ten lepszy niż Okrasa? Czy Maciej Kuroń gotuje lepiej od Roberta Makłowicza? A pp. Adamczewscy, w czym właściwie przewyższają siostrę Anielę z jej „Anielską kuchnią”?
Oczywiście bez sensu są takie porównania. Wszak wiadomo od zawsze, że najlepiej gotowała mama, a najlepsze potrawy to były te, które zapamiętaliśmy z dzieciństwa.
Nie inaczej było i u mnie. Moją Matkę zawsze podziwiałam za to, że umiała zrobić wszystko, od pasztetu z zająca, do racuszków z jabłkami. Wiedziała, jak podać potrawę, od raków, po kukurydzę w kolbach. Potrafiła wydać przyjęcie dla gromady gości i zrobić obiadek dla pojedynczego„niejadka”.
Jasne, że w jej kuchni były także spalone w gazowym piecyku ciasteczka, zakalec w drożdżowej babie czy na wiór wysuszona pieczeń wołowa. Ale były to sporadyczne zdarzenia, zawsze wyolbrzymiane, urastały do rangi nieszczęść, drobiazgowo analizowanych i długo rozpamiętywanych.
Pamiętam grube zeszyty, przechowywane w szufladach kuchennego stołu, zapisane od deski do deski setkami przepisów, które panie domów przekazywały sobie nawzajem. Nie było, albo prawie nie było innych źródeł ich pozyskiwania. Nie jak teraz; przepisy w pismach kolorowych, co tam w kolorowych, dziś w tematycznie dowolnej gazecie znaleźć je można. Plus niepoliczalna ilość książek, książeczek, broszurek, albumów z przepisami, wydawanymi również na płytach i kasetach.
I prezentacje w radiu, TV i Necie.
Matka miała co prawda przedwojenne książki kucharskie, lecz w warunkach realnego socjalizmu naprawdę trudno było z nich cokolwiek ugotować, ze względu na przeszkodę nie do przebycia, mianowicie brak większości ingrediencji.
W domu stale powtarzano mi z ubolewaniem, że w kuchni to ja mam dwie lewe ręce. Wówczas nic nie potrafiło mnie skłonić do zainteresowania się sztuką kulinarną. To znaczy interesowałam się, ale na etapie stołu, już nakrytego, najlepiej odświętnie, i od chwili, kiedy potrawy się na nim znalazły, nie wcześniej.
Za to pewne estetyczne zasady potrafiono mi wtedy zaszczepić. Więc lubię piękną porcelanę, srebrną zastawę, kryształowe kieliszki, białe obrusy, świece i kwiaty na stole.
I chociaż to podobno niemodne, a niektórzy uważają, że nawet w złym guście, do teraz uważam, że polne róże pięknie wyglądają tylko w wazoniku z kryształu, a wiśniowa naleweczka w niczym nie prezentuje się tak świetnie, jak w kryształowej karafce.
Kiedy poszłam „na swoje” okazało się, niestety, że niczego, kompletnie niczego ugotować nie potrafię.Ponieważ mój mąż umiał parzyć herbatę i usmażyć grzanki z chleba, przez jakiś czas żywiliśmy się tymi grzankami, popijając herbatą, czasem czymś innym. Potem zostaliśmy bywalcami przeróżnych jadłodajni, „obiadów domowych na miejscu i na wynos”, barów, restauracji i karczm, koniecznie i zawsze nazywanych „U kogoś”.
Jednak czasy PRL-u to nie był dobry okres dla żywienia zbiorowego, niezależnie od tego, czy to była stołówka szkolna, pracownicza, czy knajpa kat. S.
I tak któregoś dnia postanowiliśmy, że gotować będziemy w domu.
Początki? Oj, trudne były! Nie zapomnę, jak konserwę z daniem mięsnym, zresztą całkiem „do zjedzenia”odgrzewaliśmy w ten sposób, że puszkę wkładaliśmy do garnka z wodą, podgrzewali do wrzenia,a następnie parząc palce o blachę, staraliśmy się wydobyć zawartość. Kiedy ta lądowała na suficie, bez dalszych dociekań wiadomym było, że w szkole oboje z fizyki byliśmy dużo poniżej średniej.
No, ale nie zrażaliśmy się zanadto.Zaczęliśmy kupować garnki, różne kuchenne sprzęty, gromadzić przepisy, i interesować się co i jak gotują znajomi.
Ale kiedy zapytałam moją siostrę, czy ryż do zupy pomidorowej ugotować na wodzie, czy na mleku, była naprawdę zgorszona; a przecież miałam wtedy nie więcej, niż jakieś 25 lat(!).
Jednak powoli, powoli coś tam zaczęło mi się udawać, a kiedy po raz pierwszy wyjęłam z piekarnika ciasto, które było jadalne, byłam całkiem uszczęśliwiona.
I choć nie mogę powiedzieć, aby gotowanie było moim przeznaczeniem, to jednak doszłam do wniosku,że skoro i tak muszę czas w kuchni spędzać, sprytniej będzie spożytkować go jak najlepiej (czyt. jak najsmaczniej).
Dlatego w dalszym ciągu czytuję dużo przepisów, jednak teraz traktuję je raczej jako inspiracje.
A wracając do Internetu: Któregoś dnia chciałam na deser podać tiramisu i postanowiłam sprawdzić przepisy w sieci. Nie dość, że straciłam dużo czasu na czytanie receptur oraz dyskusji na różnych forach, co to jest mascarpone, to przy okazji musiałam zapoznać się z masą zjadliwych uwag a nawet inwektyw rzucanym jednym autorom przez innych, znających rzekomo „jedynie prawdziwy” przepis.
W sumie sięgnęłam do propozycji umieszczonej na opakowaniu przez polskiego producenta serka, który bez zbędnego wyrafinowania pozwala konsumentowi na zrobienie naprawdę doskonałej leguminy.
Nasz Bazylek mówi o niej - łapę lizać!
Jednak odkąd mam Internet, z jego tysiącami, milionami przepisów, zaczynam się trochę w tym gąszczu gubić. No, bo który przepis przedkładać nad inne, którego kucharza wyróżnić, a którego pominąć, czy danie ugotowane przez „cywilnego” pasjonata kulinarnego będzie lepsze czy gorsze od tego, które zaserwuje profesjonalista?
I w ogóle co to znaczy profesjonalista? Przecież mistrzem patelni jest każdy z nas, kto obmyśla codzienne menu, gotuje, piecze, smaży, dusi, przeciera, doprawia.
Czy Pascal jest lepszy od Roberta Sowy, a ten lepszy niż Okrasa? Czy Maciej Kuroń gotuje lepiej od Roberta Makłowicza? A pp. Adamczewscy, w czym właściwie przewyższają siostrę Anielę z jej „Anielską kuchnią”?
Oczywiście bez sensu są takie porównania. Wszak wiadomo od zawsze, że najlepiej gotowała mama, a najlepsze potrawy to były te, które zapamiętaliśmy z dzieciństwa.
Nie inaczej było i u mnie. Moją Matkę zawsze podziwiałam za to, że umiała zrobić wszystko, od pasztetu z zająca, do racuszków z jabłkami. Wiedziała, jak podać potrawę, od raków, po kukurydzę w kolbach. Potrafiła wydać przyjęcie dla gromady gości i zrobić obiadek dla pojedynczego„niejadka”.
Jasne, że w jej kuchni były także spalone w gazowym piecyku ciasteczka, zakalec w drożdżowej babie czy na wiór wysuszona pieczeń wołowa. Ale były to sporadyczne zdarzenia, zawsze wyolbrzymiane, urastały do rangi nieszczęść, drobiazgowo analizowanych i długo rozpamiętywanych.
Pamiętam grube zeszyty, przechowywane w szufladach kuchennego stołu, zapisane od deski do deski setkami przepisów, które panie domów przekazywały sobie nawzajem. Nie było, albo prawie nie było innych źródeł ich pozyskiwania. Nie jak teraz; przepisy w pismach kolorowych, co tam w kolorowych, dziś w tematycznie dowolnej gazecie znaleźć je można. Plus niepoliczalna ilość książek, książeczek, broszurek, albumów z przepisami, wydawanymi również na płytach i kasetach.
I prezentacje w radiu, TV i Necie.
Matka miała co prawda przedwojenne książki kucharskie, lecz w warunkach realnego socjalizmu naprawdę trudno było z nich cokolwiek ugotować, ze względu na przeszkodę nie do przebycia, mianowicie brak większości ingrediencji.
W domu stale powtarzano mi z ubolewaniem, że w kuchni to ja mam dwie lewe ręce. Wówczas nic nie potrafiło mnie skłonić do zainteresowania się sztuką kulinarną. To znaczy interesowałam się, ale na etapie stołu, już nakrytego, najlepiej odświętnie, i od chwili, kiedy potrawy się na nim znalazły, nie wcześniej.
Za to pewne estetyczne zasady potrafiono mi wtedy zaszczepić. Więc lubię piękną porcelanę, srebrną zastawę, kryształowe kieliszki, białe obrusy, świece i kwiaty na stole.
I chociaż to podobno niemodne, a niektórzy uważają, że nawet w złym guście, do teraz uważam, że polne róże pięknie wyglądają tylko w wazoniku z kryształu, a wiśniowa naleweczka w niczym nie prezentuje się tak świetnie, jak w kryształowej karafce.
Kiedy poszłam „na swoje” okazało się, niestety, że niczego, kompletnie niczego ugotować nie potrafię.Ponieważ mój mąż umiał parzyć herbatę i usmażyć grzanki z chleba, przez jakiś czas żywiliśmy się tymi grzankami, popijając herbatą, czasem czymś innym. Potem zostaliśmy bywalcami przeróżnych jadłodajni, „obiadów domowych na miejscu i na wynos”, barów, restauracji i karczm, koniecznie i zawsze nazywanych „U kogoś”.
Jednak czasy PRL-u to nie był dobry okres dla żywienia zbiorowego, niezależnie od tego, czy to była stołówka szkolna, pracownicza, czy knajpa kat. S.
I tak któregoś dnia postanowiliśmy, że gotować będziemy w domu.
Początki? Oj, trudne były! Nie zapomnę, jak konserwę z daniem mięsnym, zresztą całkiem „do zjedzenia”odgrzewaliśmy w ten sposób, że puszkę wkładaliśmy do garnka z wodą, podgrzewali do wrzenia,a następnie parząc palce o blachę, staraliśmy się wydobyć zawartość. Kiedy ta lądowała na suficie, bez dalszych dociekań wiadomym było, że w szkole oboje z fizyki byliśmy dużo poniżej średniej.
No, ale nie zrażaliśmy się zanadto.Zaczęliśmy kupować garnki, różne kuchenne sprzęty, gromadzić przepisy, i interesować się co i jak gotują znajomi.
Ale kiedy zapytałam moją siostrę, czy ryż do zupy pomidorowej ugotować na wodzie, czy na mleku, była naprawdę zgorszona; a przecież miałam wtedy nie więcej, niż jakieś 25 lat(!).
Jednak powoli, powoli coś tam zaczęło mi się udawać, a kiedy po raz pierwszy wyjęłam z piekarnika ciasto, które było jadalne, byłam całkiem uszczęśliwiona.
I choć nie mogę powiedzieć, aby gotowanie było moim przeznaczeniem, to jednak doszłam do wniosku,że skoro i tak muszę czas w kuchni spędzać, sprytniej będzie spożytkować go jak najlepiej (czyt. jak najsmaczniej).
Dlatego w dalszym ciągu czytuję dużo przepisów, jednak teraz traktuję je raczej jako inspiracje.
A wracając do Internetu: Któregoś dnia chciałam na deser podać tiramisu i postanowiłam sprawdzić przepisy w sieci. Nie dość, że straciłam dużo czasu na czytanie receptur oraz dyskusji na różnych forach, co to jest mascarpone, to przy okazji musiałam zapoznać się z masą zjadliwych uwag a nawet inwektyw rzucanym jednym autorom przez innych, znających rzekomo „jedynie prawdziwy” przepis.
W sumie sięgnęłam do propozycji umieszczonej na opakowaniu przez polskiego producenta serka, który bez zbędnego wyrafinowania pozwala konsumentowi na zrobienie naprawdę doskonałej leguminy.
Nasz Bazylek mówi o niej - łapę lizać!