Dziś mam ostatnią zmianę, więc zamykam kuchnię. Formalnie zmiana trwa do 22, ale z racji nikłego ruchu turystycznego udało się posprzątać wszystko do 20:30. Mam teraz chwilę aby siąść z lapkiem i pisać. Chałka na okienku rozwiązuje sudoku, Maks okupuje blat i opowiada o swoim południowoamerykańskim sposobie patrzenia na życie, zaś Harley testuje moją cierpliwość nieustannie próbując wleźć do świeżo umytej kuchni na swoich niemożliwie brudnych łapach.
| Proces tworzenia bloga w toku |
Za oknem totalna jesienica - ciemność, wietrzność i mokrość. Mżyło, padało i lało cały boży dzień - kiedy po południu jechałem do Żłobka aby odebrać terenowe koła do Skody, mijałem potoki występujące z brzegów i łachy gliny naniesione na drogi. Październik polewa nas obficie na ostatniej prostej, zaś zza mrocznych masywów gór owianych chmurami nadchodzi bieszczadzki listopad.
Nigdy jeszcze nie byłem tu tak późną jesienią.
Dobrze się zapowiada.
A teraz cofnijmy się do odległego pierwszego maja...
| Jak widać, świetnie sobie radzę |
Po dniach przygotowań, szkoleń i hartowania się w rawczańskim ogniu przychodzi pora na godzinę próby - Majówka 2023 rozpoczyna się z rozmachem. Poprawa pogody, ustawowe święto oraz czar "dzikich Bieszczad" kumulują się i wyzwalają niepowstrzymaną ludzką falę, która wdziera się w głąb tego zakątka Polski niczem tatarskie ordy w trzynastowieczną Europę. Droga dojazdowa do schroniska wypełnia się turystami, którzy nie przestają przychodzić .
Po raz pierwszy mogę odczuć, jak to jest pracować w schronisku w sezonie. Desygnowany zostaję na stanowisko skręcania, grzania oraz omaszczania śmietaną i cukrem pudrem słynnych Rawczańskich Naleśników z Jagodami® (piszą o nich w przewodnikach nawet, serio). Jak staję przy blacie roboczym, tak robię tam przez bite cztery czy pięć godzin non stop. Cały mój świat składa się z jagód donoszonych kilogramami z zamrażarek, naleśników rwanych jeszcze gorących z patelni po drugiej stronie kuchni i kolejnych palet bełtanej i rozlewanej śmietany, a wszystko to w chmurze koksu cukru pudru. Na okienko po prawej wędruje jeden talerz jagów za drugim, a w zamian dostaję aktualizacje zapotrzebowania o następne tuziny porcji. Jednocześnie, za moimi plecami w zorganizowanym chaosie cała załoga kuchni troi się i czworzy produkując wszystkie pozostałe dania i napitki. Atmosfera jest gorąca - dosłownie, temperatura w pomieszczeniu zbliża się do poziomu pozwalającego na gotowanie pierogów bez użycia kuchenek. Co istotne, mimo natężenia pracy, ekipa działa sprawnie i bezkonfliktowo.
| Wieża naleśnikowa. Nie wiem nawet, ile takich przerobiłem tego dnia |
Czuję się jak trybik w skrzyni biegów Poloneza podczas podjazdu na kolejną rumuńską górę - kręcę się jak szalony razem z pozostałymi kołami zębatymi, czasem coś tam zgrzytnie czy chrupnie, ale całość wytrwale realizuje swoje zadanie mimo ciężkich warunków. Wyczerpujące i satysfakcjonujące.
Kiedy w końcu wybija godzina mojej przerwy, w ramach odpoczynku od kuchni zabieram się za gotowanie obiadu dla załogi. Niewykluczone, że oprócz głodu motywuje mnie do tego chęć wykazania się, łasość na pochwały i brak asertywności wobec pomysłów Ewki. W każdym razie z dostępnych na miejscu składników (-Mamy może ser Pecorino Romano? - Nie, ale w lodówce wala się jakiś owczy ser nieznanego pochodzenia. -Nada się.) sklejam całkiem zjadliwą carbonarę. Przygotowuję na tarasie talerze, znaleźną natkę do posypania i z przejęciem czekam... chyba mam w głowie ciche oczekiwanie, że wszyscy rzucą nagle robotę i pobiegną w te pędy, aby skosztować mojego wybitnego makaronu, zaznając przy tym nieziemskich rozkoszy i dziękując mi za odmianę ich żyć. Cóż, nadal jednak mieliśmy cholernie intensywny dzień w pracy, więc Rawczanie wyrywają się z kuchni pojedynczo i zbyt ściorani, aby śpiewać peany na moją cześć. Ale smakuje i napycham im kałduny, so my job was done there.
| Karbonara w toku, megafon był kluczową częścią procesu. |
"Największym iksde dnia", że tak to określę, to spotkanie w schronisku kogoś, kto pojawiał się w tym blogu osiem lat temu w zupełnie innych, duńskich okolicznościach. Ciekawa klamra kompozycyjna, której zupełnie się nie spodziewałem.
Kończę dzień z poczuciem, że decyzja w mojej głowie już się dokonała. Wrócę tu.
A jutro - wolne!
Dzień wolny, więc ruszamy w góry - jakże to tak, siedzę już cztery dni w Bieszczadach i jeszcze nie byłem na szlaku! Z rana (no dobra, musiałem trochę odespać, więc blady świt to nie był) pakuję bambetle na wędrówkę, planuję trasę i ruszam przed siebie. Dzień ładny, warunki dobre, ludzie w akceptowalnych ilościach jak na majówkę - czego chcieć więcej. Ledwo co opuszczam schronisko i ruszam w stronę Małej Rawki, przy mostku dochodzi mnie okrzyk pełen bólu! Pędzę ku jego źródłu, które okazuje się jakąś turystką ze świeżo skręconą kostką. Nic poważnego i mimo moich chęci nie jestem za bardzo jak pomóc (a że była z mężem i dzieciakiem, opcja zdobycia jej serca poprzez heroiczny ratunek nie wchodzi w grę). Upewniam się, że nie umrze, daję znać Adze, że może doturlać się do schroniska osoba potrzebująca transportu na dół do parkingu, po czym lezę dalej.
| Szlak uśnieżony. |
Przysiadam na drzewie obok potoku Bystry. Po nieustannym gwarze i tumulcie w Bacówce, szum wody spływającej w dół zbocza jest bardzo kojący. Ptaki nadające w całej okolicy, słońce wyzierające spomiędzy drzew, jakaś mysza przebiegająca po pniu kilka metrów dalej - doświadczam świata w jego wspaniałości i spokojnej harmonii. Wdech, wydech. Po chwili relaksu wstaję, otrzepuję tyłek i zaczynam podejście.
| Widok z Małej Rawki na zbocza Wielkiej |
| Chmury gnające i cienie ich |
U szczytu Małej Rawki natykam się na pozostałości zimy w postaci całkiem uczciwej pokrywy śnieżnej - przy mocno już plusowych temperaturach, przybiera ona pod nogami formę mokrej ciapy, ale idzie się dobrze. Powietrze jest rześkie i orzeźwiające - wiosna nadal nie eksplodowała tu kwieciem i liściem, ale czuć już, że Bieszczady powoli budzą się do życia. Mam w końcu czas dla siebie i gór i niczego więcej. Idę, oddycham głęboko i chłonę.
| Bieszczady budzące się do życia |
| Wąwóz. Ze strumieniem. Ładny. |
Schodzę szlakiem w kierunku Ustrzyk, nigdy jeszcze tędy nie szedłem - miło poznać jakąś nową trasę. Przyjemnie. Schodzę w dolinę, na szosie łączę się ze światem zewnętrznym i daję znać, że żyję i mi dobrze. Dochodzę do zabudowań, kupuję w sklepie kwas dla siebie i piwo dla Olka, po czym czerwonym rozpoczynam atak na Caryńską. Podejście zajmuje nieco czasu - dyszę sobie i wypacam braki kondycji, ale wkrótce osiągam granicę lasu i wychodzę na połoninę.
| Szlak raz |
Płowe trawy kładą się pod naporem wiatru goniącego chmury po niebie. Słyszę jego szum, czuję jak szarpie mi kurtką, a ja daję się nieść nogom po wąskiej ścieżce przed siebie. Chciałbym to jakoś ładniej opisać, ale to po prostu ten moment kiedy Wędrujesz i jest ci dobrze. Nie jest istotny cel do którego zmierzasz, nie mają znaczenia rzeczy siedzące wewnątrz ciebie, nie liczy się cała reszta świata na dole. Wiatr mierzwi ci sierść między uszami, a ty po prostu Jesteś.
Wdech, wydech.
| Turyści z innej epoki, Szanuję mocno. |
Docieram do odbicia szlaku na Rawki, staczam się przez przełęcz Wyżniańską i wracam do schroniska. Kontynuując makaronowo-kulinarną serię, robię sobie i reszcie na kolację boloneze, które tym razem udaje się zjeść wspólnie.
| Widok wieczorny |