sobota, 4 listopada 2023

Dzień trzy czwarty

Dziś mam ostatnią zmianę, więc zamykam kuchnię. Formalnie zmiana trwa do 22, ale z racji nikłego ruchu turystycznego udało się posprzątać wszystko do 20:30. Mam teraz chwilę aby siąść z lapkiem i pisać. Chałka na okienku rozwiązuje sudoku, Maks okupuje blat i opowiada o swoim południowoamerykańskim sposobie patrzenia na życie, zaś Harley testuje moją cierpliwość nieustannie próbując wleźć do świeżo umytej kuchni na swoich niemożliwie brudnych łapach.

Proces tworzenia bloga w toku

Za oknem totalna jesienica - ciemność, wietrzność i mokrość. Mżyło, padało i lało cały boży dzień - kiedy po południu jechałem do Żłobka aby odebrać terenowe koła do Skody, mijałem potoki występujące z brzegów i łachy gliny naniesione na drogi. Październik polewa nas obficie na ostatniej prostej, zaś zza mrocznych masywów gór owianych chmurami nadchodzi bieszczadzki listopad.
Nigdy jeszcze nie byłem tu tak późną jesienią.
Dobrze się zapowiada.
A teraz cofnijmy się do odległego pierwszego maja...

Jak widać, świetnie sobie radzę




Po dniach przygotowań, szkoleń i hartowania się w rawczańskim ogniu przychodzi pora na godzinę próby - Majówka 2023 rozpoczyna się z rozmachem. Poprawa pogody, ustawowe święto oraz czar "dzikich Bieszczad" kumulują się i wyzwalają niepowstrzymaną ludzką falę, która wdziera się w głąb tego zakątka Polski niczem tatarskie ordy w trzynastowieczną Europę. Droga dojazdowa do schroniska wypełnia się turystami, którzy    nie    przestają    przychodzić    .

Po raz pierwszy mogę odczuć, jak to jest pracować w schronisku w sezonie. Desygnowany zostaję na stanowisko skręcania, grzania oraz omaszczania śmietaną  i cukrem pudrem słynnych Rawczańskich Naleśników z Jagodami® (piszą o nich w przewodnikach nawet, serio). Jak staję przy blacie roboczym, tak robię tam przez bite cztery czy pięć godzin non stop. Cały mój świat składa się z jagód donoszonych kilogramami z zamrażarek, naleśników rwanych jeszcze gorących z patelni po drugiej stronie kuchni i kolejnych palet bełtanej i rozlewanej śmietany, a wszystko to w chmurze koksu cukru pudru. Na okienko po prawej wędruje jeden talerz jagów za drugim, a w zamian dostaję aktualizacje zapotrzebowania o następne tuziny porcji. Jednocześnie, za moimi plecami w zorganizowanym chaosie cała załoga kuchni troi się i czworzy produkując wszystkie pozostałe dania i napitki. Atmosfera jest gorąca - dosłownie, temperatura w pomieszczeniu zbliża się do poziomu pozwalającego na gotowanie pierogów bez użycia kuchenek. Co istotne, mimo natężenia pracy, ekipa działa sprawnie i bezkonfliktowo.

Wieża naleśnikowa. Nie wiem nawet, ile takich przerobiłem tego dnia

Czuję się jak trybik w skrzyni biegów Poloneza podczas podjazdu na kolejną rumuńską górę - kręcę się jak szalony razem z pozostałymi kołami zębatymi, czasem coś tam zgrzytnie czy chrupnie, ale całość wytrwale realizuje swoje zadanie mimo ciężkich warunków. Wyczerpujące i satysfakcjonujące.

Kiedy w końcu wybija godzina mojej przerwy, w ramach odpoczynku od kuchni zabieram się za gotowanie obiadu dla załogi. Niewykluczone, że oprócz głodu motywuje mnie do tego chęć wykazania się, łasość na pochwały i brak asertywności wobec pomysłów Ewki. W każdym razie z dostępnych na miejscu składników (-Mamy może ser Pecorino Romano? - Nie, ale w lodówce wala się jakiś owczy ser nieznanego pochodzenia. -Nada się.) sklejam całkiem zjadliwą carbonarę. Przygotowuję na tarasie talerze, znaleźną natkę do posypania i z przejęciem czekam... chyba mam w głowie ciche oczekiwanie, że wszyscy rzucą nagle robotę i pobiegną w te pędy, aby skosztować mojego wybitnego makaronu, zaznając przy tym nieziemskich rozkoszy i dziękując mi za odmianę ich żyć. Cóż, nadal jednak mieliśmy cholernie intensywny dzień w pracy, więc Rawczanie wyrywają się z kuchni pojedynczo i zbyt ściorani, aby śpiewać peany na moją cześć. Ale smakuje i napycham im kałduny, so my job was done there.

Karbonara w toku, megafon był kluczową częścią procesu.

"Największym iksde dnia", że tak to określę, to spotkanie w schronisku kogoś, kto pojawiał się w tym blogu osiem lat temu w zupełnie innych, duńskich okolicznościach. Ciekawa klamra kompozycyjna, której zupełnie się nie spodziewałem.
Kończę dzień z poczuciem, że decyzja w mojej głowie już się dokonała. Wrócę tu.
A jutro - wolne!

Dzień wolny, więc ruszamy w góry - jakże to tak, siedzę już cztery dni w Bieszczadach i jeszcze nie byłem na szlaku! Z rana (no dobra, musiałem trochę odespać, więc blady świt to nie był) pakuję bambetle na wędrówkę, planuję trasę i ruszam przed siebie. Dzień ładny, warunki dobre, ludzie w akceptowalnych ilościach jak na majówkę - czego chcieć więcej. Ledwo co opuszczam schronisko i ruszam w stronę Małej Rawki, przy mostku dochodzi mnie okrzyk pełen bólu! Pędzę ku jego źródłu, które okazuje się jakąś turystką ze świeżo skręconą kostką. Nic poważnego i mimo moich chęci nie jestem za bardzo jak pomóc (a że była z mężem i dzieciakiem, opcja zdobycia jej serca poprzez heroiczny ratunek nie wchodzi w grę). Upewniam się, że nie umrze, daję znać Adze, że może doturlać się do schroniska osoba potrzebująca transportu na dół do parkingu, po czym lezę dalej.

Szlak uśnieżony.

Przysiadam na drzewie obok potoku Bystry. Po nieustannym gwarze i tumulcie w Bacówce, szum wody spływającej w dół zbocza jest bardzo kojący. Ptaki nadające w całej okolicy, słońce wyzierające spomiędzy drzew, jakaś mysza przebiegająca po pniu kilka metrów dalej - doświadczam świata w jego wspaniałości i spokojnej harmonii. Wdech, wydech. Po chwili relaksu wstaję, otrzepuję tyłek i zaczynam podejście.

Widok z Małej Rawki na zbocza Wielkiej 

Chmury gnające i cienie ich

U szczytu Małej Rawki natykam się na pozostałości zimy w postaci całkiem uczciwej pokrywy śnieżnej - przy mocno już plusowych temperaturach, przybiera ona pod nogami formę mokrej ciapy, ale idzie się dobrze. Powietrze jest rześkie i orzeźwiające - wiosna nadal nie eksplodowała tu kwieciem i liściem, ale czuć już, że Bieszczady powoli budzą się do życia. Mam w końcu czas dla siebie i gór i niczego więcej. Idę, oddycham głęboko i chłonę. 

Bieszczady budzące się do życia

Wąwóz. Ze strumieniem. Ładny.

Schodzę szlakiem w kierunku Ustrzyk, nigdy jeszcze tędy nie szedłem - miło poznać jakąś nową trasę. Przyjemnie. Schodzę w dolinę, na szosie łączę się ze światem zewnętrznym i daję znać, że żyję i mi dobrze. Dochodzę do zabudowań, kupuję w sklepie kwas dla siebie i piwo dla Olka, po czym czerwonym rozpoczynam atak na Caryńską. Podejście zajmuje nieco czasu - dyszę sobie i wypacam braki kondycji, ale wkrótce osiągam granicę lasu i wychodzę na połoninę.

Szlak raz


 Szlak dwa

Płowe trawy kładą się pod naporem wiatru goniącego chmury po niebie. Słyszę jego szum, czuję jak szarpie mi kurtką, a ja daję się nieść nogom po wąskiej ścieżce przed siebie. Chciałbym to jakoś ładniej opisać, ale to po prostu ten moment kiedy Wędrujesz i jest ci dobrze. Nie jest istotny cel do którego zmierzasz, nie mają znaczenia rzeczy siedzące wewnątrz ciebie, nie liczy się cała reszta świata na dole. Wiatr mierzwi ci sierść między uszami, a ty po prostu Jesteś.
Wdech, wydech.

 

Turyści z innej epoki, Szanuję mocno.

Docieram do odbicia szlaku na Rawki, staczam się przez przełęcz Wyżniańską i wracam do schroniska. Kontynuując makaronowo-kulinarną serię, robię sobie i reszcie na kolację boloneze, które tym razem udaje się zjeść wspólnie.

Bolonezy   
Widok wieczorny

Dzień kończy się spokojnie, a po zapadnięciu zmroku zabieram leżak i idę się walnąć na Wierchu by pobyć jeszcze chwilę sam na sam z górami, gwiazdami i muzyką.

czwartek, 26 października 2023

Dzień Trzeci

Godzina 00:53

W środku nocy obudziły mnie odgłosy wydobywające się z paszczy Harleya. Latał chop gdzieś po okolicy zupełnie samopas i oszczekiwał wytrwale niedźwiedzie, żubry czy cokolwiek tam się kręci wokół Bacówki po zmroku. Ujadanie niosło się jakby od strony zalesionego zbocza  - kurdę, a co jeśli się zgubi albo coś go zeżre? Niby żyje pod Rawkami sto razy dłużej niż ja - ale jako że zacząłem tu pracować, poczułem się odpowiedzialny za wyposażenie i inwentarz schroniska. Zmotywowany poczuciem misji i świeżacką nadgorliwością wygramoliłem się ze swojego barłogu i ruszyłem z odsieczą dla biednego psa w potrzebie (plot twist: wcale nie był w potrzebie)*. Wyszedłem na zewnątrz w ciemność i chłód, wywołując Harleya aby wrócił do ciepłego i bezpiecznego schronienia. Ten nie był zbyt chętny do bycia ratowanym i zdecydowanie nie rozumiał, czego od niego chcę, kiedy on broni naszych rubieży przed dzikimi bestiami. W końcu jednak jakoś przekonałem go do powrotu na taras i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wróciłem do środka. Mimochodem zawadziłem o kuchnię, gdzie znalazłem jakąś zapomnianą michę pierogów, której nie wyjedli goście schroniska. Jako że heroiczne czyny wzbudzają apetyty, rozprawiłem się z nimi bez skrupułów (z pierogami znaczy, nie gośćmi), dopisałem w notesie wspomnienia z minionego dnia i udałem się na zasłużony spoczynek...

Godzina 08:12

Budzi mnie trzask otwieranej klapy w podłodze i gromki okrzyk Mewy "Radek!".
"Co?" nieprzytomnie odkrzykuję.
"Zaspałeś!"
Przytomnieję błyskawicznie. Fak fak faaak! Budzik na 7:30, ale przez nocne eskapady (i wrodzoną niechęć do wstawania) olałem go i zaspałem. Już trzeciego dnia swojego okresu próbnego... Ubieram się ekspresowo i bez mycia pojawiam się w kuchni kwadrans po rozpoczęciu zmiany. Śmieszki Mateusza odnośnie mojego zaspania będą mi towarzyszyć przez resztę dnia, ale przynajmniej nie wyrzucili mnie z pracy.
Dzień zapowiada się deszczowo, więc i ruch turystyczny nie naprzykrza się nam zbytnio. Poranek mija spokojnie. Przyuczam się sztuki robienia grzańców, których popularność wśród gości rośnie odwrotnie proporcjonalnie do warunków atmosferycznych - im zimniejsza i "gorsza"** pogoda, tym chętniej piją ciepłe napoje alkoholowe. Procedura nie jest skomplikowana, ale dosyć satysfakcjonująca - warzenie trunków z mnogością rozgrzewających dodatków ma swój urok, kiedy czarujesz nad garem buchającym upajającymi oparami.
Poza tym biegam z zaopatrzeniem góra-dół do Spożywczaka, Hydro, Blaszaka i inszych (równie wdzięcznie nazwanych) pomieszczeń znajdujących się w podziemiach Bacówki. Nauczenie się wszystkich tych nazw wymaga nieco czasu, który w większości spędza się wchodząc do niewłaściwych miejsc i nie znajdując poszukiwanych rzeczy. Dodatkowego kolorytu dodaje fakt, że tabliczki na drzwiach niekoniecznie odpowiadają używanym nazwom...***

Grzanek - rezydent Kotłowni i okolicznych pomieszczeń technicznych - w trakcie grzania się na buforze.

W rzeczonych podziemiach mieszczą się zapasy, które po przetworzeniu w kuchni trafiają w wiecznie nienasycone paszcze turystów - z tej racji ruch na schodach ze zgrzewkami napojów, paczkami mąk i cukrów, czy skrzynkami warzyw praktycznie nie ustaje.
Po paru dniach intensywnego mycia garów i łazienek, skóra na moich dłoniach zaczyna przypominać powierzchnię radzieckiego poligonu atomowego w Kazachstanie, wobec czego intensywnie zaczynam odczuwać potrzebę zaaplikowania jakiegoś kojącego remedium. Ku swej uciesze znajduję na półce w kuchni tubkę kremu do rąk - widać na nim resztki jakiegoś odręcznego napisu, ale to nie było na pewno nic ważnego****. Z ulgą nawilżam wysuszoną skórę - ale żeby poziom sponiewierania nie spadał poniżej wymaganej wartości, zaraz parzę sobie palucha o rozgrzaną rączkę gara z wrzątkiem. Ech, kolejny bąbel do kolekcji.
 

Godzina 12:15

Przerwa.

Koło południa wychodzą na taras odetchnąć świeżym, rześkim, górskim powietrzem (to jest wspaniałe w tym miejscu, powietrze zawsze jest świeże, rześkie i górskie). Połoniny okryte są dziś chmurami, ale gdzieniegdzie przebija się słońce. Ptaki na okolicznych drzewach drą się jak wściekłe, jakby chcąc nadrobić zaległości po długiej zimie. Harley leży obok monitorując okolicę, a ja korzystam z wolnego i spisuję wrażenia w podręcznym notatniczku.

Reszta dnia mija bez większych zaburzeń, powoli wchodzę w rytm normalnej schroniskowej pracy. Wieczorem sprzątam łazienki, tym razem mierząc się ze słynnym, budzącym zgrozę Bieszczadzkim Błotem - dzięki ciężkiej pracy turystów, reprezentatywna próbka okolicznych gleb, glin i iłów jest pieczołowicie i obficie rozprowadzona po powierzchniach płaskich naszych sanitariatów. Woda w wiadrze z mopem szybko zmienia kolor i gęstość, adekwatnie do ścieranego błocka. Patrząc na uwalone prysznice zachodzę w głowę, czy niektórzy ludzie wchodzą pod natryski kompletnie ubrani i po prostu się spłukują w całości...? Pozostawione ślady wskazują, że co najmniej podejmują takie próby. Nie mnie jednak oceniać, czasu mało więc uwijam się aby zdążyć przed 19 (tym razem włączam ciepłą wodę, jest postęp).

 
 Niewielka, acz zdeterminowana i bezwzględna grupa turystów w trakcie ataku szczytowego na Bacówkę.

Godzina 23:14

Po skończeniu dnia, gramolę się z powrotem do swojej niebiańskiej izdebki i mam chwilę dla siebie, aby pisać dalej i myśleć. Jak na razie, czuję się tu naprawdę dobrze - nawet biegając z mopem czy szorując trzysta czterdziesty ósmy talerz na zmywaku. Wiem, że wciąż jestem natchniony duchem przygody i odkrywania nowej rzeczywistości, ale naprawdę się tu odnajduję.
Największy stres dla introwertyka - ludzie - tworzą tu bardzo fajną zgraję. Po ekipie "weteranów" widać, że przeżyli sporo i dotarli się w tym specyficznym środowisku - różni ludzie, ale ciekawi i otwarci, nie traktujący świeżaków z wyższością. Patrząc na to, jak dobrze idzie mi dogadywanie się ze starą ekipą, z żalem myślę o ich rychłym odejściu - wszyscy bowiem kończą pracę w Bacówce w przeciągu najbliższych miesięcy. Jeśli przyjdę tu kiedyś na stałe, nie będę już współpracował z uczącymi mnie ludźmi. Schronisko przejmie już kolejna zmiana, być może złożona z aktualnie szkolących się adeptów.
A ten świeży narybek w Bacówce to... nazwijmy ich bardzo barwną zbieraniną. Ludzie znacznie młodsi ode mnie, na różnych etapach życia i ogarnięcia, prezentujący dość szeroki zakres charakterów i problemów personalnych. Schronisko górskie na końcu świata jest miejscem, które przyciąga osoby uciekające przed czymś albo próbujące zostawić stare życie za sobą. Bardzo dobrze opisuje to fragment ogłoszenia o pracy na stronie innego górskiego schroniska:

Ogrom pracy latem albo ogrom śniegu zimą, czy też praca w oderwaniu od dotychczasowej codzienności, pozornie mogą wydawać się świetną ucieczką od tego co było. Tymczasem jest dokładnie na odwrót. Wszystko z czym się zmagasz wypłynie. Tak się po prostu dzieje w bezpośrednim kontakcie z przyrodą, w ciszy, w prostocie życia, przy wysiłku fizycznym i w małej społeczności będącej ze sobą niemal jak załoga pełnomorskiego rejsu.
Nie jest to jednak ośrodek terapeutyczny, tylko miejsce pracy a zespół – choć bywa bezcenną grupą wsparcia – przede wszystkim ma wiele zadań wspólnie do wykonania.

Źródło.

Normalnych tu nie biorą (i dobrze), ale nadal kluczowa jest zdolność do funkcjonowania w zespole. Przyrównałbym turnus w schronisku do rejsu łodzią podwodną - jesteśmy trochę skazani na siebie, nieco odcięci od świata, a prawie całe nasze życie odbywa się w tej wspólnej, małej przestrzeni. Czy to są ludzie, z którymi będę chciał płynąć na pokładzie rawczańskiego okrętu podwodnego?
Czas pokaże.
Na pewno będzie ciekawie.

_________________________________________________________________________________

* Pierwsze pytanie wśród załogi nazajutrz: kto do cholery zamknął Harleya na tarasie na noc?

** Nie ma złej pogody, są tylko źle przygotowani wędrowcy.

*** Co będzie przyczynkiem do mojego kolejnego Pomysłu Racjonalizatorskiego, polegającego na poprawnym opisaniu pomieszczeń.

**** To było coś ważnego.

sobota, 21 października 2023

Powrót

Przerwa.

Parzę herbatę z imbirem, wychodzę z gwarnej kuchni i wracam do swojego pokoju. Przez otwarte drzwi na balkon wpada anomalnie ciepłe powietrze, stukanie kijków i rozmowy turystów, oraz szum okolicznych drzew. Siedząc na łóżku widzę połoninę Caryńską, pokolorowaną już w jesienną paletę barw.

Od trzech tygodni żyję w Bieszczadach.

Kiedy już rzuciłem wszystko, przeprowadziłem się i urządziłem na miejscu, mogę powrócić do tego skromnego bloga i opowiadać Wam o życiu na końcu świata. Co by nie mówić, jest ono całkiem intensywne, a jednocześnie niesamowicie kojące. Dokończymy najpierw urwaną haniebnie historię z mojego okresu próbnego w maju i przejdziemy do bieżących spraw i wydarzeń.

Zapraszam.

poniedziałek, 22 maja 2023

Dzień drugi

Budzę się.
Zegarek blado świecący w ciemnościach wskazuje, że jeszcze nie pora wstać.
Zasypiam.

Budzę się. Znowu za wcześnie. Zasypiam.

I tak jeszcze kilka razy.

W końcu przychodzi „godzina piąta minut trzydzieści, kiedy pobudka zaaagrała”, więc zwlekam się ze swojego legowiska w Niebie. Dziś zaczynam pierwszy pełny dzień pracy w Bacówce - przypadła mi zmiana na 6:00. Niech fakt, że mój sen nie był tak kamienny i niezaburzony jak zwykle, będzie świadectwem mego niezwykłego przejęcia. Cicho (przynajmniej we własnym mniemaniu) przemykam przez piętra uśpionego budynku i zaczyniam poranne oblucje. Po doprowadzeniu się do (względnego) porządku, wychodzę przed schronisko aby napełnić płuca rześkim powietrzem i popatrzeć na świat. Odczuwalny chłód, lekkie zachmurzenie, słońce nadal nie wyłoniło się zza krawędzi gór. Co zaskakujące, po okolicy kręci się jeszcze jakaś inna zbłąkana duszyczka, chyba jeden z gości Bacówki. Harleya myszkującego w pobliżu z nosem przy ziemi nie liczę – do czasu pojawienia się większych ilości turystów ma jeszcze chłopak chwilę swobody. Sycę oczy widokiem i płuca tlenem, po czym udaję się do kuchni gotów na wszelkie wyzwania czekające mnie od samego początku zmiany... i tu wstaw gifa z Travoltą.

Widok wczesnoporanny
Jestem sam i nie mam nawet cienia pojęcia, za co trzeba się zabrać, więc kręcę się trochę bez celu. Po jakiejś chwili wpada Mewa i dziwi się na mój widok, przekonana że miałem zaczynać o innej godzinie. Żywię nadzieję, że nie jest to zaskoczenie negatywne. Mogę za to uspokoić swoją niepowstrzymaną chęć do pracy – turyści zaczynają być obsługiwani od 8, więc pierwsza zmiana musi po prostu przygotować bacówkę  do kolejnego dnia funkcjonowania. Jest więc czas na odprawienie rytuału, którym miliony nieszczęsnych dusz uwiązanych w sidła korporacyjnego wyzysku zaczyna dzień, czyli parzenie kawy. Sam bym miał pewnie skrupuły tak sobie dogadzać - ale jak Ewka zarządza, to git. Potem odkręcamy gazy i wody, wstawiamy wrzątki, aby o 7 ruszyć do poważniejszych zadań – trzeba ogarnąć główną salę po nocnych posiadówach, oraz sprzątnąć łazienki. Zostaję oddelegowany do tego drugiego, zamykam więc wejście do podziemi i zabieram się do czyszczenia. Układam sobie już jakiś system i kolejność, aby pacyfikować toaletowy chaos i nadal wyrobić się w godzinie czasu – co jak się okazuje, mija w tak zwanym okamgnieniu. Uwijam się więc jak w ukropie ze szmatą, szczotą i mopem. Na szczęście mam jeszcze taryfę ulgową i Mewa pomaga mi z podłogami, dzięki czemu wpuszczam turystki spragnione czystości ledwie parę minut po oficjalnej godzinie otwarcia[1].

O 8 rano dołącza kolejna zmiana, aby wspólnymi siłami rozpocząć wydawanie śniadań – jajecznice, parówki, kawy, a wszystko ze specjalną procedurą przygotowania. Każda z nich opiera się na absolutnie niemierzalnych sposobach określania gotowości danych potraw (coś jak przepis od babci) i można je skrócić do tak lubianych przeze mnie wytycznych pt. „zrób tak, aby było dobrze”. Opanowywanie każdej z nich trochę mi zajmie... W porannym rozgardiaszu rozpoczyna się schroniskowy dzień.

Widok późnoporanny




W międzyczasie kursuję góra-dół za jakimiś rzeczami zostawionymi w Niebie i zamykając klapę nad drabiną uwieszam się nieco za mocno na „klamce” wykonanej ze sznurka. Dziwnym trafem, zostaje mi on w ręce. Ech, no to mogę zaczynać wprowadzanie w życie swoich ambitnych planów ogarniania Bacówki – nie zakładałem, że rozpocznie się on od rozwalenia istniejących „patentów” w drzazgi, ale w sumie to nie mogę być zaskoczony. Schodzę na dół ze smutnym kawałkiem linki w ręku i korzystając z wolnej chwili zaczynam poszukiwania zamiennika. Oczywiście nikt nie jest w stanie jednoznacznie stwierdzić, w którym konkretnie miejscu można znaleźć liny i sznurki. Zaczynam więc procedurę, którą będę powtarzać przez najbliższe dni wielokrotnie, czyli:

1. Wejdź do najbliższego pomieszczenia technicznego (czyli każdego, które nie jest pokojem dla gości)
2. Przekop się przez stertę pudeł, kartonów, siatek, skrzynek i wuj-wie-czego-jeszcze
3. Nie znajdź czego szukasz
4. Powtórz w każdym kolejnym pomieszczeniu
5. Po dziesięciu bezskutecznych iteracjach algorytmu wróć do pierwszego pomieszczenia i weź przedmiot, który ma chociaż podobny kolor jak potrzebny ci element
6. Improwizuj

W ten sposób zdobywam kawałek jakiejś linki, która prawie na pewno nie była nikomu potrzebna i mogę naprawić tę nieszczęsną klapę – pół godziny szukania i 3 minuty roboty, fachowo. Zadowolony z odwalonej fuszerki dobrze wykonanej naprawy wracam do właściwej pracy.

Klapa z nową "klamką"

Wkrótce wybija 10 i idę na przysługującą mi przerwę. Wychodzę na taras z notatnikiem i spisuję doświadczenia na bieżąco, a potem zażywam relaksu z książką. Słonko przyjemnie grzeje, góry są, a turyści zachwycają się lokalnym „rysiem” Imbirem. Sielanka. Po jakimś czasie pojawia się Aga z kolejnym dzielnym świeżakiem – chłopak wchodzi po schodach, mija mnie bez słowa i włazi do kuchni - hem, widocznie bardzo przejęty sytuacją. W końcu jednak udaje się nam przywitać. Grono młodych adeptów sztuki schroniskowania (jakby to Oleczek powiedział) się powiększa.

Po przerwie staję na stanowisku produkcji naleśników – kuchenka, dwie patelnie, gar ciasta i ogień. Dosłownie, jest to chyba najgorętsza miejscówka w kuchni. Smażenie przebiega w trybie ciągłym – kiedy kończy się ciasto, dorabiasz kolejny garnek i lecisz dalej. Sztuk tu nikt nie liczy, urobek mierzy się na stosy wysokie na dobre 20 cm. Zadanie teoretycznie proste, ale wytyczne wymagające: przypieczone, ale nie za bardzo; ciasto dobrze rozprowadzone po patelni, ale nie na krawędziach, aby nie wysychały; środek nie za blady, ale każdy ma inną definicję jak bardzo. Huh. Po jakimś czasie przyjeżdża Michał the Boss (baca znaczy) i przywozi ze sobą nowe łóżko do zainstalowania w jednym z pokoi gościnnych. Idziemy z Mateuszem do przyczepy i odkrywamy jebitne małżeńskie łoże. No tylko kolumienek i baldachimu brakuje... rozweseleni bierzemy się do roboty. Najpierw szykujemy pokój i przesuwamy pozostałe łóżka, a potem wnosimy w kawałkach tę kobyłę. Rama to nie problem, ale wtarganie gargantuicznego materaca na piętro zrasza nasze czoła potem. Okej, mamy części na miejscu – teraz trzeba je skręcić do kupy. Kluczem imbusowym konkretnego rozmiaru, niedołączonym do reszty łóżka... Realizujemy więc procedurę szukania rzeczy opisaną dwa akapity wyżej i po marnym kwadransie możemy zabierać się do złożenia. Sprawnie skręcamy ramę. Na tyle sprawnie, że musimy robić to dwa razy, bo zapominamy o środkowej poprzeczce. Po drodze okazuje się, że brakuje jeszcze kołków. Powtarzamy procedurę powyżej... W końcu łoże przybiera finalną formę i wpychamy je na miejsce. Jeśli szukacie ze swoją drugą połówką noclegu w schronisku, lubicie się w nocy przytulić i nie przeszkadza Wam publiczność – zapraszamy.

To jednak nie był koniec zadań specjalnych na ten dzień. Ledwo kończymy skręcać mebel, a pojawia się nowa rzecz - obniżone ciśnienie wody w sieci. Oznacza to tylko jedno – konieczność wyprawy do ujęcia wody. Mina Mateusza nie nastraja optymistycznie, więc szykuje się dobra zabawa – bierzemy rękawice, coś na grzbiet (bo nadal chłód kąsa) i ruszamy na akcję ratunkową. Ruszamy ledwo widoczną ścieżką w górę zbocza. Mijamy powalone drzewa, antyczne drogi zrywkowe i generalną dzikość – jesteśmy w sercu BdPNu, daleko od szlaków. Podoba mi się. Wchodzenie tu zimą, po zmroku, bez żadnych oznaczeń drogi musi być ciekawym doświadczeniem (a zdarza się, że trzeba). Zbliżamy się powoli do koryta potoku, który słyszałem za każdym razem, kiedy nocowałem w Bacówce, ale nigdy nie widziałem go na oczy. Woda zasilana topniejącym śniegiem spływa stromym żlebem, szumiąc donośnie i rozpryskując się na kamieniach.

Daleko u góry widać jeszcze zalegający śnieg

Dochodzimy do studzienki otoczonej antycznym płotem – to jednak tylko przystanek po drodze. Przeszliśmy już ładne kilkaset metrów pod górę, więc rozgrzany zrzucam polar i wieszam go na ogrodzeniu, a Mateusz wyciąga spod klapy szczotkę, która będzie nam potrzebna później. Po dalszych kilku minutach dreptania wzdłuż potoku i przeskoczeniu potężnego zwalonego buka jesteśmy na miejscu. Bezpieczeństwo tego strategicznego dla schroniska obiektu wymusza na mnie pewną dyskrecję, więc nie będę sę rozwodził nad opisem tego miejsca - ale możecie sobie wyobrazić, że stanowi pewną spójność kompozycyjną z ogólnym stanem rzeczy tutaj.

Po zlokalizowaniu prawdopodobnej istoty problemu, przystępujemy do pracy. Jest to robota dość mokra - a że jest jeszcze kwiecień, a my jesteśmy w górach, to o temperaturze wody rozwodzić się nie muszę. Zmieniamy się co jakąś minutę, bo dłużej nie idzie wytrzymać kontaktu z tym ciekłym lodem. Po jakiejś chwili takich przyjemności dzwonimy do schroniska z pytaniem o status – ciśnienie nadal słabe. Hem. Nie bardzo wiemy, co możemy właściwie jeszcze zrobić, bo nikt chyba do końca nie rozumie, jak to działa. Robimy więc to samo co wsześniej, tylko bardziej. Dzwonimy znowu – sukces! Ciśnienie wróciło. Najwidoczniej srogie bóstwa hydrauliki przyjęły ofiarę naszej heroicznej walki i udobruchane przywróciły wodę w kranach. Możemy wracać na dół z poczuciem spełnionego obowiązku i uratowania całej Bacówki. Reszta dnia w pracy mija już spokojniej, aż do fajrantu. 

Na zboczach Wierchu

Huh, działo się dzisiaj nieco. W ramach odpoczynku po tych przygodach i wydziczenia się, chcę pójść na spacer na znany Wam już Wierch – kiedy jestem w drzwiach, dołącza się Mewa. Bierze Harleya na smycz i we trójkę wyruszamy na wieczorną włóczęgę po okolicy. Rozmowa i marsz idzie nam tak dobrze, że przechodzimy przez szczyt wzgórza, przekraczamy szosę na przełęczy Wyżniańskiej i zatrzymujemy się gdzieś w połowie podejścia na szczyt Caryńskiej. Zachód słońca raczej skromny, ale proszę Was – jesteśmy na zboczu bieszczadzkiej połoniny i mamy do tego psa. Turyści już zniknęli ze szlaków razem ze swoim hałasem, wieczorne powietrze nasyca się wilgocią, a ja patrzę na ostatnie blaski czerwieni za Działem.

Wdech, wydech.

Po chwili kontemplacji ruszamy w drogę powrotną, do rozświetlonej ciepłym blaskiem Bacówki pod Małą Rawką. 

Po długim dniu – moim pierwszym przepracowanym w całości w schronisku - przychodzi czas na odpoczynek. Na ostatnim piętrze przybyło nam lokatorów – w Trumience rozłożył się wspomniany wcześniej chłopak - Mietek oraz kolejna nowa twarz: Balbina. Patrząc na uroki środkowej części strychu, ponownie doceniam indywidualną kwaterę z oknem. Resztka wieczoru upływa na rozmowach o życiu i śmierci z Agatą, z którą dopiero teraz mam czas w ogóle pogadać. Dziewczyna wraca już jutro - aż szkoda, bo w moim rzucie świeżaków sprawiała wrażenie jednej z bardziej ogarniętych osób. Wciskam się do Nieba i układam na swoim barłogu. Jestem naładowany przeżyciami z minionego dnia, ale zmęczenie robi swoje i zasypiam od razu.

Za oknem cicho kołysze się las.

Harley i Rawki

[1] Jakiś czas później, Ewa zapytała, czy chciałem doprowadzić gości do hipotermii – ale ja przecież zamykałem okna w łazience... och. Byłaby doprawdy wielka szkoda, gdybym nie odkręcił ciepłej wody i pierwsze osoby musiały się myć w temperaturze strumieniowej. Hem, jeśli ktoś z poszkodowanych i poodmrażanych o godzinie 8 rano 29ego kwietnia Anno Domini 2023 kiedyś dotrze do tego bloga, to ten, przepraszam.

Ale nikt na mnie za bardzo nie krzyczał.