Rekonesansy poczynione, grunty zbadane, kolejny łikęd za
pasem - przyszła pora ruszyć w dziką Danię już na poważnie. Tym razem, co by
daleko nie szukać, poszedłem za radą Anne [która wiozła mnie tydzień wcześniej]
i wybrałem się na podbój fiordu Mariager. Najdłuższego i ponoć najpiękniejszego
w całej Krainie Wikingów, położonego kilkadziesiąt kilometrów dalej od
zwierzyńca – na drugą stopową wyprawę jak znalazł. Tym razem planowałem zrobić
sobie dłuższą pieszą wycieczkę i przenocować w terenie, coby zaznać uroków
skandynawskich nocy na własnej skórze…
Typowa sobota: pobudka o 6 rano, za oknem dopiero przedświt,
Kamtjatka rozbrzmiewa echami jęków najwytrwalszych piątkowych imprezowiczów.
Posiłek, dopakowanie, wymarsz i po dłuższej chwili byłem już na punkcie łapania
okazji. Odczekałem zwyczajowe tu chyba pół godziny i załadowałem się do pojazdu
pierwszego pomocnego kierowcy… przygodowej opowieści o autostopowaniu tym razem
nie będzie, bo facet dowiózł mnie praktycznie na miejsce. Wysiadłem na zjeździe
z autostrady 6 km od Hobro, w którym rozpoczynał się fiord. Nie chciało mi się
dalej łapać, na rozgrzewkę więc pocisnąłem kawałek do mieściny z buta. Pogoda
sprzyjająca, słonko przygrzewało, rześki wiatr mierzwił włos – nic tylko
wędrować. Doczłapałem się po godzinie z okładem i żądny szlaku [a niepomny
niewątpliwych uroków miasta] skierowałem swe kroki prosto do portu, w którym to
miała znajdować się informacja turystyczna. Była. Nakradłem tam darmowych
poradników, folderów i map, które to miały poprowadzić mnie wokół fiordu. Tekst
niestety był w lokalnym narzeczu, same obrazki musiały więc wystarczyć. Tak
wyekwipowany ruszyłem w drogę, zamierzając okrążyć znaczną część fiordu i pod
koniec dnia dojść do Vive, gdzie – według map – czekać miało już na mnie
schronienie. Planowa marszruta – 35 km, pójdzie gładko. Cóż…
Szlak rozpoczynał się tuż za portem – po minięciu
przemysłowych zabudowań i kilku uroczych chatek znalazłem się w lesie, na co rozradowało
się me dzikie serce. Bita droga ciągnęła się wzdłuż brzegu fiordu,
meandrującego między zadrzewionymi wzgórzami. Norwegia toto nie była, ale
przyznaję: jak na duńskie warunki, prezentowało się zacnie. Po chwili dotarłem
do miejsca noclegowego, o którym wspominała moja informatorka. Miejsce
ogniskowe, toaleta [z serduszkiem w drzwiach, klasyk] i parę wiat rozrzuconych
na wzgórzu – ech, aż szkoda było porzucać tę miejscówę na rzecz
niepotwierdzonego, odległego noclegu [choć tłum ludzi i dzieci okupujących
teren zmniejszał ten żal]. Szedłem dalej. Od drogi odbiegały co chwila małe,
niby oznaczone ścieżki prowadzące w las – skusiłem się, pohasałem po wzgórzach,
wszystko fajnie i… szlak się skończył. Według mapy odbijał od fiordu i
zawracał, co zdecydowanie mnie nie urządzało, postanowiłem więc iść dalej na
tzw. „czuja”. Poza tym widać było wydeptaną ścieżkę, pewnie nie tylko ja miałem
potrzebę okrążać fiord przy linii brzegowej. Jak się wkrótce okazało, myślałem
słusznie, ale potrzebę tę dzieliłem głównie z dzikimi zwierzętami, bo ludzi nie
podejrzewałbym o chadzanie takimi ścieżynami. Miałem swoją dzikość, hej. Nawet
jakieś podgrzybki znalazłem, surwiwal pełną gębą po prostu. Przedzierałem się
po malowniczych wzgórzach osłoniętych bukowymi lasami, omijałem gorsze miejsca
krocząc po kamienistym brzegu, przebijałem się przez krzaczory i chaszcze, aż w
końcu trafiłem na pola. Damn, no co bym nie robił, w tym kraju zawsze kończę
gdzieś na terenach rolnych. Trudne to w sumie nie jest, bo są prawie wszędzie.
„Idzie Radek, polem lasem, polem lasem, polem lasem…” w pewnym momencie wpadłem
do prawdziwego świerkowego zagajnika i momentalnie poczułem się jak w
Karkonoszach – ot, nostalgia za górami się odezwała.
Potem znowu chaszcze,
zagajniki, poletka. Przy brzegu widziałem nieco wolnej przestrzeni, jednak
przebijając się w tamtym kierunku trafiłem na płot z drutu. Oczywiście pod
napięciem. Ech, sturlałem się do samej krawędzi wody i zacząłem się chyłkiem
przemykać dalej, zapewne naruszając prywatność czyjejś posesji. I to niejednej,
bo nie była to jedyna działka w okolicy sięgająca samego fiordu. Gdy w oddali
załopotała duńska flaga zdradzająca położenie domostwa, zrezygnowałem z
otwartej przestrzeni i schroniłem się w polu kukurydzy. Pole polem, ale po
czyimś podwórku się nie chciałem wałęsać, choć przyznam, że już mnie nużyło to
przedzieranie się na szagę. Ale jak zabudowania, to i droga powinna być.
Znalazłem bity trakt i pomaszerowałem nim raźno, zacząłem się jednak oddalać od
wody, a zbliżać do asfaltowej szosy. Przykra była mi to wizja, skorzystałem
więc z pierwszego napotkanego leśnego traktu i nadziałem się na szlak. Ha!
Teraz pójdzie już gładko. Niestety, ta trasa również robiła pętlę przy brzegu i
nie prowadziła dalej. Cóż. Znalazłem za to kolejne pole, a zanim jakąś dróżkę.
W oddali niósł się ryk silnika wysokoprężnego – wchodziłem na Ziemię Traktorów.
Miejsce wydało mi się na tyle charakterystyczne, że zasłużyło na własną nazwę –
a może odezwał się tu po prostu mój sentyment do ursusów wszelkiej maści. Minąłem
ZT, kilka innych pól, kawałek lasu i w końcu dotarłem do prawe nieużywanych
torów kolejowych, które zaprowadzić mnie miały prosto do wioski Mariager.
Wytrzymałem może kilometr drogi po podkładach, po czym zwiedziony potrzebą
włóczęgi zbiegłem w jakąś ścieżynkę – tym razem jednak wydeptaną i wiodącą w
dobrym kierunku. Znalazłem się ponownie na brzegu. Obejrzałem się do tyłu –
ciemne chmury gnały po niebie, wicher szarpał korony drzew, a fiord w oddali
zasnuł się jakby mgiełką… nadciągał szkwał. A przynajmniej tak to wyglądało.
Wspomnę tutaj o niesamowitej zdolności wody do zmieniania koloru – tego dnia
miałem możliwość obserwować znaczną część dostępnej palety barw: od
bezwstydnego błękitu, przez spokojną morską zieloność, aż po ciężki, ołowiany
kolor sztormu. Aż się poeta budził w środku. Poganiany przelotnym deszczem
doszedłem do Mariager i przystanąłem na krótki popas. Hym, 10 km w 3 godziny… w
nogach miałem na pewno więcej, ale niezależnie od mojego męstwa, bezwzględnie
mierzone tempo było za wolne. Do kolejnego miasta prowadziła przy brzegu szosa,
powinno być już lepiej. Szkoda tylko, że nie znalazłem chwili na przyjrzenie
się samemu miasteczku, ponoć urokliwe jest ponad miarę – wiedzcie, jakbyście
mieli kiedyś odwiedzić.
| Nie sądziłem, że na Zachodzie zobaczę takie ilości eternitu |
Tempo faktycznie wzrosło, ale co to za radocha łazić po
asfalcie. Przynajmniej trasa była dość malownicza i wiodła tuż nad wodą. W
pewnym momencie trafiłem na ciekawy drogowskaz. Nie może być! Zainteresowany,
podążyłem mniej uczęszczaną drogą i po paru kilometrach dotarłem do… Danii. Tak
się nazywała ta mieścinka. Na tablicy informującej o tym pierwszym w kraju
ośrodku produkcji cementu nie było mowy o pochodzeniu nazwy, ale pewnikiem ktoś
z naszych maczał w tym palce. Kiedy tylko pojawiła się możliwość, opuściłem
asfalt i postanowiłem skrócić sobie trasę [znowu…] idąc przy brzegu – płaskim i
niezalesionym, co mogło by mi stanąć na przeszkodzie?
Pastwiska. Bagniska. Elektryczne pastuchy. Argh. Trudno, lazłem dalej, przeskakując kolejne płoty i omijając stada wypasanych stworów. Pomstowałem już na duńskich farmerów, ale dopiero kolejnego dnia poznałem pełnię ich szatańskich praktyk. O tym później. Na razie podziwiałem widoki i zbliżałem się do Hadsund, w którym przeszedłem po zwodzonym moście na drugą stronę fiordu. Odcinek ten wiódł po zwykłych drogach i więcej niż na wzmiankę nie zasługuje – musiałem się powstrzymywać siłą woli, ażeby znowu nie wyrwać się na przełaj. Koniec końców, gdy dzień się miał ku zachodowi, dotarłem do Vive. Ostatnie kilometry były naprawdę cudne. Mimo zmęczenia i bólu nóg, idąc polami w złotym świetle słońca naprawdę wiedziałem, po co to wszystko robię. Właśnie dla takich chwil pełnych zachwytu nad bożym światem, którego możliwość oglądania „opłaciłem” trudami wędrówki. W tym błogim stanie ducha [ciało miało ciut inny stan po 45 klockach] dotarłem do przystani, w której wynająłem na noc śmieszny „shelter” przypominający budę dla psa. Kiedy już zapadł zmrok, rozpaliłem pierwsze swoje ognisko na Ziemi Wikingów. Gwiazdy, fiord, ciepły blask ognia… i jakiś koleś grający na puzonie, trąbie czy innym dętym cholerstwie. W cywilizowanych budynkach przystani odbywał się jakiś zlot starszych panów, z których to jeden sobie wesoło przygrywał. Nie hałasowali długo, ale i tak wzdychałem do dzikiej, schowanej w lesie miejscówki mijanej rankiem. Pomijając te jęki, było niesamowicie. Po drugiej stronie fiordu błyszczały zabudowania Danii, za drzewami chował się księżyc, przycumowane jachty cicho dzwoniły ożaglowaniem… Tego wieczora wewnętrzny wilk zasypiał w pełni szczęścia.
Pastwiska. Bagniska. Elektryczne pastuchy. Argh. Trudno, lazłem dalej, przeskakując kolejne płoty i omijając stada wypasanych stworów. Pomstowałem już na duńskich farmerów, ale dopiero kolejnego dnia poznałem pełnię ich szatańskich praktyk. O tym później. Na razie podziwiałem widoki i zbliżałem się do Hadsund, w którym przeszedłem po zwodzonym moście na drugą stronę fiordu. Odcinek ten wiódł po zwykłych drogach i więcej niż na wzmiankę nie zasługuje – musiałem się powstrzymywać siłą woli, ażeby znowu nie wyrwać się na przełaj. Koniec końców, gdy dzień się miał ku zachodowi, dotarłem do Vive. Ostatnie kilometry były naprawdę cudne. Mimo zmęczenia i bólu nóg, idąc polami w złotym świetle słońca naprawdę wiedziałem, po co to wszystko robię. Właśnie dla takich chwil pełnych zachwytu nad bożym światem, którego możliwość oglądania „opłaciłem” trudami wędrówki. W tym błogim stanie ducha [ciało miało ciut inny stan po 45 klockach] dotarłem do przystani, w której wynająłem na noc śmieszny „shelter” przypominający budę dla psa. Kiedy już zapadł zmrok, rozpaliłem pierwsze swoje ognisko na Ziemi Wikingów. Gwiazdy, fiord, ciepły blask ognia… i jakiś koleś grający na puzonie, trąbie czy innym dętym cholerstwie. W cywilizowanych budynkach przystani odbywał się jakiś zlot starszych panów, z których to jeden sobie wesoło przygrywał. Nie hałasowali długo, ale i tak wzdychałem do dzikiej, schowanej w lesie miejscówki mijanej rankiem. Pomijając te jęki, było niesamowicie. Po drugiej stronie fiordu błyszczały zabudowania Danii, za drzewami chował się księżyc, przycumowane jachty cicho dzwoniły ożaglowaniem… Tego wieczora wewnętrzny wilk zasypiał w pełni szczęścia.
| Dania w pełnej krasie |
Miałem zamiar wyskoczyć ze śpiwora o świtaniu, aby uchwycić
piękno fiordu także u zarania dnia, jednak spało się po prostu zbyt dobrze. O 9
poranek nadal był rześki, a trawa pokryta gęstą rosą. Na dziś w planach było
już tylko 20 km, ale trzeba było jeszcze wrócić jakoś do Horsens. Opuściłem
przystań, wróciłem do wioski i asfaltu, by po chwili znowu zapaść w lasy.
Zżymałem się na samego siebie, po jaką cholerę wpieprzałem się w te bezdroża?
Czasu nie miałem w zapasie, szlaku wzdłuż fiordu nie było się co spodziewać, a
ja z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy tłukłem się przez zaorane pola, zagajniki,
ścierniska i wuj wie co jeszcze. Dzięki temu „urozmaicaniu” pierwsze 5 km
przebyłem w jakieś 10, tracąc na to 2,5 godziny. Hej, zew przygody… Miałem go
już nieco dosyć. Jedynym zyskiem były trzy jabłka z dzikiego drzewa rosnącego
na środku któregoś pola. W końcu jednak wróciłem na bite szlaki i zwiedziłem
najładniejszą część fiordu. Trasa wiodła przez urokliwe wioseczki, sielskie
pagórki i niestety spory odcinek po asfalcie. Zdecydowanie, były to drogi
stworzone na rowerowe wycieczki. Mijałem sobie smukłe turbiny wiatrowe
[wiatraki znaczy, dość popularne w duńskim krajobrazie] i rozmyślałem. Ostatni
etap trasy przebyłem po „szlakach flagowych” Mariagerfjordu wytyczonych po
malowniczych wzgórzach w pobliżu Hobro. Faktycznie, było się czym zachwycać –
turystyczne walory miejsca potwierdzały spore ilości ludzi przechadzających się
po okolicy. Jednak w błędzie byłem, licząc na elegancką ścieżkę pozbawioną
przeszkód, z jakimi mierzyłem się dniu poprzednim. Szlak wiódł bowiem przez
pastwiska… japierdzielę, ogrodzenie każdego wolnego placka ziemi drutem pod
napięciem i wpędzenie tam bydła, to chyba jakiś narodowy punkt honoru! Ja
rozumiem, że wołowinka smaczna i fajnie że tania, ale zacznę chyba nosić ze
sobą izolowane obcęgi do cięcia drutów. Sakreble. Cóż, pomijając krówska i porozrzucane
efekty ich przemiany materii, było tam bardzo ładnie. W towarzystwie mijających
mnie maratończyków [czy tam biegnących na innym przełajowym dystansie] dotarłem
do informacji turystycznej i zamknąłem pętlę okrążenia. Biegacze mieli metę 50
metrów dalej, więc mogłem się trochę poczuć do braw i wiwatów, jakie dostawali
na finale. Ostatni raz spojrzałem na fiord i pozostało mi już tylko wrócić.
Znowu obyło się bez przygód, złapałem analogiczną do wczorajszej okazję,
dojeżdżając jednym kursem do zjazdu 5 km od Kamtjatki. Facet miał fajnego psa
[rasy i mienia nie pamiętam], którego sierść walała się po całym samochodzie.
Dotarłem do siebie w porze niemal obiadowej, syty od wrażeń
i satysfakcji. Ta wyprawa była pierwszym „poważnym” szlajaniem się po Krainie
Wikingów i udała się przednio. Pochwalić się muszę nieskromnie, że zrobiłem łącznie
z 70 km [krokomierz podał 80, ale on jest jeszcze mniej skromny i wiarygodny niż
ja] i przemierzałem chyba wszystkie możliwe typy dróg i bezdroży: drogi
asfaltowe, szutrowe, leśne, polne, wyjeżdżone przez traktory, zarośnięte;
ścieżki rowerowe, ludzkie, zwierzęce, oznakowane, półdzikie, urojone; pola
słoneczników, kukurydzy, zboża, ścierniska, zaorane, zabronowane, stojące
odłogiem; lasy liściaste, bory iglaste, zagajniki mieszane; pastwiska krowie,
końskie, owcze; plaże…
Układałem sobie tę listę w głowie jeszcze podczas marszu.
Układałem sobie tę listę w głowie jeszcze podczas marszu.
| Starałem się. Pełna galeryja: https://picasaweb.google.com/111358286544716588009/Mariagerfjord190915?authuser=0&feat=directlink |