Przyszedł czas ruszyć w Danię. Pogoda zapowiadała się
względnie dobra [ale prognozami tu się przecież nie przejmujemy], dość już się
nasiedziałem w Horsens, a lista miejsc do zwiedzenia na Ziemi Wikingów jak na
razie tylko się wydłużała. Na pierwszy ogień poszedł Skandinavisk Dyrepark
Djursland - taki zwierzyniec z pierwotną fauną Skandynawii. A w niej - wilki. Więcej
powodów nie potrzeba.
Oczywista sprawa, z płatnego transportu korzystać nie wypada
[no jakże to tak!], nie opłaca się [serio, komunikacja publiczna jest
dziadowsko droga] i wogle [park leży na takim wygwiździewie, że bez przesiadek
by się nie obyło]. Pora więc było sprawdzić, czy da się tutaj podróżować na
stopa – park odległy jest o jakieś 100 km, dystans akurat na sprawdzenie potencjału
duńskich kierowców. Według autostopowej wikipedii ponoć jakiś jest, pozwoliłem
więc sobie na ostrożną nadzieję.
| Świt w Mieście Duchów |
Sobota, 6:00. Cztery godziny do otwarcia parku. Pobudka. To
niesamowite, że na akcję jestem wstanie wstać w łikęd o najdzikszej porze, a
problemem jest zwleczenie się na zajęcia o 10. Cuda motywacji. Koło siódmej
wyruszyłem prosto w wymarłe miasto. Parę samochodów, kilka zbłąkanych dusz i
pomarańczowozłote słońce wschodzące nad opustoszałymi ulicami. Duch Przygody
unosił się w powietrzu, szedłem więc z werwą w stronę znalezionego wcześniej
punktu startowego. Na jednej z dróg wylotowych położona była przyjemna
zatoczka, adekwatne miejsce do łapania okazji. Doszedłem, nasmarowałem
tabliczkę i zaczynam machać. Cóż, ruch nadal nie był zbyt intensywny, ale stało
się przyjemnie. 10 minut. 20. 30… no, zapowiada się ciężej niż w Polsce… ale
jest, pierwszy mój stop w Danii! Mała Toyota, w środku młoda kobieta jadąca do
Aarhus – po drodze, ładuję się. Ciekawe, bo z moich doświadczeń niewiasty rzadko
„biorą”, zwłaszcza te jadące samotnie. Okazała się być Litwinką mieszkającą tu
od 5 lat. Takie tam gadu gadu, podziwiam okolice i zapytałem ją o wrażenia z
kontaktów z tubylcami. Usłyszałem, że są mili, ale w gruncie rzeczy nie lubią obcokrajowców,
ich język brzmi jak mówienie z kartoflem w ustach, oraz że mają brzydkie
kobiety. Hem.
| Obrazek z innej wyprawy, ale nada się jako przerywnik |
Miałem zamiar trzymać się autostrady, więc wysiadłem na
zjeździe drogi odbijającej do Aarhus. Po krótkiej chwili uznałem to za beznadziejną
głupotę. Liczyłem na kulturny węzeł komunikacyjny z wolnobieżnymi drogami
dołączającymi do szosy szybkiego ruchu, na których elegancko da się łapać – a tu
mam autostradę i odbijającą od niej mniejszą autostradę. Bez dojazdów w
kierunku mojej podróży. Damn. Aż mi głupio było zacząć machać na samochody i
tiry zapierdzielające 120 na godzinę. Wezmą mnie za idiotę, wstyd całemu
rodzajowi autostopowemu przyniosę, no i utknę tu na pół dnia co najmniej. Zachciało
się przygód „doświadczonemu podróżnikowi”, taa… Po półgodzinie bezowocnego marźnięcia
w towarzystwie tego typu myśli uznałem, że warto by chociaż dojechać do tego
Aarhus, więc zlazłem na zjazd. Ok, tu jadą już tylko 110 km/h. Ale po jakichś
dziesięciu minutach słyszę klakson – obracam się błyskawicznie i widzę samochód…
jakieś 400 metrów dalej. A ten włącza wsteczny i cofa poboczem! Huzia, pognałem
chyżo i wtarabaniłem się Duńczykowi w starszym wieku średnim do jego Peugeota.
Po angilsku szło mu tak sobie, [w odniesieniu do lokalnego poziomu znajomości
tego języka oznaczało to możliwość satysfakcjonującej komunikacji], ale ustaliliśmy
jakoś, że podrzuci mnie w okolice dworca, z którego kursują autobusy na
lotnisko.
Zajeżdżamy pod przystanek, a tam już czeka na mnie podstawiona
Niebieska Szczała z „Airport” na wyświetlaczu – no, powinno się udać dotrzeć na
miejsce całkiem szybko. Wesoło wskakuję do środka, proszę o bilet i słyszę: 100
koron. Zmroziło mnie. A ich pogrzało chyba! Damn, wuj z tym, byle do przodu –
szybka decyzja, wyciągam kartę, bo terminal w pojeździe jest, a jakże… jednak
mojej karty nie obsłuży. Pomocny Pan Kierowca pokazał mi bankomat na ścianie 10
metrów dalej. Dystans ten wystarczył, bym otrzeźwiał i zmienił zdanie. Ja nie
dam rady dojechać za darmo? Cóż, pół godziny później już tak myślałem. Robiło
się coraz później, błąkałem się po samym centrum miasta i musiałem siku
[publiczne darmowe automatyczne toalety w Aarhus to temat na osobną powieść
grozy]. Ech, no to może chociaż miasto zwiedzę, ponoć jest całkiem spoko… ale
co ja napiszę na blogu? Wyruszyłem w dzicz, a skończyłem w okowach cywilizacji?
A mogłem pojechać autobusem… Wzdech. No dobra, spróbujmy przebić się na jakąś
drogę wylotową, choć mapa twierdzi, że obszar zabudowany ciągnie się chyba jeszcze
10 km. Tyryryry. Przebiłem się na główniejszą drogę 2-3 klocki od centrum i
znalazłem jakąś zatoczkę. Nie bardzo to widzę, ale co mi szkodzi. Postoję sobie
do 10 [czyli jeszcze jakieś 25 minut], jak nic nie złapię, zostanę w mieście.
Cóż, tu przynajmniej jadą pięćdziesiątką. Zatrzymała się przy mnie starsza para
na motorze [zdarzyło mi się tak jechać na stopa, ale na trzeciego…?], by
wyjaśnić mi, że już jestem w Aarhus. Faktycznie, dopisek „airport" na moim
kartonie był nieco mikry i nawet namalowany samolot mógł nie być wystarczającą
wskazówką. Podziękowałem, poprawiłem, zrezygnowany macham dalej. Wtem, 5 minut
do deadline’u przed moimi oczami zawraca jakiś Hyundai i staje! Hurej!
| Ach ten dobrobyt - nawet walającego się amelinium nie ukradną |
Okazało się, że ten przemiły tubylec minął mnie i moją
tabliczkę, ale za późno dojrzał napis, wobec czego specjalnie zawrócił i cofnął
się. Woah. Ujął mnie swą dobrocią, nie powiem. Wyjaśnił, że w młodości sam
podróżował na stopa po Europie – fakt, starzy autostopowicze zawsze chętniej
biorą. Ale to jeszcze nie koniec! Jechał do swojej daczy [„summer house”
okazuje się być całkiem popularną ideą wśród mieszkańców większych miast] by
popracować nad zielenią. Po południu musiał wracać, bo miał mieć w domu gości,
więc podsumował ze śmiechem „praca cały tydzień, a potem… też praca”. Mimo
tego, człowiek ten uznał, że nie wywali mnie na rozwidleniu kilka kilometrów od
lotniska, w którym odbijała droga do jego chatki. Powiedział, że zabierze mnie
na dogodniejsze miejsce, z którego do parku była już prosta droga… a potem
zawiózł mnie prosto na miejsce. Damn, facet nadłożył dla mnie 20 km i to w
sytuacji, kiedy nie miał nadmiaru czasu. Stawiam tu pomnik Anonimowemu Dobremu Duńskiemu
Kierowcy.
| Upragniony cel podróży już w zasięgu ręki [nogi] |
A w parku… ech. W tygodniu wstawię przeznaczony na to osobny
post, bo jak wrzucę tutaj milion zdjęć wilków, to nie przebrniecie. Ale dodam
coś na zachętę.
| Ech... |
Dokończmy więc historie autostopowe.
Godzina 16:00. Park zamyka swoje podwoje. Trzeba teraz jakoś
wrócić… Do głównej drogi pięć kilometrów, których iść mi się nie chce,
przyznam. Naskrobałem więc na kartonie dumne „Horsens” i stanąłem na wyjeździe
ze zwierzyńca – a nuż ktoś inny też przyjechał stamtąd. Problem w tym, że większość zwiedzających to
rodziny z dziećmi, wobec czego samochody wypełnione są po brzegi. Mijają mnie
po kolei odjeżdżając w dal, a ja coraz bardziej skłaniam się ku pójścia na
piechotę. Ale jak to bywa w tych moich przygodach, jeden chyba z ostatnich
pojazdów zatrzymuje się. Kobieta ze swoją pociechą, jedzie w przeciwnym
kierunku, ale „sprawdzimy na mapie”. Ok, może mnie podwieźć do wjazdu na
autostradę. Wprawdzie wydłuży to moją trasę, ale co tam, pozwiedzam. Może tym
razem na hajłeju nie będzie tak źle, o ile znajdę normalny dojazd. Prawo Niespodzianki
znów zadziałało - zostając dłużej w tym samochodzie zyskałem znacznie więcej niż
tylko widoki – Anna [bo tak się zwała ta białogłowa i tak, też jeździła na
stopa za młodu] okazała się być przewodnikiem. Takim krajoznawczym. Przez pół
godziny podróży sprzedała mi kilka nowych pomysłów na odludne i warte
odwiedzenia miejsca z informacją o tym, gdzie dostać mapę, spać, jak iść… a na
koniec zapisała mi to wszystko w notatniczku dorzucając swój numer i adres
mailowy. Żebym zadzwonił jak będę wyruszał w jedno miejsce, to ona on od swojego
znajomego dowie się co trzeba o tamtejszych szlakach i miejscach noclegowych.
Kiedy wysiadałem, dziękując i żegnając się nieporadnie, byłem w lekkiej
euforii. Czułem zew szlaku i przygody.
| "The Road goes ever on and on..." |
Machałem radośnie stojąc sobie na zjeździe na autostradę
może 10 minut, kiedy złapałem kolejną okazję. Też kobieta, też nie do Horsens,
ale podrzuci. Dowiedziałem się, że w marcu chyba leci ze swoją rodziną do
krewnych w Kalifornii, co wyemigrowali tam dawno temu. Sympatyczna babka. Wysiadłem
na potężnym węźle koło Aarhus – wjazdów, zjazdów, rozjazdów, wyjazdów i
przejazdów było tu od groma i pierwsze 20 minut sterczałem na tej nie do końca
właściwej drodze. Kierunek dobry, ale była to najmniej uczęszczana odnoga. Nie żałowałem, widoki były zacne – powoli
zbliżał się zmierzch, a pagórki przecinane wstęgami szos wyglądały bardzo
malowniczo. Na horyzoncie zabudowania miasta, jakieś dźwigi… tylko gwiździło cosik.
Kiedy w końcu ustawiłem się na tym dojeździe co trzeba, na mały ruch nie mogłem
narzekać. W pewnym momencie zaszła mnie i zagadała od tyłu jakaś dziewczyna –
patrzę spłoszony dookoła: skąd ona się wzięła, nie widzę żadnego stojącego
samochodu? Widać duńscy kierowcy podejmują decyzje z małym opóźnieniem i
zatrzymywanie się setki metrów za autostopowiczem to nic niezwykłego. Jednak
sam fakt, że wysiadła i pofatygowała się by przejść taki kawałek budził moje
zdziwienie i podziw. Serio, przez lata [brzmi to dumniej, niż rzeczywiście
wyglądało] jeżdżenia po Polsce nie spotkałem się z taką uprzejmością. Miła
niewiasta [angielski: komunikatywny] okazała się być pasażerką i C[órką],
prowadziła jej M[atka] [angielski: brak]. Po drodze byłem informowany np. o
fakcie, że trwa właśnie rodzinna dyskusja, ponieważ C spędza Święta z mężem np.
w Egipcie, co nie podobało się M. Ok. Najpierw zajechaliśmy do którejś z
okolicznych wiosek, aby tam wysadzić M i przesiąść się w samochód C jadący
bezpośrednio do Horsens. Zagadałem C, co może w Danii polecić i dostałem cynk o kolejnych
kilku ciekawych punktach, które skwapliwie zanotowałem. Na koniec, w ramach
wycieczki krajoznawczej zostałem powieziony dookoła jeziora Bygholm [na którego
obejście już wcześniej się nakręcałem]. Tak o, po prostu. Dojeżdżając do
centrum minęliśmy paradującą środkiem ulicy, w pełni odpicowaną orkiestrę
młodzieżową [tak, byli ubrani w te cudaczne mundurki rodem z wojen
napoleońskich]. Zostałem wysadzony pod akademikiem.
Ten kraj i jego mieszkańcy nie przestają mnie zadziwiać.
Ten kraj i jego mieszkańcy nie przestają mnie zadziwiać.
| Zmierzch w Mieście Duchów |
Pochopne wnioski z pierwszej podróży po Danii:
- jak to dobrze, że praktycznie z każdym Duńczykiem dogadasz się po angielsku;
- może stop nie jest tu już tak popularny jak „kiedyś”, ale ludzie są cholernie pomocni;
- kobiety nie boją się brać na stopa [nawet jak ktoś wygląda jak ja] - zaufanie ogólnospołeczne musi być tu naprawdę wysokie;
- Dania to głównie pagórki i pola. Ma swój urok;
- jak podróżować po Krainie Wikingów, to tylko na stopa.
W ten dzień przeżyłem to, czego właśnie szukam.
Wędrówkę.
Przygodę.
Nieznane.
Wędrówkę.
Przygodę.
Nieznane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz