Królicza książka doskonale wpłynęła na mój nastrój, w Wodnikowym Wzgórzu Adamsa (WL, 2016) pod koniec historii byłam zaczytana jak dziecko — pełen odlot. W powietrzu od późnej nocy sztorm, początkowo z dużą ilością wody, potem tylko gwałtowny wiatr, który wykończył jedną z przesadzonych w tym roku lawend (od jakiegoś czasu dawała sygnały, że umiera). Fred wrócił po ósmej rano i był tak zmęczony, że zamiast się od razu położyć, pogadaliśmy jeszcze chwilę — dzisiaj kolejna rundka, przed wyjazdem do Północnej lewacki obiad à la Fred, mój ulubiony kalafior z beszamelem, i ponownie wyjazd męża do pracy o ósmej wieczorem. Nadal czekam na powrót kota, który pewnie przestraszył się rac i sztucznych ogni odpalanych w sąsiedztwie.
sobota, 31 października 2020
piątek, 30 października 2020
318. Prawie Halloween.
Dzień zaczął się od tego, że na ręce umarł mi wróbelek złapany przez Ryszarda. Potem było już tylko łatwiej. Wbrew zapowiedziom, dzień w całości był słoneczny, ale nie wybrałam się nigdzie poza rozwieszaniem prania w ogródku. Wieczorem obejrzałam dwa pierwsze odcinki The Memoirs of Sherlock Holmes (1994), drugi nawet z przyjemnością, a teraz zapewne wrócę do języków i króliczej książki. Księżyc dochodzi do pełni.
czwartek, 29 października 2020
317. Szaro.
Czy był już taki tytuł? Ale naprawdę szaro, do tego mokro, po śniadaniu kot przemyka od jednego do drugiego samochodu, jak powstaniec. Fred wrócił nad ranem, poszedł spać w zasadzie po dziewiątej, po pocałunku nadobrydzień. Jesteśmy po obiedzie, za oknem mokra szarość przechodzi w wilgotny i wietrzny mrok.
___
edit 22:30 Dwie rzeczy, które dzisiaj oglądałam: próby na żywo w Royal Opera House in London oraz (teraz) wywiad Irka Grina z Tokarczuk, zaległy, bo chciałam go obejrzeć jeszcze we wrześniu. Wieczorem długo gadałam z Luś o różnych prowincjonalnych dramatach i wielkiej polityce.
środa, 28 października 2020
316. Ostatnia środa października.
Poranek i południe bez spaceru, bez wydarzeń, z długim prysznicem po śniadaniu. Katlin znowu pasie nas sconesami podrzucanymi przez Majka.
Późnym popołudniem przedstawienie warszawskiego Teatru Współczesnego online. O osiemnastej naszego czasu zaczął się Taniec albatrosa, tekst Géralda Sibleyrasa, aktualny i przyjemnie zagrany. Co innego widzieć spektakl na żywo, ale lepszy rydz niż nic. Fred w trakcie trwania streamingu musiał się zbierać do pracy. Oczekując na sztukę obejrzałam Szelmostwa lisa Witalisa Brzechwy czytane przez obsadę w zaciszach własnych domostw (jedna z aktorek ma na półce Sodomę). Na czasie — akurat dwie nasze niemoty, prezydent i jego żona, nagle przemówiły w mediach na temat protestów.
Wieczorem skończyłam The Case-Book of Sherlock Holmes (1991-93). Ta część okazała się bardziej operetkowo-wiktoriańska, momentami nieprawdopodobna, momentami rozwleczona, w bardzo freudowsko-frymuśnym guście. Albo po prostu jest mi przykro, że Brett się męczy. Męczy się, ciężko oddycha. Smutno.
Ostatecznie straciłam cierpliwość dla śledzenia poczynań Inspirowanki. Rozumiem choroby i nieszczęścia, ale nie był to pierwszy atak manipulacyjnego ględzenia, więc wrażenie i jego konsekwencje nie mają cech pochopności. Oh well, media społecznościowe nie utulą.
Demonstracje trwają. W Polsce dzienne zakażenia covid-19 biją kolejne rekordy, u nas od ponad tygodnia liczby systematycznie spadają.
wtorek, 27 października 2020
315. Stan wojenki.
Gdy sprzątam, wiedz, że coś sie dzieje. Tylko stół i jedna półka, jutro dalszy ciąg projektu, za to znalazłam fotę, którą kocham. Mój mąż od zawsze miał styl:
Zaskoczyła mnie dobra pogoda, przed trzecią wyszliśmy na spokojny, średniotempowy spacer nad morze. Było stado ostrygojadów biegających za falami odpływu, była chmura deszczu nad Termon, która przesuwała się w kierunku wody i ten sam gigantyczny statek z cargo, który widziałam na horyzoncie ostatnio. W drodze powrotnej do męża zadzwonił Kieran, menedżer z jego pracy. Od jutra do soboty Fredowi niespodziewanie wpadło kilka zleceń w Północnej.
W nocy zmarła Krystyna JR (sądzę, że covid). Od dawna nie wymieniłyśmy opinii powiązanych sensem. Każda śmierć mnie porusza, nawet osób, których nie darzę ani sympatią (choć na swój sposób bawiła mnie ta znajomość), ani szacunkiem (z tym to już gorzej). Jeszcze dwa miesiące temu nie było fake'a, którym nie oblepiłaby politycznych oponentów na stronach miłośników PiS, a teraz jest martwa. To dla mnie symbol zmieniających się czasów. Zmarł też prof. Bednarek, legenda UWr.
No i co? Po śniadaniu zapomniałam zjeść następny posiłek, oboje z Fredem nie jesteśmy w formie, on czyta i rzuca mięsem, ja omdlewam po obiedzie, potem prasuję i wcale nie podoba mi się wampiryczny odcinek Szerloka. Jesteśmy myślami w kraju. Kaczce brakuje tylko ciemnych okularów, takich czasów dożyłam.
poniedziałek, 26 października 2020
314. Mogę tylko trzymać kciuki.
Żyję wydarzeniami w Polsce, Fred zresztą też. Spacer nad morze, samotny, energiczny powoduje, że cała blednę z chłodu (pogoda była dziś równie słoneczna i ciut cieplejsza niż wczoraj). Odcinek Szerloka z szantażystą i jak zwykle uroczą Sophie Thompson okazał się być doskonały. Poza tym dużo do siebie mówimy, w domu, w drodze do sklepów, w łóżku.
niedziela, 25 października 2020
313. Winter time.
Małżonek obudził mnie czwartą płytą Grechuty i dyskusją o swojej lekturze zakonnej. Godzina przestawiona na czas zimowy, kot łazi po mnie w nocy, a ja mam całą niedzielę rozkojarzoną wieściami o protestach w Polsce. Na spacer jedziemy na dużą plażę i idziemy długo przed siebie, w słońcu i wietrze, ubrani jesteśmy odpowiednio i dobrze nam tak. Na horyzoncie znowu płynie statek-gigant, z wielkim ładunkiem niewiadomoczego (z daleka widać trzy metalowe wieże). Gorąca herbata, na obiad steki, a potem małżonek z nosem w lekturze feministycznej. Hasła na dziś: #zmierzchlubieżnegodziada oraz #wypierdalać.
sobota, 24 października 2020
312. Dwoje odchamionych imigrantów i kot.
Po śniadaniu telekonferencja z domem, żeby tatko mógł pokazać kanie, które przed chwilą zebrał, poza tym aktualizacja wiadomości o stanie Polski ustami mamy. Pogoda jest jako taka, ale nie wyszliśmy na spacer, za to kilkakrotnie dokarmiamy szpaki. Pochłonęła mnie lektura rozpoczętego jeszcze wczoraj wieczorem Rehabu Osiatyńskiego (Iskry, 2003). Skończyłam rozsierdzona nieco ideą Boga, który niby taki jest niezbędny w terapii (poprawkę biorę, że to terapia z czasów zamierzchłych, a myśl ludzka idzie do przodu). Fred czyta Zakonnice odchodzą po cichu Abramowicz (Krytyka Polityczna, 2017). Przygotowuję obiad, potem piekę naleśniki. Po naleśnikach z dżemem truskawkowym Szerlok i The Illustrious Client. Gdybym mieszkała w Polsce, poszłabym na demonstrację. Nie antycovidową, na tę drugą. Niby kota w tej notce nie ma, ale to tylko pozory. On jest cały czas.
piątek, 23 października 2020
311. La di da, la di da.
Pogoda jest tak słoneczna, że jak raz z rana mogłam wywiesić w ogrodzie delikatne, wełniane pranie i bieliznę praną ręcznie. Po śniadaniu poszliśmy nad morze. Zapomniałam zapisać, że w czwartek dorzuciliśmy po dwie cegiełki na mural, który ma powstać we wsi, ciekawa jestem gdzie dokładnie. Fred źle spał, po wczorajszej długiej, telefonicznej rozmowie z ciocią Ce, w głowie kotłuje się mu sprawa Wu. Nie jesteśmy generałami cudzych losów. Spacer był użyteczny, (może) pomógł się zrelaksować. Po powrocie zrobiłam sobie obiad z łososiem i pomidorkami z dużą ilością cebuli, a Fred pełny śniadaniowego bigosu wyruszył z listą zakupową do Lidla i Tesco. O czwartej jestem sama w domu rozświetlonym ciepłymi promieniami słońca i dopada mnie frustracja z powodu wczorajszego orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego w Polsce. Fred wraca o piątej z zamiennikiem powideł śliwkowych. Czyli jutro z naleśnikami będzie dżem truskawkowy. Mąż przywiózł też pączki. Miałam zadzwonić, żeby kupił pączki, ale tego nie zrobiłam. Od czego są jednak moje zdolności pelepapiczne po ciotecznej prababci, Stasze.
— Szkoda, że nie spotkałam Ciebie wcześniej.
Fred się marszczy ...
— No, nieee wiem, znielubiałabyś mnie jeszcze ... ja byłem strasznie źle wychowany. Musiałem najpierw spierdolić z dala od ośrodka wychowawczego.
— Żeby odnaleźć siebie? Bardzo mi się podoba to, co odnalazłeś.
Życzę Wu, żeby też kiedyś spierdolił gdzieś, gdzie nie jest tylko nieudanym projektem rodziców. A tymczasem dla mnie kolejny Szerlok, Shoscombe Old Place (1991). Fred pisze tekst i gada ze Stu prawie godzinę, oczywiście temat Wu powraca. Chyba jeszcze jeden Szerlok jest konieczny.
czwartek, 22 października 2020
310. So, here we are.
Fred pichci bigos. Ja i kot w sypialni. Wcześniej podjechaliśmy do plaży (pęcherz na pięcie zniechęca mnie do długich przebieżek), a tam pustki lockdownowe. Rozpoczęłam dziś oglądanie The Case-Book of Sherlock Holmes (1991-93), początek zachęcający scenografią. Chłód wlewa się do sypialni przez uchylone okno, ale ptaki nadal śpiewają. Mamy dużo radości z obserwowania "naszych" szpaków, które wzajemnie, obserwują nas bardzo pilnie.
___
edit 22:40 Wieczorem płyta Grechuty Pieśni Marka Grechuty do słów Tadeusza Nowaka (1979) i odcinek Szerloka The Problem of Thor Bridge obejrzany z Fredem.
środa, 21 października 2020
309. Umysł za mgłą.
Po moim wczorajszym łkaniu zdeczka się rozpogodziło i rano mogłam iść na spacer, przetestować buty. Właziłam w każdą kałużę. Oczywiście nowe obuwie otarło mi mojego haglunda w prawej stopie, ale to nie jego wina. Pospacerowałam po plaży nawijając z tatą i tak rozgadana weszłam do domu. Fred wykorzystał ten dobry moment, żeby mi pokazać, co w nocy przywiózł z Północnej oprócz nowego czajnika Bosha: wełniany, kraciasty szalik Dentsa dla siebie, dla mnie wściekle czerwone dżinsy Scotch&Soda i wełniany, ciemnogranatowy pulowerek Tahari, czyli non-essential zakupy przed lockdownem.
Jak się machnie trzy odcinki Szerloka na dzień, to moim zdaniem zasługuje to już na miano binge watchingu. Zakończyłam The Return of Sherlock Holmes (1986-88) łącznie z Baskervillem, w tym dwa dni zajął mi sezon czwarty (ten z dziwnymi włosami Bretta, aktor obciął je sobie osobiście w ataku manii). Sprawa bardzo mnie fascynuje — ChaD, męska moda z tej epoki, pisanie stalówką. Podobały mi się wrzosowe krajobrazy często obecne w tej części serii. A teraz umyć twarz i na Wodnikowe Wzgórze, zaraz wejdę do rozdziału trzeciego, Efrafy. Dzisiaj jest dziwny dzień.
wtorek, 20 października 2020
308. Muuuuuuuuu.
Fred pojechał do Lisburn z glejtem umożliwiającym mu podróżowanie, a ja siedzę w domu w rękawiczkach bez palców, których nie nosiłam od czasu, gdy z rok temu odpadł mi od nich podczas afery zgubieniowo-odnalazczej jeden z guziczków. Guzika adekwatnego, małego, szarego nadal nie doszyłam. Właśnie skończyłam oglądać The Devil's Foot, czyli chronologicznie kolejny odcinek po obejrzanym wczoraj The Sign of Four. Pogoda jest taka, że matko matulu, tylko herbata i Szerlok biegający po Kornwalii w rękawiczkach podobnych do moich ze słowami Death is always with us! (akurat to powiedział Watson, ale Szerlok się zgodził). Potrwa ta ujnia pogodowa jeszcze trochę, a zamienię się w wielką, kosmatą ćmę opatuloną w kokon z zielonego koca.
poniedziałek, 19 października 2020
307. Idą deszcze, trzeba glany pastować.
— rzekł Fred.
Sprawy wczorajsze skończyły się tak, że obejrzeliśmy Szerloka razem (poczekałam więc, aż fasolka po bretońsku będzie gotowa). Poszliśmy spać długo po północy i za drugim razem obudziła mnie Luś, która bardzo chciała pogadać o życiu (za pierwszym razem obudził mnie kot, który dwa razy spadł z łóżka, ale nie zniechęcał się, bo stanowczo żądał wypuszczenia na dwór o 6:45). Z włosem zmierzwionym, z pierwszą herbatą w kubku, zaczęłam poniedziałek od ploteczek z Polski. Pogoda jest parszywa. Do tej pory nie wystawiłam na dwór ani kawałka nosa. Po śniadaniu (fasolka) i pseudoobiedzie (odmroziłam rosół), Fred pojechał po chleb i czekoladę dla żony, a żona wskoczyła pod kordłę, aby potowarzyszyć kotu.
niedziela, 18 października 2020
306. Joga, pandemia, kontakt, cmentarz.
Pierwszy raz do kontaktu z Alison użyłam aplikacji zoom. Zajęcia były udane, do tego słoneczko wyzierało przez okno w kuchni. Tak to ja mogę codziennie. Fred wstał później, żeby mi się pomiędzy asaną łabędzia i smoka nie plątać. W efekcie mąż po swojej kawie zamiast śniadania miał od razu obiad. Wcześniej wysłał długo odkładanego smsa do Wu. Trudno jest ułożyć w krótkie zdania, to co się kotłuje w głowie, szczególnie jak z góry wiadomo, że odbiorcę łatwo można przytłoczyć, bo jest łatwoprzytłaczalny. Pozytywnie mnie zaskoczyło, że Wu dość szybko i składnie odpisał. Widocznie czuje się lepiej, miejmy nadzieję, że nie chwilowo.
Po obiedzie pojechaliśmy na cmentarz:
Jak to "po co?". Zdjęcia zrobić. Po powsinodze cmentarnej zajechaliśmy do TK Maxxa w Drołdzie. Dostałam w prezencie buty timberlandy, na lżejsze wycieczki, ale za kostkę i w goretexie, oraz ocieplane rękawice börjessona, obydwie rzeczy przydadzą się w spacerach nad morzem. W drodze do domu na chwilę skręciliśmy na wiejską plażę, chyba głównie po to, żeby sprawdzić, czy wymiotło dzikie tłumy obecne tam w południe. Wymiotło, ale było około szóstej, na wieś nadpełzła jesienna szarówka. Dosłownie przed domem Fred odebrał telefon od Kaś Matki Kotom — dostaliśmy wiadomość, że nasza wspólna znajoma załapała covida, tego co wg niektórych nie istnieje. Fred zamierza robić fasolkę po bretońsku, ja po prysznicu będę kontynuowała oglądanie Powrotu Szerloka, zapewne będzie to odcinek o sześciu Napoleonach. Drapie mnie w gardle, ale niedziela na plus, poza njusem o pechowej Iwonie.
sobota, 17 października 2020
304-305. Piątek i sobota.
Jeszcze nie wiem, czy spacer. Wiszą nad nami paskudnie smoliste chmury, tylko nad morzem przebija jasny pasek horyzontu. Chmury stoją i się gapią w dół. Nie pisałam o tym, co wczoraj, bo wczoraj był dzień zawiechy. Na spacerze spotkałam Uśmiechniętą Kathleen, która mnie pobłogosławiła (akurat leciuchno kropił na nas deszcz). Potem dręczyłam męża drugim odcinkiem DiU w oryginale. Obejrzeliśmy też dwa filmy Zaorskiego, Awans (1974) i Kaprysy Łazarza (1972). Ten pierwszy ma swoje dobre momenty. Poza tym Fred odpoczywał po nocnym powrocie z pracy, więc żadnych ekscesów, ot byliśmy sobie całkiem miło. I mąż pochwalił mi się zakupem — spodniami w kratę i zajebistymi szelkami, obydwie rzeczy od RL.
Przy takiej pogodzie za oknem nadal słyszę jakieś ptaszki.
__
edit 12:00 Poszłam, a nawet na samej plaży puściłam się galopem. Na plaży spotkałam Gráinne, która prowadziła jogę dla kilku pań — kurtki i gołe stopy, obmywane przez przypływ. W drodze powrotnej widziałam czarnego kotka, który przytulił się do murku, gdy go zaczepiłam Hey, I see you, i pana obkopującego krawężniki z chwastów, i deszcz, który z opadającej mgiełki zamienił się w hoży kapuśniaczek, gdy byłam 100 m od domu. A teraz herbata z miodem i gra nam Pink Floyd płyta Meddle (1971).
___
edit 21:30 Zrobiłam Fredowi postrzyżyny, zjedliśmy obiad, potem mąż sam pojechał na zakupy spożywcze, w tym czasie czytałam książkę, obejrzałam dodatki na dvd DiU i porozmawiałam z rodzicami (jeże wprowadziły się do budy po zmarłej Lali, pewnie będą tam zimowały). Kotu dobrze się śpi przy pierwszej płycie Metallici.
___
edit 22:20 Wu w poniedziałek wychodzi ze szpitala. Słuchamy tej świetnej płyty Soyki nagranej live w Teatrze Stu w 1989 roku.
czwartek, 15 października 2020
303. Nie wiem ...
środa, 14 października 2020
302. Jeden z tych jaśniejszych dni.
Szary poranek o ósmej specjalnie dla mnie zamienił się w słoneczne przedpołudnie, więc minęłam dwie panie, które przed domem okutane w kocyki grzały się w słońcu i pana z czarnym psem podobnym do naszego zmarłego Grahamka, żeby dojść do morza w przypływie. Żałowałam, że nie wzięłam aparatu, były piękne fale. Po powrocie zagadałam do taty i babci Mani. Tata już udekorowany w golf i uczesany na Cary Granta wybierał się po mamę. Wypytałam babcię o jej pożyczoną suknię ślubną — babcia miała ją od koleżanki, Marii Szymańskiej. Do tego założyła wiśniowe buty. Rozmawiamy potem z Fredem o polskiej wsi, o tym jak wszystko się zmienia.
A to już fotki ze spaceru popołudniowego:
Przypływ wracał, miałam aparat. Po krótkim spacerze we dwoje (chłodny wiatr) pojechaliśmy na zakupy spożywcze, żeby wrócić przed zachodem słońca. W Tesco Fred kupił rocznicowe dvd Dumy i uprzedzenia (1995), niestety płyty nie odpalają na naszym odtwarzaczu, jest to raczej wina odtwarzacza, a nie płyt.
___
edit 00:13 Na komputerze oglądamy z Fredem szerlokowy odcinek The Second Stain, a po nim pierwszy odcinek DiU. Mąż ogląda ze mną babskie filmy, na dodatek w oryginale, świat się kończy. Wszystko wskazuje na to, że przed jego skończeniem wejdzie rządowy zakaz sąsiedzkich odwiedzin na terenie całego kraju, tak ogłoszono wieczorem. Do męża na mejla teściowa przysłała przepisy na domowej roboty lekarstwa na covid. Ni ma żartów.
wtorek, 13 października 2020
300-301. Dwupak.
Przed chwilą wróciłam z godzinnego spaceru, nastawiłam pranie i zaparzyłam kawę dla siebie. Fred jeszcze wypoczywa, położył się spać po piątej rano, po powrocie z Galway. Pojechał tam wczoraj o jedenastej, był to więc dla niego długi poniedziałek, który dla mnie porozłaził się na drobne czynności (przed obiadem dowiedziałam się o powrocie Szerloka ;), przy prasowaniu obejrzałam Kobiety (1939) Cukora, po rozmowie z Anne zapisałam się na niedzielną jogę online. Kobiety to straszna ramota w całości nagrana w studiu z domalowanymi krajobrazami. Najwięcej sympatii wzbudziła we mnie postać grana przez Marjorie Main. Anne przeszła ponownie na pracę zdalną, a Fredowi nie zapowiada się więcej zleceń na ten tydzień. Covid napiera i psuje nastrój. Listonosz właśnie wrzucił nam do domu zamówione maseczki.
___
edit 23:20 Dwa odcinki The Return of Sherlock Holmes (1986-88): The Abbey Grange (interior to sala w Dunham Massey Hall w hrabstwie Grater Manchester, exterior Adlington Hall w hrabstwie Cheshire) oraz The Musgrave Ritual (Baddesley Clinton Manor House w hrabstwie Warwickshire). Ostatnio bawi mnie odkrywanie lokalizacji tych wszystkich pięknych domów. Nigdy nie wiadomo, kiedy będę przejeżdżała obok ;)
Z nowości: polski teatr, który miał się nam objawić w Irlandii w marcu, potem w czerwcu, następnie w październiku, ponownie przesunął swoj przyjazd do Dublina, tym razem na luty'21. Dodatkowo sztukę teatru Kwadrat zmieniono na inną. Miała być Godzinka spokoju, będzie (jak covid da) Nie książka zdobi człowieka z Małaszyńskim. Ta podmiana akurat mi odpowiada.
niedziela, 11 października 2020
298-299. Dla odmiany, krótko.
piątek, 9 października 2020
297. Dzień, w którym nic się nie dzieje, więc poświęcę mu trochę czasu.
Wpis zaczynam od uwiecznienia prezentu od Aś (wczoraj wieczorem byłam tak zlasowana, że nie miałam siły gmyrnąć przy pamięci aparatu). Nasi przyjaciele i znajomi trafiają w nasz gust i potrzeby :D
Poranek zaś był taki, że otrzeźwił mnie Patryk Jaki przemawiający w PE na facebookowym feedzie mojego kuzyna Grega (Jaki przepraszają za Patryka, a ja rymuję, wiem). Przypominam sobie, jak tatko szukał Gregowi miejsca w zawodówce, bo technikum okazało się dla niego w trakcie roku szkolnego zbyt dużym wyzwaniem. Cóż, tak się wykuwała nowa elita, która teraz ma w końcu szansę zaistnieć. Pora wstać. Ponieważ od zeszłego piątku ekspres niedomaga, tym razem nie robiłam Fredowi kawy, ale czekałam, aż się obudzi, fizycznie i mentalnie, żebyśmy mogli pójść na spacer wspólnie, bo słoneczko zachęcało do aktywności. W tej sprawie nasze tempa się rozchodzą, ja zwykłam znajdować radość w spacerze przedpołudniowym, Fred o tej porze ma rozruch. Ostatecznie wyszliśmy po pierwszej. Była fatamorgana ...
czwartek, 8 października 2020
296. Tupu tupu tupu tup.
No i czy my jesteśmy normalni? Dzień zapowiadał się pogodowo okej i wspomniałam Fredowi, że zamiast spaceru nad wsiową plażę, możemy podjechać na inną. Czyli do Annagassan, a skoro tam, to do El Paso po benzynę, a stamtąd już przecież (w wyobraźni męża) blisko do Carlingford.
Rzekło się, na plaży powrzucaliśmy kilkanaście sercówek do morza (niech żyją), robiąc zdjęcia rozcięłam sobie wargę aparatem ...
... w Carlingford pustki, restauracje nieczynne, Aś nie ma w pracy (ale Fred kupił wymarzonego T-shirta z baranem z wyspy Man). Jadąc do i z Carlingford natknęliśmy się za to na checkpointy gardy, czyli nie ma żartów, kraj być może przygotowuje się do drugiego lockdownu. Nie zatrzymali nas, bo wyglądamy, jakbyśmy całe życie jeździli po irlandzkiej prowincji, między krowami i owcami (stosownie do tego w drodze powrotnej sztachnęliśmy się zapachem obornika jak lokalesi).
Bardzo głodni zaszliśmy do Kingfishera na Park St i wzięliśmy co dają, czyli frytki z kurzyną na wynos. Potem na kilka sekund podjechaliśmy pod Ka&Jot, ale skoro przyjaciel w pracy, został obrany azymut na dom. Powrót o zmroku, dziesięć minut przed Aś, która wpadła do nas na herbatę w drodze z Dublina. Wręczyła nam "zaległy" prezent ślubny, dwa koty w ramce stworzone przez Karen Shannon, artystkę z Północnej. I tyle. Zmęczona jestem.
środa, 7 października 2020
295. Do szarości.
W nocy prawie nie spałam, obudził mnie kładący się późno spać Fred, od drugiej kręciłam się więc na boki, aż wstałam i do szóstej posiedziałam w kuchni przed laptopem. Marnie nadgoniłam to nad ranem, aby aby.
Listonosz przyniósł zamówioną maseczkę i rządowy rozkład jazdy w temacie pandemii. Poszliśmy z Miłym na spacer nad morze, szare i spokojne, potem obiad, a po obiedzie deszcz. Irlandzka słota zupełnie zapanowała nad Drołdą do której wybraliśmy się po chleb i do Bootsa. Test maseczki wypadł bardzo dobrze, maski medyczne są cieńsze, ale to kwestia przyzwyczajenia. W drodze rozbolało mnie oko, poza tym nic mi się nie chce. Po prysznicu siedzę więc zamknięta w sypialni, bo w kuchni Fred komponuje gulash, a zapach smażonej cebuli mnie podrażnia, taki ze mnie francuski piesek.
___
edit 22:35 Doprawdy, The Red Headed League z 1985 roku to wspaniale obsadzona wersja Szerloka.
wtorek, 6 października 2020
293-294. Nurzam się w rzeczywistości.
Poniedziałek.
Czekam na potwierdzenie przelania pieniędzy z jednego konta na drugie (przelew, który zrobiłam kilka dni temu, nie poszedł) i na odzew z uczelni na której nie mam zamiaru studiować, a mogę być na liście. A skoro jestem już przy przelewach, w końcu zaakceptowałam konieczność kupienia maski wielokrotnego użytku. Zamówiłam jedną, zobaczę jak się nosi. Wyszukałam lokalne rękodzieło, żeby uniknąć chińszczyzny. W przygodach Szerloka doszłam do jedenastego odcinka, zostały tylko dwa z tej serii, potem przejdę na wyższy level ;). Wieczorem długo w noc suszę umyte włosy.
Wtorek.
Przyroda ponownie jest dla nas łaskawa. Fred odpoczywał po nocy, więc w południe sama wybrałam się na szybki spacer po plaży. Zwyczajowa trasa przez parking przyczep kempingowych uświadamia jak bardzo jesteśmy zaawansowani w jesieni. Nie widziałam obok przyczep żadnego zaparkowanego samochodu, tylko jednej starszej pani siedzącej na oszklonym tarasie pomachałam ze ścieżki. Idąc dalej, w cichej uliczce pełnej małych domków, czuję, że ktoś na obiad będzie miał kaszę gryczaną. Po powrocie zastaję w domu zapach jajecznicy à la Fred, a w głośnikach Od Ksyty Odpoczna. Cała ich płyta jest po prostu genialna. Długo jeszcze twarz mam przyjemnie chłodną od wiatru.
Rząd na razie odrzucił możliwość przesunięcia kraju na poziom 5 walki z pandemią — do 27 października pozostajemy na poziomie 3.
Wieczorem, po powrocie z zakupów, godzinę nawijam z mamą, o pracy, pandemii i kotach. Rózia miała w piątek zabieg. Z powodu nawracającej przetoki wet usunął jej osiem zębów. Kot już w formie.
niedziela, 4 października 2020
292. 45.
Nie wiem jak to się stało, ale jest właśnie tak. Fred wręczył mi po śniadaniu narzutkę Missoni w szarościach i brązach. Trochę przykro, że tyle trzeba czekać z jej używaniem. Pół dnia lało z powodu sztormu Alex dokuczającego na zachodnim wybrzeżu, w taką pogodę trudno mieć dobry nastrój. Fred wyjechał po drugiej w kierunku Swords, więc wieczór spędzam na przygodach z Szerlokiem, obejrzałam już siódmy odcinek, pominięty ostatnio.
291. Odpoczynek.
Bywa, że z okazji podróży nie mogę spać z ekscytacji, czasami przed nią, czasami i po. Dzisiaj wstałam około szóstej, bo po wczorajszych przebieżkach byłam tak zmęczona, że spać się dłużej nie dało. Dwie-trzy godziny kiwałam się nad herbatą oglądając i sortując zdjęcia. Nie byłam w tym sama, oboje z Fredem byliśmy niedospanie-połamani. Wieczór kończymy u Ka&Jot, ale bez filmu, wpadliśmy w sumie na pogaduchy przy herbacie. Po powrocie pizza na dwoje i płyta Drony Fisz Emade Tworzywo (2016). Zaraz się urodzę.
sobota, 3 października 2020
Postscriptum #290.
piątek, 2 października 2020
290. Na na na.
Pomimo niechętnych myśli sennych, udało mi się wykokosić z łóżka i połykam ekspresowo śniadanie. Słońce świeci i wszystko wskazuje na to, że po dziewiątej, jeśli się ubiorę, udaję się z małżonkiem w kierunku Glendalough. Straszliwie się mi nie chce, ale wiem, że będzie pięknie.
czwartek, 1 października 2020
289. Czyli październik.
Wróżby wtorkowe dotyczące pogody zamieniły się dzisiaj w słoneczne, bezdeszczowe południe. Po śniadaniu wyszliśmy z Fredem na spacer, który rozwinął się w trzygodzinną powsinogę naokoło Głowy, ze mną robiącą zdjęcia aparatem wszystkiemu co się rusza, i z kawą zakupioną w portowym sklepie rybnym. Fred kupił też plamiaka, mieliśmy więc świeżą rybkę na obiad, a teraz, wypełniona posiłkiem i dobrą herbatą, siedzę i mruczę. Słuchamy mega dziwnej płyty Pink Floyd z krową na okładce, Atom Heart Mother (1970). Wydano ją 50 lat temu, bez jednego dnia. Jeśli jutro będzie tak ładnie, w głowach kiełkuje nam plan. A na razie jesteśmy umówieni z Ka&Jot za dwie godziny na wieczór filmowy.
___
edit 00:06 Obejrzeliśmy sobie z Ka&Jot Mojego Nikifora (2004) Krauzego. Dźwięk to był dramat, mam nadzieję, że mamy felerne dvd i to nie jest ostateczna wersja filmu do kin. Feldman wspaniała, scenariusz jak ser szwajcarski, może miało być to jak obraz, impresja, wyszło jak wyszło. A plany na dzisiaj na razie takie, że pobudka o 7:30. Potem się okaże.