Na majową zbiorówkę czas najwyższy! Dziewięć nowych albumów
obleczonych czerstwymi metaforami redakcji czeka już na Wasz odczyt, odsłuch, a
potem zakupy! Śpieszcie się kupować muzykę improwizowaną, tak szybko odchodzi!
Dziś prawdziwie wrzący tygiel nazwisk, emocji, gatunków i
nieoczywistych atrakcji. Zaczynamy w Oslo w bardzo gwiazdorskim zestawie
personalnym, potem podwojona Francja, ta druga z akcentem krajowym, Ameryka
zmieszana z Argentyną, ale albo z Berlina, albo z Hiszpanii, niebanalny i dość
nietypowy, podwójny wątek portugalski, wreszcie krajowe albumy z dużą dawką
post-akustycznej elektroniki.
So, welcome to heaven
and hell of improvised music!
Phil Minton & Ståle Liavik Solberg True (Nice Things
Records, CD 2025).
Blow Out, Kafe Hærverk, Oslo, listopad 2023: Phil
Minton – głos oraz Ståle Liavik Solberg – perkusja, instrumenty perkusyjne.
Jedna improwizacja, 38 minut.
Głos jedyny w swoim rodzaju, podobnie perkusja i
perkusjonalia – oba źródła fonii w strumieniu sugestywnej, świetnie
skomunikowanej interakcji. To nagranie koncertowe z dalekiej Norwegii nie mogło
nie rozpocząć naszej comiesięcznej zbiorówki. I to z wysokiego c! Definitywnie True!
Filigranowy drumming
Solberga i gardłowe modlitwy Mintona otwierają spektakl, w którym nie będzie
pustych przebiegów. Brytyjczyk, jak zawsze, ma tu tysiące twarzy - bywa leniwym
kociskiem, czupurnym przedstawicielem klanu naczelnych, mówi, śpiewa, gdacze,
piszczy, skomle i sepleni. Myje zęby, płucze gardło i mruczy przy goleniu. Na każdą
akcję, tudzież ripostę czujnego Norwega, wyczulonego na niuanse, mistrza małych
dramatów, ma swoją odpowiedź, tudzież zaczyn nowej fabuły. Razem są w stanie wzniecić
ogień w ułamku sekundy, równie wiele czasu potrzebują, by sięgać po pojedyncze
farzy, strzępy dźwięków. Ich ekspresja jest tu takim samym narzędziem zbrodni,
jak liryzm i głęboko ukryta melodyka, a nawet pokrętna taneczność. W okolicach dziesiątej
minuty Minton gwiżdże jak ptak, a towarzyszą mu perkusyjne szczoteczki. Do tego
motywu powraca pod koniec improwizacji, mając do dyspozycji talerzowy akompaniament.
Po upływie kwadransa gdacze jak kura na grzędzie, świszcze niczym czmiele w
locie krzyżowym. W dalszej fazie improwizacji nie brakuje teatralnych
inscenizacji, partii kabaretowych, tudzież pijackich dyskusji i ulicznych
histerii o zmierzchu. Solberg trzyma dramaturgię w każdym momencie, ma też
kilka krótkich epizodów solowych. Finał koncertu jest bardzo ekspresyjny, podrasowany
kocią melodią. A potem już tylko standing ovation!

BonBon Flamme Calaveras Y Boom Boom Chupitos (BMC
Records, CD 2025)
BMC Studio,
Budapeszt, luty 2024: Valentin Ceccaldi – wiolonczela, syntezator, Luis Lopes –
gitara, syntezator, Fulco Ottervanger – pianino, syntezator, głos oraz Éthienne
Ziemniak – perkusja, syntezator. Dziesięć kompozycji, 45 minut.
Pierwsza płyta międzynarodowego kwartetu francuskiego
wiolonczelisty była wulkanem emocji, karkołomnych zdarzeń i temperamentnych
interakcji. Ta druga nosi wszelkie znamiona debiutu, dodatkowo podlana jest prawdziwie
meksykańskim chili. Muzyka do zabawy i tańca na tym albumie zyskuje także pewien
ilustracyjny blask, świetnie nadawałaby się bowiem do wypełnienia soundtracku niejednego filmu Jima
Jarmuscha, szczególnie umiejscowionego na osi czasu w odległych latach 80. i
90. zabawnego dwudziestego stulecia.
Pierwsza piosenka jest mroczna, ale melodyjna, niemal post-bluesowa,
druga i trzecia sięgają po latynoska taneczność i nieprzewidywalność. Całość
kąszona jest wokalem wprost z Moulin Rogue, space-rockową, eksplodującą gitarą
i odrobiną delikatnej kwasowości. Czwarta historia żywcem wyjęta została z klasycznego
filmu noir, zdaje się ilustrować
wieczorny spacer złą stroną ulicy. W piątej części cała załoga przesiada się na
syntezatory i bawi rytmem. Szósta część, to ragtime’owy klasyk Joplina zagrany
po wariacku – noise rock łamany kołem
zębatym, slapstickowa melodia do tupania nogą, krok w kierunku oryginału na pianie
i finałowy pokaz fajerwerków. W kolejnych utworach tej szalonej płyty mamy
jeszcze wystudzoną piosenkę z amerykańskiej prerii, rockową nawałnicę wspartą
na brudnym flow syntezatora, a także
przykład jak tłuste new romantic zamienia
się w post-rockowy walec. Album wieńczy coś na kształt pożegnalnej ballady, której
nie brakuje typowej dla BonBon Flamme dramaturgicznej brawury.

Joëlle Léandre & Andrzej Karałow Flint (Fundacja
Ensemblage, CD 2025)
Studio S4, Polskie
Radio, Warszawa, listopad 2023: Joëlle Léandre – kontrabas oraz Andrzej Karałow
– fortepian. Dziewięć improwizacji, 38 minut.
Francuska legenda improwizowanego kontrabasu wydała w Polsce
wiele płyt, ale tylko incydentalnie są to nagrania z udziałem krajowych wykonawców.
Tym bardziej zatem cieszy płyta z warszawskim pianistą, poczyniona wedle wszelkich
reguł swobodnej improwizacji. Muzycy postawili na krótkie formy, kameralną
wstrzemięźliwość w zakresie dawkowania ekspresji i siłę czystego, niemal
krystalicznego brzmienia. W ich opowieściach nie brakuje niedopowiedzeń,
dramaturgicznego zaniechania. To, czego nie zagrali zdaje się tu być równie istotne,
jak to, co zagrali.
Léandre frazuje, jak to ma w zwyczaju, częściej techniką arco, a jej akcje pizzicato, to co najwyżej intrygujące interludia. Karałow pracuje
zarówno na klawiaturze – tu bywa niekiedy dość ekspresyjny, jak i w pudle
rezonansowym - tu raczej oszczędny i wstrzemięźliwy. Pośród dziewięciu na ogół dobrze
unerwionych opowieści szczególnie podobać się mogą cztery z nich. Trzecia
improwizacja szyta jest szmerami inside
piano i pomrukami kontrabasowego smyczka. Minimalistyczna w formie, pięknie
rozkwita na etapie rozwinięcia. Czwartą opowieść buduje rytm, jaki Francuzka
wystukuje na pudle swego instrumentu. Akcja pianisty pachnie dla odmiany bluesem.
Całość zostaje efektownie rozkołysana śpiewnym smyczkiem i siłą klawiatury. Część
ósmą, podobnie jak szóstą, śmiało możemy zaliczyć do bardziej dynamicznych fragmentów
albumu. Tu emocje kreują głośne frazy z samego dna fortepianu i wyjątkowo twardo
brzmiący smyczek. Finałowa ekspozycja budowana z mozołem, początkowo sprawia wrażenia
umiarkowanie spokojnej, z czasem nabiera jednak mocy i wynosi artystów, pracujących
wszelkimi dostępnymi technikami, na efektowny szczyt.

Eli Wallace, Pablo Vazquez & Marcelo von Schultz Siesta
(577 Records, CD 2025)
Kühlspot Social Club,
Berlin, maj 2024: Eli Wallace: fortepian, obiekty, Pablo Vazquez – kontrabas
oraz Marcelo von Schultz – perkusja. Osiem improwizacji, 45 minut.
Spotkanie amerykańskiego pianisty i argentyńskich
kontrabasisty i perkusisty odbyło się w … stolicy Niemiec. Tak, świat to naprawdę
mała wioska, zwłaszcza ta improwizowana. Znamy całą trójkę doskonale z niejednego
nagrania, zatem i bez słuchania tego albumu wiedzieliśmy, że to musi być
naprawdę dobre granie. A po wysłuchaniu? Jesteśmy pewni, to więcej niż dobre
granie. Swobodny jazz wymieszany z kreatywną post-kameralistyką, świetnie
zinstrumentalizowany i dramaturgicznie spójny. Trio grało w ubiegłym roku w Polsce,
niech żałują ci, co nie widzieli (patrz: niżej podpisany).
Muzyczna Siesta w
tym wypadku, to osiem improwizacji - niektóre krótkie, ledwie 2-3 minutowe,
inne dłuższe 8-9 minutowe. Samo otwarcie trwa nawet krócej niż dwie minuty.
Kreśli ją aktywna perkusja, surowo brzmiące klawisze fortepianu i matowy
kontrabas, który równie chętnie pracuje jazzowym pizzicato, jak i ponadgatunkowym, dalece intrygującym arco. W kolejnych odsłonach artyści z
gracją zawiązują narrację, odważnie sięgają po dźwięki preparowane, a na etapie
rozwinięcia nie szczędzą sobie ekspresji i wyrafinowanych interakcji. Ciekawie prezentuje
się trzeci epizod, który muzycy zaczynają w trybie leniwego post-bluesa, ale
dość szybko osiągają wysoki poziom kreacji szyty rytmem i dobrze dawkowana dynamiką.
Świetnie pracuje tu drummer i nie jest
to odosobniony przypadek na tym albumie. W utworach piątym i siódmym
improwizacja na ogół kołysze się na wietrze dostarczając mnóstwo brzmieniowych
subtelności – wysmakowanych preparacji i niebanalnej post-dynamiki. Szósta historia,
to pełnokrwisty jazz, znów świetnie posadowiony na drive’ie perkusji. Finałowa ekspozycja łączy dysonujące sfery - nostalgiczny
tembr piana z klawiatury oraz plejady szumów i szmerów nasiąkniętych podskórnym
rytmem, generowanym przez stronę argentyńską.

Luciano Bagnasco Diaphanous (Plus Timbre, DL 2025)
Okoliczności domowe (?), luty 2025: Luciano Bagnasco –
gitara. Sześć utworów, 25 minut.
Artystyczne losy tego osiadłego w Hiszpanii argentyńskiego
gitarzysty śledzimy na bieżąco i nie ma w tym fakcie odrobiny przypadku. Muzyk
to bowiem niebywale intrygujący, zawsze mający coś ciekawego do zaprezentowania
w jakże ogranym idiomie gitary elektrycznej. Nie inaczej jest w przypadku jego
nowego, krótkometrażowego albumu
solowego.
W krótkim gemie otwarcia Luciano proponuje garść gitarowych sprzężeń,
które giną w mroku niedopowiedzenia. W drugiej odsłonie strzępy fonii spływające
z tłustego gryfu zaczynają nabierać dubowej poświaty, filtrowane delikatnym delayem. Pokancerowane, jak znaczki
pocztowe ze starego klasera, hałaśliwie pulsują, tańczą niczym wróble na rozgrzanym
dachu. Trzeci epizod, to czerstwy post-industrial, który w ostatecznym
rozrachunku rozpływa się w strudze ciepłej krwi. W kolejnej części muzyk kreuje
mikrotonalne farzy, które wpuszcza w pogłos, a potem lepi z nich ogniste pasmo
rockowego hałasu, na koniec brzmiące niczym przepalony syntezator. W piątym
utworze muzyk serwuje nam wystudzone, technoidalne
farzy, które w ułamku sekundy stają się rozbujanymi, czystymi, gitarowymi
akordami. Wreszcie ostatni epizod - silnie sfuzzowany
gitarowy wyziew nabiera tu z czasem zarówno mocy, jak i podstępnej melodyki.
Jakby tłuste robaki wydobywały się z plastra krowiego łajna. Puentą albumu jest
sprasowany, matowy ambient, który niczego nie obiecuje.

Arpyies Iridescente (Whatever Profound, CD
2025)
O’culto da Ajuda, Chinfrim Estúdios and Miradouro de Santo Amaro, Portugalia,
czas nieznany: Ana Gonçalves Albino – gitara elektryczna, elektronika,
syntezator, instrumenty perkusyjne, kompozycja, Catarina Custódio Silva – rożek
francuski, kalimba oraz Maria do Mar – skrzypce, elektronika, instrumenty
perkusyjne. Trzy utwory, 41 minut.
Czas na portugalską przygodę elektroakustyczną, tkaną
wyłącznie kobiecymi rękoma, przeto delikatną, pełną dramaturgicznych niuansów i
brzmieniowych smaczków generowanych całkiem rozbudowanym instrumentarium. Na
album składa się krótkie intro, takież resume
i zasadnicza, trwająca ponad dwa kwadranse opowieść główna. Album ekscytuje
tylko w niektórych momentach. Postaramy się precyzyjnie je wskazać.
Początek pleciony jest niemal wyłącznie brzmieniami nieakustycznymi,
mroczny, pełen głosów i równie tajemniczych … odgłosów. Część główna budowana
jest na ogół żywym instrumentarium – słyszymy kalimbę, perkusjonalne zdobienia,
pobłysk post-ambientowej gitary, farzy dęte, które brzmią jak trąbka, choć
albumowe credits wskazują na rożek
francuski, no i przed wszystkim skrzypce, które niosą tu największy ładunek
kreacji, skutecznie trzymają ciągle chwiejącą się, dość nielinearną opowieść w
ryzach narracyjnych. Zdecydowanie najciekawsze momenty seta, to chwile, gdy z wystudzonej
medytacji artystki przechodzą do narracyjnych spiętrzeń, drobnych eskalacji i kontrolowanych,
krótkotrwałych wybuchów ekspresji. Półgodzinna jazda ma dwie takie chwile, tuż
przed dziesiąta minutą i tuż po minucie dwudziestej. Na tle nieco przegadanej
części zasadniczej smakowicie prezentuje się albumowa koda. Skrzypce płyną tu z
ciszy, elektronika delikatnie pulsuje, gitara topi się w pogłosie, a
wysamplowany (?) głos buduje zanurzone w ambiencie zakończenie.

João de Nóbrega Pupo Ao Ser Sereno (Colectivo Casa
Amarela, Kaseta 2025)
Czas i miejsce nagrania nieznane: João de Nóbrega Pupo –
wszystkie dźwięki. Pięć utworów, 44 minuty.
Pozostajemy w Portugalii, tym razem toniemy jednak w
odmętach kreatywnego, dobrze sformatowanego ambientu. Opowieść jest zwarta,
nieprzegadana (o co bywa trudno w gatunku), podzielona na pięć zgrabnych
odcinków, z których ten środkowy trwa prawie dwadzieścia minut, co nie zmienia
faktu, iż cały album jest jednym, nieprzerwanym ciągiem dźwięków. Nie pozostaje
nam nic innego, jak bezceremonialnie zasłuchać się w tej opowieści.
Album ma spokoje otwarcie zanurzone w mrocznej poświacie,
czasami bogacone dźwiękami miasta i delikatnymi skwierczeniami na flankach.
Narracja płynie szerokim strumieniem i zdaje się dawać wytchnienie po ciężkim dniu.
To jednak pozór, bowiem już po chwili mamy intrygujące interludium, które syci opowieść
post-perkusyjnym, elektronicznym stukotem. Ambient wraca w czerstwej, matowej,
niemal stojącej w miejscu postaci. Owa mroczna medytacja dostaje dubowej
poświaty, co świetnie buduje dramaturgię kolejnych chwil. Raz po raz w grze
pojawiają się nowe, niekiedy bardzo żywe fonie (choćby piana), ale giną one w
strudze gęstego wątku głównego. Narracja nabiera molowych barw i pewnej
post-organowej melodyki. Nie brakuje odgłosów życia, co tylko unerwia i tak już
emocjonalną opowieść – słyszymy zarówno przelatujące ptactwo, jak i dźwięk
silników odrzutowych, tudzież bijące dzwony i głos, który recytuje. Końcowa
partia albumu znów jest bardzo mroczna, dronowa, upstrzona frazami, które
moglibyśmy odebrać jako ludzki krzyk.

Sokołowski, Stasiewicz & Leszoski Manna (Antenna Non Grata,
CD 2025)
Czas i miejsce akcji nieznane: Kuba Sokołowski - inner
piano, obiekty, Paweł Stasiewicz - inner piano, obiekty, głos oraz Paweł
Leszoski – programowanie. Cztery utwory, 41 minut.
Jak należy domniemywać, dramat improwizacji zawiązuje się tu
we wnętrzach pudeł rezonansowych fortepianów i jest konsumowany/
przeredagowywany procesem programowania. Nagranie, którego bazą są frazy
akustyczne zdaje się być poematem syntetycznego, szorstkiego ambientu. Naprawdę
niewiele wiemy o istocie dźwięku, a zwłaszcza procesie jego powstawania. Oto
przed nami kolejna lekcja.
Otwarcie albumu szyte jest żywym dźwiękiem uderzania, pocierania,
ugniatania i rozciągania obiektów i strun. Rytmika upside down, ukryta melodyka cierpiącej materii. Całość nabiera
post-industrialnej mocy, zapewne nie bez udziału zjawisk pozakustycznych, pulsuje
i w końcu ginie w strudze ambientu. W drugiej odsłonie dronowa ekspozycja
zgrzyta niczym piasek między zębami. Rośnie w niej udział fraz syntetycznych,
post-akustycznych. Woda zamieci się tu w wino bez udziału sprawczego sił nadprzyrodzonych.
Finałowe ukojenie, to tylko pozór. W kolejnej opowieści do kontrataku przystępują
zjednoczone siły akustyki. Słyszymy struny, które tańczą w post-rytmie, delektujemy
się tajemniczą meldoyka, która łapie równie zagadkowy pogłos. Walka żywego z syntetycznym
idzie na całego! Kształt ostatniej historii sugeruje, iż akustyka przeszła do głębokiej
defensywy. Modulowany, zgrzytliwy dron, głośny, niemal progresywny step, zaczyna pulsować jak mroczna impreza
deep techno. Na finał wraca melodia, brudna,
zniekształcona, wyciągnięta chyba wprost z laptopa Fennesza, oczywiście przy
blasku zachodzącego słońca. Manna z
gorejącego nieba.

Mikołaj Trzaska & Daktyle Transient Riot (Antenna
Non Grata, CD 2025)
Laboratory of Culture
Adebar, Kołobrzeg, maj 2024: Mikołaj Trzaska – saksofony, Marek Sadowski –
perkusja, instrumenty perkusyjne, elektronika oraz Maciej Jaciuk – elektronika,
bass-box, sidrax, daxophone, loops. Dziewięć utworów, 45 minut.
Na zakończenie majowej zbiorówki pozostaniemy z syntetycznym,
tajemniczym akcesorium, które stanie w szranki improwizacji z bardzo realnym
saksofonem, perkusją i całą armią przedmiotów i urządzeń, których jedynym celem
jest wydawanie zaskakujących dźwięków. Trójka artystów, mnóstwo pomysłów (niektórych
nazbyt wcześnie porzucanych) w trakcie temperamentnego koncertu na polskim wybrzeżu.
Nie ma nudy!
Nagranie jest nieprzerywanym ciągiem dźwiękowym, co świetnie
buduje jego dramaturgię. Elektroakustyczny, post-perkusjonalny początek inwokuje
tu swobodną podróż saksofonu barytonowego w zgrabnie zarysowanej przestrzeni kosmicznej,
posadowioną na utrzymującej linearność narracji perkusji. Gdy dęciak łapie
rytm, elektronika ucieka w didaskalia, a konsensus osiągnięty zostaje w
strumieniu urokliwej melodii. W kolejnych fazach koncertu artyści dość często piętrzą
narrację, nadają jej dynamikę, sycą intrygującą ekspresją, ale także mnóstwem brzmieniowych
smaczków. Sypią pomysłami jak z rogu obfitości. Toną w onirycznym świecie elektroniki,
by za moment wspinać się na efektowne, free jazzowe wzgórze. Ukojeniem bywa
medytacja, czyniona z tajemniczą, niemal etniczna melodyką, jak w trakcie
odcinka szóstego. Zaraz po nim improwizacja nabiera rytmu, adekwatnej dynamiki
i wpada w niemal kompulsywny taniec. I znów melodia zdaje się koić to, co zszargały
emocje. Finał w fazie początkowej wydaje się leniwą post-balladą melodyjnego saksofonu,
łapiącej rytm perkusji i wyważonej, smakowitej elektroniki w tle. Nim koncert
dobiegnie końca czeka nas drobne spiętrzenie i stonowana, dobrze skonstruowana,
nieco oniryczna finalizacja.