wtorek, 3 czerwca 2025

The Circum-Disc’ fresh outfit: Manoeuvres Sentimentales! Barbara Dang & Muzzix!


Francuski label Circum-Disc, prowadzony przez Petera Orinsa, dostarcza regularnie smakowite albumy z muzyką improwizowaną i … nie tylko improwizowaną. Dziś przed nami dwa wysokogatunkowe wydawnictwa, które ujrzały światło dziennie tej wiosny.

Najpierw trio Sentymentalnych Manewrów, które śmiało usytuować możemy w post-jazzie i jeszcze zasiać intrygującą konotację estetyczną z … nowojorskim Downtown z lat 90. ubiegłego stulecia. W naszej pamięci odnajdujemy Zorna w wersji spokojniejszej i plejadę gitarzystów z tamtych ziem i czasów. Drugi album, to kompozycje Michaela Pisaro, definitywnie współczesne, minimalistyczne, wystudiowane, realizowane przez większy skład związany z północno-francuskim środowiskiem/ kolektywem Muzzix, a dowodzony przez Barbarę Dang. W jego szeregach odnajdujemy doskonale znane nam postacie francuskiej muzyki kreatywnej. Dodajmy, co nas szczególnie raduje, że w nagraniu obu kompaktowych krążków brał udział Peter Orins.




Manoeuvres Sentimentales Delightfully Deceitful

Mitterie in Lomme, Francja, marzec 2024: Laurent Rigaut – instrumenty dęte drewniane, Andrea Bazzicalupo – gitara oraz Peter Orins – perkusja. Siedem utworów, 51 minut.

Siedem opowieści ma tu zwartą, dobrze unerwioną budowę - pięć z nich trwa po kilka minut, jedna jest miniaturą, inna zaś trwa kilkanaście minut. Muzycy od samego początku świetnie na siebie reagują, niezależnie czy biją pianę i hałasują (po czynią rzadko), czy nurzają się w ciszy i chmurze post-dźwięków (co czynią ze szczególną radością). Narracje tria często przybierają postać dialogu pomiędzy dwoma instrumentami z czułym, niekiedy dysonującym akompaniamentem tego trzeciego. Efekt dramaturgicznego zaskoczenia jest tu zatem stałym elementem gry. W pierwszej odsłonie ciepły, acz zadziorny saksofon interferuje z matowo brzmiącą gitarą, a subtelny, filigranowy drumming spina ów dyskurs w linearną opowieść. W drugiej części nie brakuje dźwięków preparowanych, szczególnie na werblu i strunach gitary, tuż za jej progiem. W trzeciej mamy kanon free jazzowego sax & drums świetnie kontrastowany gitarowym ambientem, który z czasem przepoczwarza się w post-rockowe monstrum.

Czwarta, najdłuższa opowieść w fazie początkowej zdaje się być nerwową medytacją w mgle niedopowiedzenia. Wraz z upływem minut sugerowany przez Orinsa rytm nabiera barw i natrafia na zgrzytającą gitarę osadzoną w sporym pogłosie. Po okazjonalnie dynamicznej części piątej, w szóstej, najkrótszej historii dęciak i perkusja podrygują plejadami drobnych fraz, z kolei gitara zgrzyta zębami. Ostatnia improwizacja ma dość rozbudowaną fabułę. Otwiera ją free jazzowy dęciak, który napotyka na ścianę talerzowego rezonansu i post-sharpowską gitarę żywcem wyjętą z sugerowanych na wstępie, nowojorskich konotacji. Po czasie opowieść zdaje się zawisać nad przepaścią, szczęśliwie uderzenia perkusyjnej stopy utrzymują tę wyjątkowo atrakcyjną brzmieniowo improwizację przy życiu.




Barbara Dang & Muzzix Michael Pisaro-Liu Tombstones II

Ronchin, Francja, październik 2024: Barbara Dang - dyrekcja artystyczna, fortepian, głos, instrument klawiszowy, Yoann Bellefont – kontrabas, Ivann Cruz – gitara, głos, Raphaël Godeau – gitara, głos, Peter Orins – instrumenty perkusyjne, instrument klawiszowy, głos, Maryline Pruvost – głos, flet, obiekty oraz Christian Pruvost – trąbka, głos. Dziesięć kompozycji Michaela Pisaro-Liu z lat 2006-2010, 52 minuty.

Septet artystów, partytura kompozytora, duża dyscyplina wykonawcza, skupienie, dbanie o szczegóły, narracyjna powolność i precyzja każdego dźwięku. Być może wielbiciele free impro chcieliby doszukać się w tej opowieści w dziesięciu aktach większych emocji, choćby drobnej przestrzeni na granie w poprzek zapisów pięciolinii, ale to nie ta bajka – tu radości z odsłuchu trzeba szukać w innych wymiarach tego spektakularnego przedsięwzięcia dźwiękowego.

Utwory trwają tu od trzech do sześciu minut, z wyjątkiem epizodu siódmego, który zawłaszcza ponad trzynaście minut. Pierwsze trzy opowieści, to jakby kolejne fazy wtajemniczenia. Najpierw strzępy dźwięków cedzone przez zęby, ginące w ciszy, nastawione na minimalistyczny rytuał powtórzenia. Potem frazy stają się dłuższe, ilość instrumentów zaangażowanych w akcję rośnie, a cisza nie jest już elementem niezbędnym dla budowania dramaturgii. W końcu te coraz rozleglejsze w czasie pociągnięcia pędzlem zaczynają wchodzić w interakcje. Cały czas towarzyszą nam ludzkie głosy – to niekiedy śpiew, innym razem wypowiadane słowo, zdanie, także szept, a nawet tajemnicze mruczenie. W procesie wokalnym uczestniczą niemal wszyscy artyści. Całość nie przestaje być jednak martwym marszem na wpół żywych przedstawicieli ginącego gatunku.

W kolejnych częściach opowieść nabiera tajemniczej, ambientowej lekkości. Pojawiają się dźwięki delikatnie preparowane - coś rezonuje, coś szumi lub filigranowo zgrzyta. Na tak zwanym drugim planie, from time to time, pojawiają się frazy, którym moglibyśmy nieśmiało przypisać miano rytmicznych lub post-rytmicznych. W kluczowej siódmej opowieści do zestawu artystycznych środków wyrazu dołączają dźwięki, które przypominają field recordings. Słyszymy odgłosy miasta, szum wiatru i całkiem pokaźną porcję fonii, których źródła nie jesteśmy w stanie w jakikolwiek sposób określić. Sama instrumentacja wydaje się dość bogata, ale utwór grzęźnie w pogorzelisku zaniechania, minimalizmu i narracyjnego chłodu. Ostatnie trzy utwory dodają do bogatej palety brzmień nowe elementy, ale słuchacz może odnieść wrażenie, że septet od początku do końca gra tu jedną frazę głosu wspartego żywymi instrumentami i jedynie ją modyfikuje. Finałowa opowieść grana jest na wydechu, to konanie, umieranie, odchodzenie w cień zakończenia.

 

 

 

 

piątek, 30 maja 2025

The May’ Round-up: Minton & Solberg! BonBon Flame! Léandre & Karałow! Wallace! Bagnasco! Arpyies! Nóbrega! Manna! Trzaska & Daktyle!


Na majową zbiorówkę czas najwyższy! Dziewięć nowych albumów obleczonych czerstwymi metaforami redakcji czeka już na Wasz odczyt, odsłuch, a potem zakupy! Śpieszcie się kupować muzykę improwizowaną, tak szybko odchodzi!

Dziś prawdziwie wrzący tygiel nazwisk, emocji, gatunków i nieoczywistych atrakcji. Zaczynamy w Oslo w bardzo gwiazdorskim zestawie personalnym, potem podwojona Francja, ta druga z akcentem krajowym, Ameryka zmieszana z Argentyną, ale albo z Berlina, albo z Hiszpanii, niebanalny i dość nietypowy, podwójny wątek portugalski, wreszcie krajowe albumy z dużą dawką post-akustycznej elektroniki.

So, welcome to heaven and hell of improvised music!



 

Phil Minton & Ståle Liavik Solberg True (Nice Things Records, CD 2025).

Blow Out, Kafe Hærverk, Oslo, listopad 2023: Phil Minton – głos oraz Ståle Liavik Solberg – perkusja, instrumenty perkusyjne. Jedna improwizacja, 38 minut.

Głos jedyny w swoim rodzaju, podobnie perkusja i perkusjonalia – oba źródła fonii w strumieniu sugestywnej, świetnie skomunikowanej interakcji. To nagranie koncertowe z dalekiej Norwegii nie mogło nie rozpocząć naszej comiesięcznej zbiorówki. I to z wysokiego c! Definitywnie True!

Filigranowy drumming Solberga i gardłowe modlitwy Mintona otwierają spektakl, w którym nie będzie pustych przebiegów. Brytyjczyk, jak zawsze, ma tu tysiące twarzy - bywa leniwym kociskiem, czupurnym przedstawicielem klanu naczelnych, mówi, śpiewa, gdacze, piszczy, skomle i sepleni. Myje zęby, płucze gardło i mruczy przy goleniu. Na każdą akcję, tudzież ripostę czujnego Norwega, wyczulonego na niuanse, mistrza małych dramatów, ma swoją odpowiedź, tudzież zaczyn nowej fabuły. Razem są w stanie wzniecić ogień w ułamku sekundy, równie wiele czasu potrzebują, by sięgać po pojedyncze farzy, strzępy dźwięków. Ich ekspresja jest tu takim samym narzędziem zbrodni, jak liryzm i głęboko ukryta melodyka, a nawet pokrętna taneczność. W okolicach dziesiątej minuty Minton gwiżdże jak ptak, a towarzyszą mu perkusyjne szczoteczki. Do tego motywu powraca pod koniec improwizacji, mając do dyspozycji talerzowy akompaniament. Po upływie kwadransa gdacze jak kura na grzędzie, świszcze niczym czmiele w locie krzyżowym. W dalszej fazie improwizacji nie brakuje teatralnych inscenizacji, partii kabaretowych, tudzież pijackich dyskusji i ulicznych histerii o zmierzchu. Solberg trzyma dramaturgię w każdym momencie, ma też kilka krótkich epizodów solowych. Finał koncertu jest bardzo ekspresyjny, podrasowany kocią melodią. A potem już tylko standing ovation!



 

BonBon Flamme Calaveras Y Boom Boom Chupitos (BMC Records, CD 2025)

BMC Studio, Budapeszt, luty 2024: Valentin Ceccaldi – wiolonczela, syntezator, Luis Lopes – gitara, syntezator, Fulco Ottervanger – pianino, syntezator, głos oraz Éthienne Ziemniak – perkusja, syntezator. Dziesięć kompozycji, 45 minut.

Pierwsza płyta międzynarodowego kwartetu francuskiego wiolonczelisty była wulkanem emocji, karkołomnych zdarzeń i temperamentnych interakcji. Ta druga nosi wszelkie znamiona debiutu, dodatkowo podlana jest prawdziwie meksykańskim chili. Muzyka do zabawy i tańca na tym albumie zyskuje także pewien ilustracyjny blask, świetnie nadawałaby się bowiem do wypełnienia soundtracku niejednego filmu Jima Jarmuscha, szczególnie umiejscowionego na osi czasu w odległych latach 80. i 90. zabawnego dwudziestego stulecia.

Pierwsza piosenka jest mroczna, ale melodyjna, niemal post-bluesowa, druga i trzecia sięgają po latynoska taneczność i nieprzewidywalność. Całość kąszona jest wokalem wprost z Moulin Rogue, space-rockową, eksplodującą gitarą i odrobiną delikatnej kwasowości. Czwarta historia żywcem wyjęta została z klasycznego filmu noir, zdaje się ilustrować wieczorny spacer złą stroną ulicy. W piątej części cała załoga przesiada się na syntezatory i bawi rytmem. Szósta część, to ragtime’owy klasyk Joplina zagrany po wariacku – noise rock łamany kołem zębatym, slapstickowa melodia do tupania nogą, krok w kierunku oryginału na pianie i finałowy pokaz fajerwerków. W kolejnych utworach tej szalonej płyty mamy jeszcze wystudzoną piosenkę z amerykańskiej prerii, rockową nawałnicę wspartą na brudnym flow syntezatora, a także przykład jak tłuste new romantic zamienia się w post-rockowy walec. Album wieńczy coś na kształt pożegnalnej ballady, której nie brakuje typowej dla BonBon Flamme dramaturgicznej brawury. 



 

Joëlle Léandre & Andrzej Karałow Flint (Fundacja Ensemblage, CD 2025)

Studio S4, Polskie Radio, Warszawa, listopad 2023: Joëlle Léandre – kontrabas oraz Andrzej Karałow – fortepian. Dziewięć improwizacji, 38 minut.

Francuska legenda improwizowanego kontrabasu wydała w Polsce wiele płyt, ale tylko incydentalnie są to nagrania z udziałem krajowych wykonawców. Tym bardziej zatem cieszy płyta z warszawskim pianistą, poczyniona wedle wszelkich reguł swobodnej improwizacji. Muzycy postawili na krótkie formy, kameralną wstrzemięźliwość w zakresie dawkowania ekspresji i siłę czystego, niemal krystalicznego brzmienia. W ich opowieściach nie brakuje niedopowiedzeń, dramaturgicznego zaniechania. To, czego nie zagrali zdaje się tu być równie istotne, jak to, co zagrali.

Léandre frazuje, jak to ma w zwyczaju, częściej techniką arco, a jej akcje pizzicato, to co najwyżej intrygujące interludia. Karałow pracuje zarówno na klawiaturze – tu bywa niekiedy dość ekspresyjny, jak i w pudle rezonansowym - tu raczej oszczędny i wstrzemięźliwy. Pośród dziewięciu na ogół dobrze unerwionych opowieści szczególnie podobać się mogą cztery z nich. Trzecia improwizacja szyta jest szmerami inside piano i pomrukami kontrabasowego smyczka. Minimalistyczna w formie, pięknie rozkwita na etapie rozwinięcia. Czwartą opowieść buduje rytm, jaki Francuzka wystukuje na pudle swego instrumentu. Akcja pianisty pachnie dla odmiany bluesem. Całość zostaje efektownie rozkołysana śpiewnym smyczkiem i siłą klawiatury. Część ósmą, podobnie jak szóstą, śmiało możemy zaliczyć do bardziej dynamicznych fragmentów albumu. Tu emocje kreują głośne frazy z samego dna fortepianu i wyjątkowo twardo brzmiący smyczek. Finałowa ekspozycja budowana z mozołem, początkowo sprawia wrażenia umiarkowanie spokojnej, z czasem nabiera jednak mocy i wynosi artystów, pracujących wszelkimi dostępnymi technikami, na efektowny szczyt.



 

Eli Wallace, Pablo Vazquez & Marcelo von Schultz Siesta (577 Records, CD 2025)

Kühlspot Social Club, Berlin, maj 2024: Eli Wallace: fortepian, obiekty, Pablo Vazquez – kontrabas oraz Marcelo von Schultz – perkusja. Osiem improwizacji, 45 minut.

Spotkanie amerykańskiego pianisty i argentyńskich kontrabasisty i perkusisty odbyło się w … stolicy Niemiec. Tak, świat to naprawdę mała wioska, zwłaszcza ta improwizowana. Znamy całą trójkę doskonale z niejednego nagrania, zatem i bez słuchania tego albumu wiedzieliśmy, że to musi być naprawdę dobre granie. A po wysłuchaniu? Jesteśmy pewni, to więcej niż dobre granie. Swobodny jazz wymieszany z kreatywną post-kameralistyką, świetnie zinstrumentalizowany i dramaturgicznie spójny. Trio grało w ubiegłym roku w Polsce, niech żałują ci, co nie widzieli (patrz: niżej podpisany).

Muzyczna Siesta w tym wypadku, to osiem improwizacji - niektóre krótkie, ledwie 2-3 minutowe, inne dłuższe 8-9 minutowe. Samo otwarcie trwa nawet krócej niż dwie minuty. Kreśli ją aktywna perkusja, surowo brzmiące klawisze fortepianu i matowy kontrabas, który równie chętnie pracuje jazzowym pizzicato, jak i ponadgatunkowym, dalece intrygującym arco. W kolejnych odsłonach artyści z gracją zawiązują narrację, odważnie sięgają po dźwięki preparowane, a na etapie rozwinięcia nie szczędzą sobie ekspresji i wyrafinowanych interakcji. Ciekawie prezentuje się trzeci epizod, który muzycy zaczynają w trybie leniwego post-bluesa, ale dość szybko osiągają wysoki poziom kreacji szyty rytmem i dobrze dawkowana dynamiką. Świetnie pracuje tu drummer i nie jest to odosobniony przypadek na tym albumie. W utworach piątym i siódmym improwizacja na ogół kołysze się na wietrze dostarczając mnóstwo brzmieniowych subtelności – wysmakowanych preparacji i niebanalnej post-dynamiki. Szósta historia, to pełnokrwisty jazz, znów świetnie posadowiony na drive’ie perkusji. Finałowa ekspozycja łączy dysonujące sfery - nostalgiczny tembr piana z klawiatury oraz plejady szumów i szmerów nasiąkniętych podskórnym rytmem, generowanym przez stronę argentyńską.




Luciano Bagnasco Diaphanous (Plus Timbre, DL 2025)

Okoliczności domowe (?), luty 2025: Luciano Bagnasco – gitara. Sześć utworów, 25 minut.

Artystyczne losy tego osiadłego w Hiszpanii argentyńskiego gitarzysty śledzimy na bieżąco i nie ma w tym fakcie odrobiny przypadku. Muzyk to bowiem niebywale intrygujący, zawsze mający coś ciekawego do zaprezentowania w jakże ogranym idiomie gitary elektrycznej. Nie inaczej jest w przypadku jego nowego, krótkometrażowego albumu solowego.

W krótkim gemie otwarcia Luciano proponuje garść gitarowych sprzężeń, które giną w mroku niedopowiedzenia. W drugiej odsłonie strzępy fonii spływające z tłustego gryfu zaczynają nabierać dubowej poświaty, filtrowane delikatnym delayem. Pokancerowane, jak znaczki pocztowe ze starego klasera, hałaśliwie pulsują, tańczą niczym wróble na rozgrzanym dachu. Trzeci epizod, to czerstwy post-industrial, który w ostatecznym rozrachunku rozpływa się w strudze ciepłej krwi. W kolejnej części muzyk kreuje mikrotonalne farzy, które wpuszcza w pogłos, a potem lepi z nich ogniste pasmo rockowego hałasu, na koniec brzmiące niczym przepalony syntezator. W piątym utworze muzyk serwuje nam wystudzone, technoidalne farzy, które w ułamku sekundy stają się rozbujanymi, czystymi, gitarowymi akordami. Wreszcie ostatni epizod - silnie sfuzzowany gitarowy wyziew nabiera tu z czasem zarówno mocy, jak i podstępnej melodyki. Jakby tłuste robaki wydobywały się z plastra krowiego łajna. Puentą albumu jest sprasowany, matowy ambient, który niczego nie obiecuje.



 

Arpyies Iridescente (Whatever Profound, CD 2025)

O’culto da Ajuda, Chinfrim Estúdios and Miradouro de Santo Amaro, Portugalia, czas nieznany: Ana Gonçalves Albino – gitara elektryczna, elektronika, syntezator, instrumenty perkusyjne, kompozycja, Catarina Custódio Silva – rożek francuski, kalimba oraz Maria do Mar – skrzypce, elektronika, instrumenty perkusyjne. Trzy utwory, 41 minut.

Czas na portugalską przygodę elektroakustyczną, tkaną wyłącznie kobiecymi rękoma, przeto delikatną, pełną dramaturgicznych niuansów i brzmieniowych smaczków generowanych całkiem rozbudowanym instrumentarium. Na album składa się krótkie intro, takież resume i zasadnicza, trwająca ponad dwa kwadranse opowieść główna. Album ekscytuje tylko w niektórych momentach. Postaramy się precyzyjnie je wskazać.

Początek pleciony jest niemal wyłącznie brzmieniami nieakustycznymi, mroczny, pełen głosów i równie tajemniczych … odgłosów. Część główna budowana jest na ogół żywym instrumentarium – słyszymy kalimbę, perkusjonalne zdobienia, pobłysk post-ambientowej gitary, farzy dęte, które brzmią jak trąbka, choć albumowe credits wskazują na rożek francuski, no i przed wszystkim skrzypce, które niosą tu największy ładunek kreacji, skutecznie trzymają ciągle chwiejącą się, dość nielinearną opowieść w ryzach narracyjnych. Zdecydowanie najciekawsze momenty seta, to chwile, gdy z wystudzonej medytacji artystki przechodzą do narracyjnych spiętrzeń, drobnych eskalacji i kontrolowanych, krótkotrwałych wybuchów ekspresji. Półgodzinna jazda ma dwie takie chwile, tuż przed dziesiąta minutą i tuż po minucie dwudziestej. Na tle nieco przegadanej części zasadniczej smakowicie prezentuje się albumowa koda. Skrzypce płyną tu z ciszy, elektronika delikatnie pulsuje, gitara topi się w pogłosie, a wysamplowany (?) głos buduje zanurzone w ambiencie zakończenie.



 

João de Nóbrega Pupo Ao Ser Sereno (Colectivo Casa Amarela, Kaseta 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: João de Nóbrega Pupo – wszystkie dźwięki. Pięć utworów, 44 minuty.

Pozostajemy w Portugalii, tym razem toniemy jednak w odmętach kreatywnego, dobrze sformatowanego ambientu. Opowieść jest zwarta, nieprzegadana (o co bywa trudno w gatunku), podzielona na pięć zgrabnych odcinków, z których ten środkowy trwa prawie dwadzieścia minut, co nie zmienia faktu, iż cały album jest jednym, nieprzerwanym ciągiem dźwięków. Nie pozostaje nam nic innego, jak bezceremonialnie zasłuchać się w tej opowieści.

Album ma spokoje otwarcie zanurzone w mrocznej poświacie, czasami bogacone dźwiękami miasta i delikatnymi skwierczeniami na flankach. Narracja płynie szerokim strumieniem i zdaje się dawać wytchnienie po ciężkim dniu. To jednak pozór, bowiem już po chwili mamy intrygujące interludium, które syci opowieść post-perkusyjnym, elektronicznym stukotem. Ambient wraca w czerstwej, matowej, niemal stojącej w miejscu postaci. Owa mroczna medytacja dostaje dubowej poświaty, co świetnie buduje dramaturgię kolejnych chwil. Raz po raz w grze pojawiają się nowe, niekiedy bardzo żywe fonie (choćby piana), ale giną one w strudze gęstego wątku głównego. Narracja nabiera molowych barw i pewnej post-organowej melodyki. Nie brakuje odgłosów życia, co tylko unerwia i tak już emocjonalną opowieść – słyszymy zarówno przelatujące ptactwo, jak i dźwięk silników odrzutowych, tudzież bijące dzwony i głos, który recytuje. Końcowa partia albumu znów jest bardzo mroczna, dronowa, upstrzona frazami, które moglibyśmy odebrać jako ludzki krzyk.



 

Sokołowski, Stasiewicz & Leszoski Manna (Antenna Non Grata, CD 2025)  

Czas i miejsce akcji nieznane: Kuba Sokołowski - inner piano, obiekty, Paweł Stasiewicz - inner piano, obiekty, głos oraz Paweł Leszoski – programowanie. Cztery utwory, 41 minut.

Jak należy domniemywać, dramat improwizacji zawiązuje się tu we wnętrzach pudeł rezonansowych fortepianów i jest konsumowany/ przeredagowywany procesem programowania. Nagranie, którego bazą są frazy akustyczne zdaje się być poematem syntetycznego, szorstkiego ambientu. Naprawdę niewiele wiemy o istocie dźwięku, a zwłaszcza procesie jego powstawania. Oto przed nami kolejna lekcja.

Otwarcie albumu szyte jest żywym dźwiękiem uderzania, pocierania, ugniatania i rozciągania obiektów i strun. Rytmika upside down, ukryta melodyka cierpiącej materii. Całość nabiera post-industrialnej mocy, zapewne nie bez udziału zjawisk pozakustycznych, pulsuje i w końcu ginie w strudze ambientu. W drugiej odsłonie dronowa ekspozycja zgrzyta niczym piasek między zębami. Rośnie w niej udział fraz syntetycznych, post-akustycznych. Woda zamieci się tu w wino bez udziału sprawczego sił nadprzyrodzonych. Finałowe ukojenie, to tylko pozór. W kolejnej opowieści do kontrataku przystępują zjednoczone siły akustyki. Słyszymy struny, które tańczą w post-rytmie, delektujemy się tajemniczą meldoyka, która łapie równie zagadkowy pogłos. Walka żywego z syntetycznym idzie na całego! Kształt ostatniej historii sugeruje, iż akustyka przeszła do głębokiej defensywy. Modulowany, zgrzytliwy dron, głośny, niemal progresywny step, zaczyna pulsować jak mroczna impreza deep techno. Na finał wraca melodia, brudna, zniekształcona, wyciągnięta chyba wprost z laptopa Fennesza, oczywiście przy blasku zachodzącego słońca. Manna z gorejącego nieba.




Mikołaj Trzaska & Daktyle Transient Riot (Antenna Non Grata, CD 2025)

Laboratory of Culture Adebar, Kołobrzeg, maj 2024: Mikołaj Trzaska – saksofony, Marek Sadowski – perkusja, instrumenty perkusyjne, elektronika oraz Maciej Jaciuk – elektronika, bass-box, sidrax, daxophone, loops. Dziewięć utworów, 45 minut.

Na zakończenie majowej zbiorówki pozostaniemy z syntetycznym, tajemniczym akcesorium, które stanie w szranki improwizacji z bardzo realnym saksofonem, perkusją i całą armią przedmiotów i urządzeń, których jedynym celem jest wydawanie zaskakujących dźwięków. Trójka artystów, mnóstwo pomysłów (niektórych nazbyt wcześnie porzucanych) w trakcie temperamentnego koncertu na polskim wybrzeżu. Nie ma nudy!

Nagranie jest nieprzerywanym ciągiem dźwiękowym, co świetnie buduje jego dramaturgię. Elektroakustyczny, post-perkusjonalny początek inwokuje tu swobodną podróż saksofonu barytonowego w zgrabnie zarysowanej przestrzeni kosmicznej, posadowioną na utrzymującej linearność narracji perkusji. Gdy dęciak łapie rytm, elektronika ucieka w didaskalia, a konsensus osiągnięty zostaje w strumieniu urokliwej melodii. W kolejnych fazach koncertu artyści dość często piętrzą narrację, nadają jej dynamikę, sycą intrygującą ekspresją, ale także mnóstwem brzmieniowych smaczków. Sypią pomysłami jak z rogu obfitości. Toną w onirycznym świecie elektroniki, by za moment wspinać się na efektowne, free jazzowe wzgórze. Ukojeniem bywa medytacja, czyniona z tajemniczą, niemal etniczna melodyką, jak w trakcie odcinka szóstego. Zaraz po nim improwizacja nabiera rytmu, adekwatnej dynamiki i wpada w niemal kompulsywny taniec. I znów melodia zdaje się koić to, co zszargały emocje. Finał w fazie początkowej wydaje się leniwą post-balladą melodyjnego saksofonu, łapiącej rytm perkusji i wyważonej, smakowitej elektroniki w tle. Nim koncert dobiegnie końca czeka nas drobne spiętrzenie i stonowana, dobrze skonstruowana, nieco oniryczna finalizacja.

 

 


wtorek, 27 maja 2025

Marta Warelis w duecie Dust Bunny w ramach 74.edycji Spontaneous Live Serie


(informacja prasowa)

 

Trybuna Muzyki Spontanicznej i poznański Dragon Social Club zapraszają na kolejny koncert muzyki improwizowanej. Rzecz będzie miała miejsca w sobotę 31 maja.

 

Marta Warelis powraca na deski poznańskiego klubu! Wielka to dla nas radość i przyjemność, zwłaszcza, że niezapomniana uczestniczka siódmej edycji Spontaneous Music Festival 2023 wystąpi w roli, jakiej jeszcze nie mieliśmy okazji poznać. W towarzystwie perkusisty i elektronika Nasima Lopez-Palaciosa Navarro, mając pod swoimi niebywale zręcznymi palcami zestawy syntetycznych klawiatur, zaprasza nas na ekspresyjny koncert, który realizowany najwspanialszą z metod, czyli improwizacją, przeniesie nas do świata noise-rocka, free jazzu i tego wszystko, co kreatywne, a zrodzić się może w temperamentnych głowach artystów i nieskończonych odmętach wyobraźni słuchaczy.

Marta i Nasim nazwali się Dust Bunny! Jak sami o sobie piszą, ów dynamiczny duet tworzy poszukujący krajobraz umieszczony pomiędzy progresywnym rockiem/noise, a free jazzem - używa perkusji, elektroniki, analogowego syntezatora i organów, dzięki którym wznieca ogień. Podobnie jak ów ogień, ich muzyka zabiera nas do granicy przejścia, gdzie rzeczy przekształcają się w niespokojnym tańcu.

Dodajmy, iż Dust Bunny będzie koncertował także w Szczecinie, Warszawie, Łodzi, Lublinie, Wrocławiu i Berlinie. Trasa rozpoczyna się 27 maja.




Spontaneous Live Series, Vol. 74: Dust Bunny

Marta Warelis – syntezator, organy

Nasim Lopez-Palacios Navarro – perkusja, elektronika

31 maja 2025, Poznań, Dragon Social Club, Zamkowa 3, godz. 20.00.

Bilety przed koncertem: gotówka, blik.

 

Marta Warelis jest pełną życia artystką, która preferuje improwizację i eksperymenty we wszystkich gatunkach. Nieustannie dąży do natychmiastowego komponowania na podstawie nowych dźwięków i inspiracji. Jej twórczość czerpie z muzyki całego świata, w tym cumbii, muzyki tanecznej Angoli, a także jazzu, zachodniej muzyki klasycznej i różnych szkół swobodnej improwizacji. Nagrywała m.in. z Davem Douglasem, Andym Moorem, Tobiasem Kleinem, Frankiem Rosalym, Kenem Vandermarkiem czy Hubertem Kostkiewiczem. W renomowanej nowojorskiej wytwórni The Relative Pitch Records wydała już sześć albumów, w tym swoją wspaniałą płytę solową „A Grain of Earth”. W 2022 roku wystąpiła w ramach cyklu „Space Impro” w holenderskim De Ruimte wraz z hiszpańskim perkusistą Nasimem López-Palaciosem Navarro i choć wtedy ich projekt nie miał jeszcze nazwy, z czasem przeobraził się w wyjątkowe, oscylujące pomiędzy free jazzem, noise’em i progresywnym rockiem Dust Bunny. Duet właśnie rozpoczął regularną działalność koncertową, a publiczność w Poznaniu będzie jedną z pierwszych, która będzie mogła usłyszeć go na żywo.

https://www.martawarelis.com/

Nasim Lopez - Palacios Navarro – artysta i programator, perkusista, improwizator i kompozytor zagubiony w świecie dźwięków i komputerów.

 

Koncert odbędzie się w ramach ekologicznej trasy koncertowej zorganizowanej w ramach europejskiego projektu "Better Live", który realizowany jest w dziewięciu krajach Unii Europejskiej, w tym w Polsce, i ma na celu wdrażanie zrównoważonych rozwiązań w sektorze muzyki koncertowej, a także budowanie bardziej świadomych i ekologicznych tras koncertowych dla europejskich artystów.

Projekt „Better Live” dofinansowany jest ze środków Komisji Europejskiej w ramach Kreatywnej Europy oraz ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach Funduszu Promocji Kultury.



piątek, 23 maja 2025

Dirk Serries in Zonal Disturbances, chapter two!


Dirk Serries jest tak częstym gościem na tych łamach, iż nie wymaga choćby słowa wprowadzenia. Zauważmy wszakże, iż muzyk, od ponad dekady silnie zanurzony w post-jazzowej muzyce swobodnie improwizowanej, coraz częściej powraca do swojej dawnej, ambientowej estetyki. Niektóre z nowych albumów są dla gatunku typowe, inne zdają się wnosić nowe elementy do ukształtowanego lata temu idiomu. Choćby At Future Down, nagranie, które śmiało posadowiło się na liście najlepszych nagrań ubiegłego roku, czyli wedle nomenklatury Trybuny, było jednym z 50 powodów, dla których warto było ów rok zapamiętać.

Przed nami kolejna ambientowa nowość Serriesa, znów doposażona w elementy, które winny szczególnie przykuwać naszą uwagę. Dodajmy, iż krążek dostarcza krajowe Zoharum, które na ogół śle nam reedycje starszych nagrań belgijskiego gitarzysty. A tu nowość, do tego w zapowiadanej serii i od razu z … rozdziałem drugim. Tych ostatnich będzie kilka, a ów pierwszy epizod na nośniku fizycznym otrzymany … dopiero na samym końcu. Zapraszamy w kolejną samotną podróż Dirka ze wspaniałego cyklu the way of no return.



 

Druga odsłona Zonal Disturbances składa się z czterech rozbudowanych ekspozycji, z których dwie pierwsze trwają po ponad kwadrans, dwie kolejne każdorazowo przekraczają dwadzieścia minut. W spektrum nagrania pojawiamy się jakby znienacka. Coś już trwa, coś nas ominęło. Gęsty, szorstki, wielowątkowy strumień – niektóre pasma falują, inne są efektem szarpnięcia za struny, obleczone kurzem antycznego ambientu. Background zdaje się mroczny, nosi znamiona zdekonstruowanego wieki temu rocka, słychać odgłosy iście loftcraftowskich przestworzy grozy. Wątek prymarny wydaje się poszarpany, skundlony, zagniatany ciężarem upływającego czasu.

Początek drugiej części brzmi niemal post-industrialnie. Gitara charczy, rzęzi jak stary gruźlik, brzmi niczym zdezelowany syntezator. W tle już tradycyjnie mości się mroczny, wielowątkowy ambient. Teraz przypomina złowrogi chór wieszczący nieoczekiwaną nowinę. Flow popada w prawdziwie diabelskie rozkołysanie. Z czasem wydaje się, że ulega rozrzedzaniu, niczym plamy farby, na którą kapią łzy skazańców. Na zakończenie na nieistniejącej scenie pozostaje już sam ambient, obleczony spazmami smutnych piechurów.

Trzecia opowieść sprawia wrażenie najspokojniejszej, szytej większymi połaciami czystszego ambientu. Wątek główny przypomina mglisty śpiew syntezatora zasilanego coraz mniejszymi porcjami prądu. Ta cisza przed burzą nabiera tajemniczej syntetyczności, a każdy z wątków zdaje się gubić gibkość na rzecz gęstości. Pojawiają się ukradkowe melodie, strzępy fonii poddawane nieuchronnemu upływowi czasu, niczym proces powolnej korozji. Opowieść ma różne fazy intensywności, ale i tak pozostaje nadspodziewanie kojąca w brzmieniu. Na ostatnich metrach gitara delikatnie sprzęga, wpada w boleść, umiera wyjątkowo długo.

W ostatniej opowieści wątek główny jest kłębkiem basowych nerwów. Jego flow jest poszarpany, rozmywa się pod ciężarem własnym, tembr jest brudny, masywny, obleczona zakurzonym ambientem. Wszystko kołysze się na umiarkowanie silnym wietrze, brzmi syntetycznie, znów bardzo boleśnie. W tle pojawia się czyste pasmo ambientu, niczym światełko w tunelu, lepione z brzmienia nieobecnych strun i nieistniejących organów. Basowy strumień nie odpuszcza, dygocze, szczerzy zęby na dźwięk kolejnego pasma czystej fonii. Coś w tle delikatnie wyje, jakaś tajemnicza syrena alarmowa. 

 

Dirk Serries Zonal Disturbances II (Zoharum, CD 2025). Dirk Serries – gitara elektryczna, efekty. Studio domowe, Belgia, listopad 2024. Cztery utwory, 74 minuty.

 


wtorek, 20 maja 2025

Anaïs Tuerlinckx & Simon Rose in Parle!


Zapraszamy do dwóch przybytków kultury miejskiej w stołecznym Berlinie. W miejscu zwanym Hošek Contemporary spędzimy dwadzieścia minut, zaś w bardziej rozpoznawalnym medialnie Kühlspot Social Club kolejne siedemnaście. W roli aktorów obu przedsięwzięć improwizacyjnych odnajdujemy belgijską pianistkę Anaïs Tuerlinckx i brytyjskiego saksofonistę Simona Rose’a. Ta pierwsza wyposażona jest w tak zwany string box (niewykluczone, że to fragment fortepianu, ale to tylko domysły) i syntezator, ten drugi dzierży w dłoniach muskularny baryton.



 

Schłodzone wyziewy z tuby saksofonu i rezonujące struny, które brzmią niczym opajęczone, nieużywane od stuleci organy kościelne, tworzą powitalny ceremoniał trwogi i drżenia. Narracja szybko wpada w drobne rozkołysanie – struny potrafią tu brzmieć niczym cytra i łapać efektowne echo, drony saksofonu płynąć szerokim pasmem zróżnicowanych emocji. Bogata dramaturgia obejmuje tu zarówno chwile poszukiwania ciszy i łapania oddechu, jak i strzępy nerwowych odruchów, tłumionych okrzyków, parsknięć i przedechów. W pewnym momencie w strumieniu dźwiękowych nieoczywistości pojawiają się pierwsze smoliste pasma syntezatora. To on sprawia, iż improwizacja przez kilka chwil nosi znamiona dość głośnej, po czym niespodziewanie lokuje się w mrocznej szarudze post-akustycznego ambientu. Tymczasem artyści, pomni upływającego czasu, konstruują nowy wątek. Wytłumione, szemrzące farzy płyną z głębokiej krypty, oprószone upływającym czasem. Lamenty, skowyty, rezonujące przedmioty w stale pogłębiającym się echu martwej przestrzeni. Opowieść nabiera wszakże rumieńców – barytonista zaczyna szukać post-jazzu, z kolei pianistka bez fortepianu elektroakustycznie szeleści. Wszystko nasiąka tajemniczą melodyką. Muzycy skupiają się na drobiazgach, pochylają nad każdym dźwiękiem, medytują na wydechu.

Druga opowieść trwa ledwie pięć minut. Jej początek jest minimalistyczny, znów ceremonialny, ale tkany z drobnych, ledwie słyszalnych dźwięków – drżących, rozkołysanych, broczących w gęstym echu. Wraz z rozwojem sytuacji drony saksofonu zaczynają pulsować, a szmery elektroniki iść z nim w parze. Improwizacja jest tu równie ognista, jak utulona w niepokojącej ciszy. Trzecia historia trwa ponad dwanaście minut i w tym zestawie wydaje się najbardziej energetyczna, nasączona zarówno post-jazzem barytonu, jak i gęstą, multimedialną narracją strun i syntezatora. Przynajmniej w pierwszej fazie. W połowie wszystko niespodziewanie tonie w szorstkim ambiencie i zaczyna się wielominutowy dialog z migoczącą ciszą. Piękno tej fazy koncertu nie da się z niczym porównać. Lekka jak puch, mroczna, zastygła, lamentująca. Na zakończenie tego niebywałego spektaklu artyści serwisują nam kolejną niespodziankę. Biorą głęboki oddech, zaczynają rezonować i wspinać się na krótkie, ale jakże efektowne wzniesienie.

 

Anaïs Tuerlinckx & Simon Rose Parle (Scatter Archive, DL 2025). Anäis Tuerlinckx - string-box, syntezator oraz Simon Rose – saksofon barytonowy. Nagrane w Hošek Contemporary, Berlin, wrzesień 2023 (pierwszy utwór) oraz Kühlspot Social Club, Berlin, marzec 2024 (utwory drugi i trzeci). Łącznie 37 minut.