Dawno nic tutaj nie pisałam, trochę wstyd, ale odkąd powstał nasz Podcast KB, to częściej o naszych biegach opowiadam, niż piszę.
Postanowiłam zrobić relację z mojego ostatniego maratonu, bo lubię potem sama wracać do tych wspomnień.
Zanim jednak napiszę o jesiennym starcie, wrócę tylko na chwilę do sezonu wiosennego. Jak może ktoś z Was kojarzy, początek roku nie był dla mnie super łaskawy. Dopadła mnie kontuzja stopy (w skrócie – naderwanie płytki podeszwowej), która wykluczyła mnie z biegania na osiem tygodni. Diagnoza przyszła pod koniec stycznia i jak możecie sobie wyobrazić, nie tak chciałam zacząć ten rok. Trudno było nagle przestać biegać, ale wiedziałam, że muszę dać stopie odpocząć, dlatego faktycznie przez cały ten czas nie postawiłam ani jednego biegowego kroku. Jeździłam na trenażerze, ćwiczyłam przez sześć tygodni cztery razy w tygodniu z Asią Janiszewską, chodziłam często na wizyty do mojego fizjo Kuby Dukiewicza. Po kilku tygodniach stopa przestała boleć przy chodzeniu (duża ulga), a po ośmiu tygodniach dostałam zielone światło na pierwsze delikatne marszobiegi. Był początek marca, dni zaczęły być coraz dłuższe, wraz z wiosną nadeszło i moje odrodzenie. ;) Bardzo dużo radości dawały mi pierwsze marszobiegi – robiłam pięć minut dynamicznego marszu przeplatane z minutą biegu. Starałam się tak chodzić przez około pół godziny. Szczęśliwie po tych treningach nic nie bolało, więc wierzyłam w to, że ta płytka się zrosła. Niestety kolejne USG wcale nie było takie optymistyczne. Okazało się, że owszem, proces gojenia i zrastania się zaczął, ale stopa nadal nie jest w pełni zdrowa. Pan radiolog powiedział, że nie powinnam wracać do biegania ciągiem. Ta wiadomość chyba zabolała mnie bardziej, niż pierwsza diagnoza. Wiedziałam, że do wiosennego maratonu mam niecałe dwa miesiące. Powoli skreślałam go z listy.
No ale nie byłabym sobą, gdybym jednak nie słuchała swojego organizmu. USG mówiło swoje, a moja głowa swoje. Miałam przeczucie, że mogę sobie pozwolić na delikatne bieganie. Nie wiem dlaczego, po prostu czułam, że mogę. Dlatego też kilka dni po wizycie u lekarza stanęłam na starcie ostatniego w tym sezonie City Trail i… pobiegłam całość ciągiem. To był Dzień Kobiet, piękna pogoda, ostatni CT. Rozumiecie, prawda? Czy było to rozsądne? Pewnie nie do końca, ale intuicja podpowiadała mi, że mogę.
Po biegu nic nie bolało i zarówno dla mnie, jak i dla Kuby był to dobry znak. Dostałam od niego zielone światło, aby powoli wracać do biegania. Nie miałam szaleć, ale mogłam więcej biegać. Byłam na tyle rozsądna, że odpuściłam Recordową Dziesiątkę (która odbywała się tydzień po CT), bałam się, że dziesięć kilometrów po asfalcie będzie zbyt dużym obciążeniem dla stopy. Wracałam stopniowo i co tydzień zwiększałam kilometraż, ale wszystko to bardzo spokojnie. W kwietniu udało mi się wystartować w poznańskim półmaratonie, który był pierwszym tak długim biegiem po kontuzji. I tym oto sposobem, zupełnie nieprzygotowana stanęłam 12 maja na starcie maratonu w Kopenhadze. Nie wiedziałam, czy go przebiegnę, nie wiedziałam jak się zachowa stopa i nie wiedziałam, jak się zachowa mój organizm na tak długim dystansie. Wystartowałam bez żadnych oczekiwań i okazało się, że to był jeden z najfajniejszych maratonów w życiu. Atmosfera w Kopenhadze jest niesamowita, organizacja perfekcyjna, a i moja forma bardzo mnie zaskoczyła. Z uśmiechem na twarzy dobiegłam na metę z czasem 3:18:14. Po takiej długiej przerwie wynik wymarzony. O maratonie w Kopenhadze nagraliśmy odcinek podcastu, podrzucam tu.
12 października, dokładnie – co do dnia – pięć miesięcy później stałam na starcie maratonu w Chicago. Tak niewiele, a jednak tak dużo się w tym czasie wydarzyło. Cofnijmy się więc na chwilę, na linię startu wrócimy zaraz.
To nie był nasz pierwszy raz w Chicago, może pamiętacie, że w 2023 roku też biegliśmy tam maraton. Skąd pomysł, aby tam wrócić? W 2023 nie byliśmy w pełni sił i nie mogliśmy pobiec go tak, jakbyśmy tego chcieli. Ja po mojej głupiej wywrotce na treningu mocno rozwaliłam kolano, w wyniku czego dopadło mnie shin splints. Marcin też zmagał się z kontuzją, a ponieważ mieliśmy już pakiety, loty i hotel, to postanowiliśmy polecieć i spróbować pobiec ten bieg na zaliczenie. Nie będę się teraz rozpisywać, wrzucam Wam link do relacji. Kiedy rok temu Chicago otworzyło zapisy, a my mieliśmy pewne miejsce (dostajemy się z czasów) to zaczęło nam to chodzić po głowie. Chcieliśmy wrócić nie tylko ze względu na bieg, ale też ze względu na słynną „Fasolkę”, która dwa lata temu była remontowana. ;) Po głowie chodził nam jeszcze start w Berlinie (też dostajemy się z czasów, bliżej domu, tańsze hotele, lepsza logistyka), ale ostatecznie mocno na ostatnią chwilę wybraliśmy Chicago. Pomyślałam, że skoro nie musimy brać udziału w losowaniu, jesteśmy zdrowi i możemy sobie pozwolić na taką podróż, to trzeba to wykorzystać. Kto wie, co będzie w przyszłym roku, czy w kolejnych latach. Kilka dni po zgłoszeniu mieliśmy potwierdzenie na mailu. Jesień biegowa była zaplanowana.
Niby zaplanowana, a tak naprawdę wszystko mieliśmy ogarnięte dopiero we wrześniu, miesiąc przed biegiem. W pewnym momencie nasz wyjazd stanął pod znakiem zapytania, ale ostatecznie wszystko się super ułożyło i w czwartek rano wylecieliśmy do Chicago. Lecieliśmy z Poznania, przez Frankfurt. Połączenie było na tyle wygodne, że podróż wcale nie była męcząca. Na miejscu byliśmy o 11 lokalnego czasu (+7h polskiego czasu) więc mieliśmy jeszcze cały czwartek przed sobą.
Udało się znaleźć naprawdę dobry hotel w świetnym miejscu w centrum, dzięki czemu byliśmy blisko wszystkich atrakcji, które zaplanowaliśmy na nasz pobyt. Dotarliśmy do niego bardzo szybko, zostawiliśmy bagaże i poszliśmy coś zjeść. Potem korzystając z biletu na metro pojechaliśmy odebrać pakiet startowy. Miło było wrócić w to miejsce, wróciły same dobre wspomnienia. Sam odbiór poszedł bardzo szybko, najpierw dostaliśmy numer startowy, a potem poszliśmy odebrać worek i koszulkę (która swoją drogą w tym roku jest brzydka i słabej jakości). Samo expo było przyjemne. Sponsorem głównym biegu jest Nike, więc było tam wielkie stoisko z ciuchami i gadżetami. Niestety również tegoroczna kolekcja zupełnie nam się nie podobała (kolorystyka i logo), dlatego nic sobie nie kupiliśmy. Poza tym było jeszcze przyjemnie pusto (czwartek, godzina 14), więc na spokojnie przeszliśmy całe targi i ruszyliśmy do hotelu odpocząć, bo wieczór mieliśmy zaplanowany.
Wieczorem poszliśmy na zamknięte wydarzenie w Nike, była to premiera nowego buta Vomero Premium. Mieliśmy okazję zobaczyć całą wystawę dotyczącą tego modelu, bardzo fajnie to było zrobione. Oprócz tego były tam jakieś przekąski, coś do picia, muzyka. W prezencie każdy dostał też koszulkę. Jako, że było już grubo po godzinie 21 (czyli czwarta nad ranem polskiego czasu) wróciliśmy spacerem do hotelu i położyliśmy się spać. Co ciekawe, bardzo dobrze przespaliśmy pierwszą noc i spaliśmy aż do szóstej. Chyba pierwszy raz tak dobrze zniosłam pierwszy dzień.
W piątek rano byliśmy zapisani na kilka shakeoutów. Tak, dobrze czytacie, na kilka. Ciężko w to uwierzyć, ale w tym roku w Chicago było tyle różnych imprez towarzyszących, że przed wylotem Marcin przygotował całą listę tego, co się będzie działo. Było to naprawdę niesamowite! My dzień zaczęliśmy od pięciu kilometrów z Endorphins Running. Pobiegliśmy wzdłuż jeziora, które przy wschodzącym słońcu wyglądało przepięknie. W ogóle na tej ścieżce było tyle grup i tylu biegaczy, że naprawdę chciało się biegać. Potem byliśmy na rozruchu organizowanym przez Brooksa na którym przetestowaliśmy ich najnowszy model buta karbonowego (spokojnie, zrobiliśmy tylko kilka przebieżek) a potem zjedliśmy pysznego bajgla i wypiliśmy kawę. Czyli bieganie i śniadanie mieliśmy już zaliczone, a była dopiero godzina 9 rano. Postanowiliśmy pobiec jeszcze do „Fasolki” i porobić sobie zdjęcia. Muszę powiedzieć, że na żywo robi ona ogromne wrażenie. Piękne miejsce! Must see w Chicago.
Po bieganiu poszliśmy na drugie śniadanie i zjedliśmy prawdziwie amerykańskie pankejki. W końcu trzeba było już ładować węglowodany, więc zjedliśmy solidną porcję. No i donuty. Nie jestem ich wielką fanką, ale w Stanach to inny temat. :D Tam trzeba je jeść, szczególnie w cukierni Stan’s którą znamy z 2023 roku. Ich donuty były rozdawane na mecie i były naprawdę pyszne. W międzyczasie wróciliśmy do hotelu, żeby trochę odpocząć. Na takich wyjazdach i w takich miejscach łatwo zapomnieć o tym, że głównym celem wyjazdu jest… maraton. A na maraton potrzebne są siły. Ponieważ wiedzieliśmy, że wieczorem mamy kolejne wydarzenia w kalendarzu, to poleżeliśmy i odpoczywaliśmy.
Wieczorem wybraliśmy się na spotkanie z Ali Feller prowadzącą jednego z najbardziej znanych podcastów o bieganiu „Ali On The Run”. Słucham go od lat, często udostępniałam na KB więc możecie kojarzyć. Bardzo lubię te podcasty, dlatego dużym przeżyciem było zobaczenie Ali na żywo. Jej gościem był Eric Jenkins, były biegacz długodystansowy. Świetna rozmowa, zresztą możecie jej posłuchać bo powstał z tego odcinek podcastu.
W tym samym czasie w centrum odbywał się shakeout zorganizowany przez kopenhaską markę Saysky i Pumę (te dwie marki wypuściły wspólną kolekcję ubrań i butów). Na bieganie nie zdążyliśmy – co oczywiście dobrze, bo biegaliśmy już sporo rano – ale udało nam się dotrzeć na spotkanie po, na którym porozmawialiśmy nie tylko z założycielem marki (mieliśmy przyjemność biegać z nim przy okazji półmaratonu w Kopenhadze we wrześniu), ale i spotkaliśmy się z naszą podopieczną Asią, która również przyjechała od Chicago na maraton. Z Asią znaliśmy się do tej pory tylko online, więc bardzo się cieszę, że w końcu zobaczyliśmy się na żywo. Po dniu pełnym wrażeń wróciliśmy do hotelu i przespaliśmy kolejną dobrą noc (nie wiem czy to była zasługa łóżka, poduszek czy po prostu wszystkich emocji).
Sobotni poranek zaczęliśmy od wizyty w pobliskiej bajglowni – muszę Wam zdradzić, że KOCHAM BAJGLE! Naprawdę uwielbiam, to dla mnie kwintesencja amerykańskiego śniadania. Bajgiel z serkiem Philadelphia, do tego czarna kawa z przelewu. Tak można zaczynać dzień. ;) Przy okazji kibicowaliśmy też biegaczom biegu na pięć kilometrów, ponieważ trasa była blisko naszego hotelu.
Następnie w planach mieliśmy kolejny shakeout, tym razem organizowany przez Believe in the Run i New Balance. Mieliśmy tam około cztery kilometry z hotelu, dlatego postanowiliśmy tam pobiec i w ten sposób zrobić sobie swój własny rozruch. Na miejscu już nie biegaliśmy z grupą, ale spotkaliśmy kilku znajomych, mieliśmy też okazję zobaczyć kilka znanych osób. Tuż obok odbywało się jeszcze jedno wydarzenie, kolejny rozruch. Tym razem z influencerem Kofuzim i z braćmi Korrir. John Korrir – ubiegłoroczny zwycięzca – niestety w tym roku nie ukończył maratonu, musiał zejść z trasy.
Te wszystkie shakeouty to oczywiście nie tylko bieganie, ale cała impreza po. New Balance zaprosił potem na śniadanie – bajgle, kawa i inne smakołyki – do tego rozdawane były koszulki (mogliśmy zrobić swój nadruk), można było testować buty (Marcin przetestował ich model z karbonem). Naprawdę są to fajne wydarzenia i można zabrać ze sobą dużo inspiracji – liczę na to, że nasz rozruch przed poznańskim półmaratonem również przyciągnie tyle ludzi.
Jako że do maratonu było już coraz mniej czasu, wróciliśmy spokojnym spacerem do hotelu i postanowiliśmy już głównie odpoczywać. Poszliśmy jeszcze na obiad do świetnej włoskiej knajpy – naprawdę nie spodziewałam się tak dobrego jedzenia biorąc pod uwagę wielkość tej restauracji i ilość gości, głównie biegaczy. Spędziliśmy miłe popołudnie i potem już zbyt wiele nie robiliśmy. Trzeba było zbierać energię na start. Wieczorem jeszcze sobie wszystko przygotowaliśmy – strój, numer startowy, worek do depozytu itd. – i poszliśmy spać.
Niedziela, dzień maratonu. Budzik nastawiony mieliśmy na piątą, ale obudziliśmy się kilkanaście minut wcześniej. Klasyczny poranek, czyli próba wciśnięcia w siebie bajgla z konfiturą truskawkową. Wyżej pisałam, że kocham bajgle, ale ten wchodził mi wyjątkowo ciężko. Jednak delikatne nerwy robią swoje. ;) Wszystko gotowe i chwilę przed szóstą ruszyliśmy pieszo na start. Mieliśmy trochę ponad dwa kilometry, więc fajnie że mogliśmy sobie zrobić spacer. Było jeszcze ciemno, miasto zaspane i spokojne, ale z każdej strony nadciągali biegacze. Pogoda była dobra, nie wiało i nie padało. Było rześko, ale wiedziałam że później temperatury mają być dość wysokie, nawet trochę za wysokie jak na maraton.
Aby wejść w całą tą „runners area” trzeba było przejść przez kontrolę osobistą. Pamiętam, że dwa lata temu staliśmy w długiej kolejce, w tym roku byliśmy trochę wcześniej na miejscu i przeszliśmy bez problemów. Od razu poszliśmy do naszych depozytów i przebraliśmy się. Tak duże biegi mają to do siebie, że nie można oddać rzeczy do depozytu na ostatnią chwilę – oprócz nas chciało to zrobić jakieś 53 tysiące osób, dlatego aby nie marznąć, trzeba zabrać ze sobą ciuchy do wyrzucenia tuż przed startem.
Nasz start zaplanowany był na godzinę 7:35, startowaliśmy z pierwszej fali ale ze strefy C (w sumie do teraz nie wiemy, dlaczego startowaliśmy z tej strefy. Marcin ze swoim wynikiem na pewno powinien startować ze strefy A, a miał przypisaną C). Musieliśmy też odpowiednio wcześnie wejść do stref, potem są one zamykane. Dzięki temu nie ma chaosu, nie ma kolejek. Wszystko poszło moim zdaniem bardzo sprawnie. Jedynym minusem było to, że nie mieliśmy za bardzo jak zrobić rozgrzewki. Trochę pobiegaliśmy w strefie, ale wraz z kolejnymi ludźmi i tam zaczynało brakować miejsca.
Kilkanaście minut przed startem pożegnaliśmy się z Marcinem. Ja zostałam w swojej strefie, a on spróbował przejść na jej początek. W strefie spotkałam Matyldę, moją znajomą z Wrocławia, więc do startu stałyśmy obok i dodawałyśmy sobie otuchy. ;) Potem jeszcze klasycznie amerykański hymn i ostatnie chwile do startu. Przed nami wielkie wieżowce, błękitne niebo i słońce na horyzoncie. Piękny widok, ale nie ukrywam, że trochę się tego słońca bałam. Prognozy były aż za dobre, ale na to już nie miałam wpływu, więc starałam się o tym nie myśleć. Ostatnie chwile skupienia i … ruszyliśmy.
Doskonale pamiętałam te pierwsze metry biegu. Dla mnie zawsze te pierwsze kroki bywają ciężkie. To taki czas, w którym trzeba znaleźć w tym tłumie swoje miejsce. Ciało musi się rozkręcić i złapać swój rytm. Nie lubię tego momentu. W Chicago trzeba pamiętać, że pierwsze kilometry prowadzą przez ścisłe centrum, w którym jest dużo wysokich budynków i GPS w zegarkach potrafi szaleć. Dlatego na początku zupełnie nie spoglądałam na cyferki, a starałam się biec na wyczucie. Dzięki treningom na Zoffee Run Club bardzo dobrze czułam tempo, którym biegłam i na piątym kilometrze – tu spojrzałam na zegarek i na czas – utwierdziłam się w tym, że biegnę dobrze. Kilometr dalej przebiegaliśmy tuż obok naszego hotelu i pamiętam, że w głowie pomyślałam sobie „ale jest ciężko”. Nie wiem dlaczego, ale bardzo się pociłam. Nie wiem czy to była wilgotność, czy wysoka temperatura, ale rozmawiałam z kilkoma osobami i mówiły, że czuły to samo (pozdrawiam Wojtka i Łukasza!). Na dziesiątym kilometrze w głowie pojawiła się załamka, kiedy doszło do mnie, że przede mną jeszcze TRZYDZIEŚCI kilometrów. Skoro tam miałam takie myśli, to naprawdę musiało być mi ciężko. Piłam na każdym punkcie (były długie stoły najpierw z izotonikiem, potem z wodą), co też świadczy o tym, że było mi ciepło. Na szczęście z każdym kolejnym kilometrem miałam wrażenie, że zaczynam łapać swój rytm i że biegnie mi się lżej. Mimo dużego skupienia starałam się też chłonąć atmosferę. Ta w Chicago jest naprawdę niesamowita. Mnóstwo kibiców, mnóstwo plakatów ze śmiesznymi napisami, kibice dopingują z takim zaangażowaniem, że można się poczuć jak Eliud Kipchoge. Mijając znacznik półmaratonu spojrzałam na zegarek i uznałam, że jest całkiem nieźle. Oprócz picia, po drodze jadłam oczywiście żele. Tak jak zawsze miałam ze sobą Maurteny (te bez i z kofeiną) oraz żelki owocowe GU. Nie powiem Wam teraz dokładnie, na których kilometrach je jadłam, ale zaczęłam na siódmym i starałam się brać tak co 40 minut. Wiedziałam, że na 14,5 mili czekać będzie Eliza, nasza znajoma z Chicago. Mówiła że będzie po prawej stronie, przebrana za jednorożca. Wypatrzenie jej w tym tłumie kibiców wcale nie było łatwe, ale uwierzcie mi, moja radość była ogromna, kiedy w końcu zobaczyłam znajomą twarz. To dodało energii. Miałam wtedy kilka takich kilometrów, podczas których czułam, że frunę. Biegło się fantastycznie. Kilometry mijały, ja byłam pewna siebie i czułam się super silna, wyprzedzałam też już sporo ludzi. Wspaniały to był moment.
Kto biegł maraton ten wie, że nastrój może się nagle zmienić o 180 stopni. Niestety z każdym kolejnym kilometrem w słońcu (niższa zabudowa sprawiła, że cienia było coraz mniej) zaczęłam czuć coraz mniej sił. Jakieś apogeum pojawiło się na trzydziestym piątym kilometrze. Energia zaczęła się ulatniać, krok biegowy był coraz mniej sprężysty, tempo coraz wolniejsze. Były tam też dwa lekkie podbiegi, które na tamtym etapie biegu wydawały się bardzo długie i strome. Rozglądałam się tylko za piciem (co świadczyło o tym, że jest już ciepło), a w głowie coraz częściej pojawiała się myśl, aby przejść na chwilę do marszu. Nie miałam pojęcia na jaki czas biegnę, wmówiłam sobie, że już dawno nie ma szans na życiówkę. Było już naprawdę ciężko, ale wiedziałam, że muszę zostać w tym ruchu i w żadnym wypadku nie mogę przejść do marszu. Krok po kroku, byle do przodu. Kiedy na czterdziestym kilometrze spojrzałam na zegarek (to był mój najwolniejszy kilometr całego maratonu), zaczęłam obliczać ile mi to mniej więcej jeszcze zajmie i doszło do mnie, że jeszcze jest szansa na życiówkę. Minimalna, ale jest. To był taki przełomowy moment, w którym postanowiłam zebrać się w sobie i dać z siebie wszystko. To już była taka ostatnia długa prosta, pamiętałam ją z 2023 roku. Mijając tabliczkę „1 mile to go” wiedziałam, że to już naprawdę bardzo blisko. Kolejna tabliczka z napisem „800 m to go” bardzo podbudowała mnie na duchu. To już przecież TAK blisko. Doping kibiców był tu już niesamowity, on naprawdę niósł. Wiedziałam, że przede mną jeszcze podbieg, potem skręt w lewo i meta. Podbieg w takim momencie maratonu nie jest najprzyjemniejszą rzeczą, ale tam już naprawdę czuć i słychać metę. Tu na szczęście biegłam już chyba głównie głową, a nogi próbowały za nią podążać. Kiedy skręciłam w lewo i zobaczyłam przed sobą ostatnie 200 metrów postanowiłam dać z siebie naprawdę wszystko. I chwilę później, po raz drugi w życiu wbiegłam na metę maratonu w Chicago.
Piękna meta, piękne uczucie. Byłam szczęśliwa, że to już koniec i że dałam radę. Kiedy spojrzałam na zegarek doszło do mnie, że poprawiłam życiówkę. Od teraz wynosi ona 3:02:35 (wcześniejsza z Londynu 3:03:07). Dla mnie to wielka rzecz, na tym etapie cieszy każda sekunda. Byłam (i nadal jestem) naprawdę bardzo szczęśliwa.
Kilkadziesiąt metrów dalej spotkałam się z Marcinem, który czekał na mnie przy punkcie z wodą (chciało mi się tak pić, że wypiłam prawie całą butelkę od razu) i nareszcie mogłam już zupełnie odetchnąć. Zawsze kiedy biegniemy razem myślę o tym, jak mu idzie i jak się czuje. Dopiero na mecie czuję prawdziwą ulgę wiedząc, że jesteśmy tam razem, cali i zdrowi.
Za linią mety oprócz medalu było oczywiście sporo do zabrania- woda, piwo, batoniki Maurtena (nie wspomniałam o tym w moim wpisie, ale na trasie rozdawane były żele Maurten), donuty, jabłka, worki z lodem i wiele wiele więcej. Potem odebraliśmy nasz depozyt i nie spiesząc się nigdzie przebraliśmy się w świeże ciuchy. Wyjście ze strefy poszło nam bardzo sprawnie i już pół godziny później byliśmy w sklepie Brooksa (był on na naszej drodze do hotelu), w którym na biegaczy czekała strefa regeneracji – nogawki, rollery, ale i dużo jedzenia, kawa i inne napoje. Bardzo to było fajne.
Potem wróciliśmy do hotelu, odświeżyliśmy się, chwilę odpoczęliśmy, zaktualizowaliśmy nasze social media ;) i chwilę później ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie miasta. Zrobiliśmy m.in. dziesięciokilometrowy spacer, byliśmy na spotkaniu z Connerem Mantzem, który tego dnia pobił rekord Stanów na dystansie maratońskim. Wypiliśmy też pumpkin spice latte w Starbucksie (haha), podziwialiśmy domy przystrojone już na Halloween, a wieczorem spotkaliśmy się z Elizą i Asią i spędziliśmy z nimi super sympatyczny i wesoły wieczór.
Wieczorem oczywiście byłam zmęczona, ale mam wrażenie że mój organizm całkiem nieźle zniósł ten bieg. Noc była ok (choć budziłam się często), a w poniedziałek czułam mięśnie czworogłowe, ale chodziło się wyjątkowo dobrze. Tego dnia zrobiliśmy długi spacer, dużo jedliśmy i cieszyliśmy się ostatnimi godzinami w Chicago. :)
Podsumowując bardzo się cieszę, że zdecydowaliśmy się wrócić do Chicago (patrząc na upalny maraton w Berlinie nasz wybór był zdecydowanie lepszy). Bardzo podoba mi się to miasto – jest czyste, nie jest jakoś super zatłoczone, są tu świetne trasy biegowe (szczególnie te przy jeziorze). Zjedliśmy dużo dobrych rzeczy, wzięliśmy udział w świetnych wydarzeniach i mam wrażenie, że wycisnęliśmy z tego pobytu 150%. To był niesamowity maraton i jestem szczęśliwa, że mogłam wziąć w nim udział. <3
Jeżeli podobała Wam się ta relacja (czy ktoś w ogóle przeczytał ją do końca?), to dajcie mi proszę znać w komentarzu na Instagramie lub Facebooku. Dla mnie to cenna informacja. Jestem ciekawa, czy chcecie je tutaj jeszcze czytać.
Dzięki za uwagę, do następnego maratonu!
PS a jeżeli nie macie dość, to zapraszam do najnowszego odcinka podcastu, w którym opowiedzieliśmy o Chicago 2025.