Dzień dobry się z Państwem, temat dzisiejszego (długiego i wikłającego się w dygresje, jak mniemam) wykładu... znaczy, temat dzisiejszego dnia Wyzwania brzmi
Film uderzająco piękny
i tych filmów będą trzy, bo co prawda nie to ładne, co jest ładne, ale co się komu podoba, a tak się nieszczęśliwie dla wielbicieli krótkich notatek składa, że mnie się masę rzeczy podoba, po prostu mnóstwo, i nie tylko o filmach mówię, ale o filmach też, więc w temacie tego, co mi się podoba i tak musiałam się mocno ograniczać (tak, wiem, patrząc na te milion pięćset znaków trudno w to uwierzyć, a jednak).
Dziś polecimy alfabetycznie, i pierwszy w tym alfabetycznym układzie będzie
"Farinelli. Ostatni kastrat" (tyt.org. "Farinelli: Il castrato")
Reż. Gérard Corbiau
Rok produkcji - 1994
Główne role - Stefano Dionisi
Enrico Lo Verso
Elsa Zylberstein
Jeroen Krabbé
Kraj produkcji - Belgia
Francja
Włochy
Wielka Brytania
Czas trwania - 111 min.
A ponieważ mówimy dziś o filmach opisywanych ze względu na ich wielką urodę oto dodatkowo nazwiska osób, które w dużej mierze za tę urodę odpowiadają:
Zdjęcia - Walther van den Ende
Scenografia - Gianni Quaranta, Pierre Pfundt.
Kostiumy - Olga Berluti, Anne de Laugardière
Carlo i Riccardo Broschi są braćmi, którzy obiecali ojcu, że nigdy się nie rozdzielą. Pierwszy z nich, ten młodszy - śpiewa anielskim głosem, jest w zasadzie już w dzieciństwie uznawany za co najmniej wybitnie utalentowanego. Starszy jest kompozytorem, rzekłabym, średnim.
Wszyscy jednak dobrze wiemy, że piękny młodzieńczy chłopięcy głos niekoniecznie równa się piękny głos dojrzałego mężczyzny, jak również, że jest sposób, by ten młodzieńczy głos zachować. Sposób bardzo niebezpieczny i wysoce niepewny. Nie wiadomo, jak się rzecz miała na terenie XVII-wiecznych Woch, ale w starożytnym Rzymie kastrację przeżywał jeden na dziesięciu chłopców. Nawet, jeśli założymy, że w XVII-to i XVIII-towiecznych Włoszech był to większy procent, nie oznaczało to, że głos chłopca został zachowany. Kastrowano dzieci w wieku lat od 8 do 12; wiadomo, 12-latek może być już w wieku dojrzewania, choćby i nie było tego widać, co oznacza, że jego głos jest już w zasadzie nie do uratowania. A z tych, co przeżyli sam zabieg, i których głos udało się zachować najwyżej 1-3 procent robiło karierę, większość śpiewała w jakichś podrzędnych chórach czy na jarmarkach.
Carlo Broschi przeżywa. Jego głos zostaje zachowany. Carlo, występujący pod pseudonimem Farinelli, zostaje znanym śpiewakiem, operowym idolem swej epoki. Riccardo, piszący utwory specjalnie pod głos młodszego brata, zostaje kimś w rodzaju jego osobistego kompozytora, tworzącego w cieniu gwiazdy. Rzeczywiście się nie rozstają. Dzielą się wszystkim - blaskami i cieniami sławy, kobietami. Układ pozornie idealny, a w rzeczywistości frustrujący, nabrzmiewający niewypowiedzianymi słowami, głęboko ukrywanymi tajemnicami, marzeniami o czystej, doskonałej muzyce. A w tle... a właściwie nie - a szkieletem tej historii jest starcie dwóch wybitnych indywidualności, Haendla, traktującego Farinellego jak obrażający Boga sztuczny produkt, wytworzony dla pustej rozrywki gawiedzi i wykonujący melodie typu "dużo nut" w celu popisania się przed publicznością, i Farinellego, który pragnie udowodnić, że potrafi śpiewać coś więcej niż melodie z dużą ilością nut, i że również jest artystą. Film ogólnie doceniony - Złoty Glob dla najlepszego filmu zagranicznego w roku 1995, nominacja do Oscara w tej samej kategorii, francuskie Cezary za dźwięk i dekoracje, w pełni zasłużone.
Oczywiście to nie jest film historyczny, w rzeczywistości ani Haendel nie wzbraniał się szczególnie przed tym, by Farinelli śpiewał jego utwory, było, zdaje się, wręcz odwrotnie, ani Riccardo Broschi nie był miernym kompozytorzyną, który korzystał ze sławy brata, żeby zaistnieć.
Ale nie historycznej rzetelności wymagamy, jak mniemam, od filmów tego rodzaju.
Wymagamy emocji. Poruszenia. Czegoś, co sprawia, że nie zapominamy o dziele natychmiast po wyjściu z kina.
Osobiście znam osoby, które poszły na "Farinellego" bo, u cha cha, film o kastracie, i momenty będą te, co to wy wiecie, a ja rozumiem, oooo, musimy zobaczyć, jak TO robi facet bez... sprzętu!!! Nie wiem, czy osoby te zostały usatysfakcjonowane całymi trzema momentami, które istotnie w filmie są, bo są to momenty fabularnie potrzebne, by podkreślić fenomenalnie opowiedziany, pokazany - niby nie dosłownie, a bardzo dobitnie - dramat człowieka, o którego losie zadecydował ktoś inny, krzywdząc go w sposób nieodwracalny z powodów, których współczesny widz chyba nie jest w stanie pojąć, taką przynajmniej mam nadzieję, i odbierając mu szansę na przeżyte po swojemu życie, na małżeństwo (kastratom nie wolno było się żenić pod karą ekskomuniki), na ojcostwo, a potem robiąc z niego coś w rodzaju pacynki dla tłumów. Dramat artysty, który walczy o to, by tym artystą w ogóle móc się stać, by nie być właśnie tylko i wyłącznie pacynką, niby uwielbianą, a przecież i trochę pogardzaną, i oglądaną jak tresowana małpka.
I oba te dramaty splatają się, gdy Farinelli - na barokowej, kiczowatej, cudownie kiczowatej, tak ohydnej, że aż pięknej teatralnej scenie - śpiewa "Lascia Ch'io Pianga", i osiąga artystyczną doskonałość w chwili, gdy my oglądamy - pokazaną niewymownie dyskretnie i tym bardziej wstrząsająco działającą na wyobraźnię - scenę kastracji, tej niewyobrażalnej krzywdy, tej zdrady, której wobec niego, małego chłopca, dopuścili się ci, których kochał i którym ufał.
A przy tym jest to film wizualnie bardzo piękny.
Jak wspominałam w poprzednim wpisie nie lubię wieku XVII-tego. Wszystkie poczynione przeze mnie na jego temat uwagi odnoszą się również do wieku VXIII-go. Wiecie, BAROK. Wściekłe kolorki, napakowane w nieracjonalnych ilościach wszędzie gdzie się tylko da aniołki, wygibaski, rumieńczyki, a wszystko to pozłacane, i nie ma, że skromne! Kolumienki, dużo kolumienek, najlepiej powyginanych, ogrody przystrzyżone pod linijkę, więcej rumieńczyków, jeszcze więcej kolorków i "Ekstaza świętej Teresy " (no, dobra, to akurat lubię). W teatrze na scenie żywe lwy, konie i słonie, aktorzy powbijani w jakieś piętrowe kostiumy, dźwignie i zapadnie, żeby było efektownie, a to wszystko... Tak!!! W KOLORKACH. Pod spodem brud i sikanie w kątach wersalskich komnat oraz młoteczki na wszy, ale na zewnątrz kolorki, fontanienki i naturalistyczne owoce z cukru (BTW, jeśli ktoś nie widział "Vatela", filmu o cukierniku księcia de Conde, POLECAM).
I taki jest "Farinelli". Oka nie idzie oderwać, cały ten barok aż kapie z ekranu i jest zachwycający w swej kiczowatości, te kostiumy sceniczne Farinellego, te detale sceny, te ruchome dekoracje!!! Te, przepięknie sfilmowane, dyskretniejsze, mniej barokowe elementy, prostota domu rodzinnego braci Broschi, scena kastracji, dom Haendla, zaplecze teatralnych scen. Przepiękny wizualnie film, arcydzieło dla takich srok, jak ja, absolutnie każdy kadr jest jak obraz, to jest film wart obejrzenia już choćby tylko dla swoich estetycznych walorów!
I to nawet (a może zwłaszcza), jeśli nie lubi się kolorków i barokowego przepychu. Co innego nie lubić, a co innego docenić, mówię wam i powiadam!
W alfabecie łacińskim jakiś czas po "F" mamy "K", a skoro "K" to
"Królowa Margot" (tyt.org. "La Reine Margot")
Reż. Patrice Chéreau
Rok produkcji - 1994
Główne role - Isabelle Adjani
Vincent Pérez
Virna Lisi
Jean-Hugues Anglade
Daniel Auteuil
Kraj produkcji - Francja
Niemcy
Włochy
Czas trwania - 162 min.
Oraz:
Zdjęcia - Philippe Rousselot
Scenografia - Richard Peduzzi, Olivier Radot
Kostiumy - Moidele Bickel
By zapobiec wybuchowi wojny domowej o podłożu religijnym, księżniczka Małgorzata de Valois, zwana Margot, córka Katarzyny Medycejskiej, wychodzi za mąż za Henryka, króla Nawarry. W powszechnym mniemaniu ślub wreszcie położy kres waśniom między protestantami i
katolikami, ale w istocie posłuży królowej Katarzynie Medycejskiej oraz jej
synowi, królowi Karolowi IX do rozprawy z hugenotami i ich najpotężniejszym zwolennikiem, admirałem de Coligny.
W nocy z 23 na 24 sierpnia 1572 roku, w noc świętego Bartłomieja, katolicy dokonują
masakry protestantów. Margot udaje się uratować nowo poślubionego męża oraz hrabiego La
Môte, swego (przyszłego) kochanka. Pod wpływem żony (oraz dla własnego, dobrze pojętego interesu, jak mniemam) Henryk zgodzi się przejść na
katolicyzm. W dodatku zamiast uciekać z Paryża, co doradzają mu jego zwolennicy, udaje się z rodziną małżonki na polowanie i ratuje Karola IX przed atakiem rozjuszonego dzika,
przez co zyskuje sobie wielką sympatię króla. Lecz nie jego mamusi, która uparcie usiłuje zamordować Henryka, tym razem podsyłając mu książkę o myśliwstwie z zatrutymi stronami. Książka omyłkowo trafia w ręce jej syna, który wkrótce umiera, a o zamordowanie go zostaje
oskarżony La Môte...
Kanwą scenariusza „Królowej Margot" Patrice’a Chéreau stała się - poza powieścią Aleksandra Dumasa - także książka Henryka Manna,
poświęcona młodzieńczym latom Henryka z Nawarry, oparcie się o którą zapewniło filmowi większą
wiarygodność historyczną. Całe to zagęszczenie instynktów, ta gmatwanina namiętności, miażdżona, nomen omen, beznamiętnie przez walec historii przedstawione są w nim z... nieopowiadalną ekspresją. Plus zaprawdę znakomite
aktorstwo (po "Królowej Margot" obdarzyłam uczuciem nieugaszalnym Daniela Auteuil), dopasowana do obrazu muzyka Gorana Bregovicia...
No i przede wszystkim - sam obraz.
Zdjęcia Philippe'a Rousselota są... porażające. Wykreowane przez niego obrazy są porażające. To zupełnie, zupełnie inny rodzaj... waham się użyć słowa "piękno" wiedząc, jakiego rodzaju są to obrazy, więc napiszę - zupełnie inny rodzaj poruszenia niż "Farinelli", choć rozmach mają podobny.
Philippe Rousselot pokazał nam wiek XVI-ty nie upudrowany, nie upiększony, brudny, brzydki, a przecież momentami niebywale monumentalny, zatykający dech w piersiach potęgą i, tak, pięknem. Sceny ślubu w katedrze są porażająco piękne, w monumentalny sposób własnie, paryskie ulice są brudne, niewygodne i cuchną. Wielmożowie i wielcy panowie są mało estetyczni, mimo kapiących bogactwem odzień, o zwykłej gawiedzi nawet nie wspomnę. Zero, że tak to ujmę , technikoloru, zero upiększania na siłę, zero landszafcików. A mimo braku landszafcików i photoshopowego, uładzonego piękna - każdy kadr tego filmu to arcydzieło, które można zatrzymywać i oglądać...
To znaczy, można BY zatrzymywać.
Gdyby nie świadomość, na jaki kadr możemy natrafić, zatrzymując film.
Film, w którym jest pokazana Noc Świętego Bartłomieja.
Wszyscy, jak sądzę, czytający te słowa jesteśmy dziećmi swojej epoki. Jesteśmy przyzwyczajeni do obrazów, których żaden człowiek nie powinien nigdy oglądać, do informacji o wojnach wylewających się z ekranów telewizyjnych, do filmów wojennych, niejednokrotnie idących w brutalny naturalizm, do wszelkiego okrucieństwa, jakie tylko może wymyślić człowiek, pokazywanego coraz częściej bez skrupułów, bez osłon i bez cenzury, gdyż "wolność słowa" (i obrazu) oraz "widz ma prawo wiedzieć".
Nawet, jeśli unikamy tego typu treści na pewno nie są nam one tak całkiem obce. I tak je wiele, wiele razy widzieliśmy, w filmach, w dokumentach, na zdjęciach w podręcznikach.
Ja też je widziałam, i też wiele razy.
Ale nie wiem, czy cokolwiek z tego, co widziałam może się równać z Nocą Świętego Bartłomieja pokazaną w "Królowej Margot".
Nawet nie próbuję opowiedzieć, jak bardzo... wstrząsające są te sceny. Jak... szokujące, jak przejmujące, jak bardzo nie do zapomnienia. Monumentalne potęgą niewyobrażalnej grozy. Paraliżujące. Niemożliwe do wymazania, widzi się je po latach na spodzie zamkniętych powiek. Je, i sceny... sprzątania paryskich ulic nazajutrz, wywożenia ciał pomordowanych do masowych grobów.
Absolutnie, absolutnie niewyobrażalne w swej grozie.
Piękne pięknem przerażającym, jak w wierszu Rilkego - "bo piękno jest tylko przerażenia początkiem, który jeszcze znosimy z takim podziwem, gdyż beznamiętnie pogardza naszym unicestwieniem"...
Wspaniały film.
Piękny strasznym pięknem, pięknem "pomimo".
Na trzecim miejscu
"Wiek niewinności" (tyt.org. "The Age of Innocence")
Reż. Martin Scorsese
Rok produkcji - 1993
Główne role - Daniel Day-Lewis
Michelle Pfeiffer
Winona Ryder
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 139 min.
Jak również:
Zdjęcia - Michael Ballhaus
Scenografia - Dante Ferretti, Robert J. Franco
Kostiumy - Gabriella Pescucci
Martin Scorsese, syn sycylijskich emigrantów, autor filmów takich jak "Chłopcy z ferajny" czy "Ulice nędzy" popełnił ekranizację słynnej powieści Edith Wharton, rozgrywajacej się w świecie nowojorskiej socjety, i w dodatku zadedykował ją swojemu ojcu, prasowaczowi z zawodu.
Czyż to nie surrealistyczne troszkę? I wspaniałe?
Nowy Jork, lata
siedemdziesiąte XIX wieku. Życie towarzyskie wyższych sfer toczy się powoli, w ustalonym od dziesięcioleci rytmie, od
bankietu do spotkania w operze, od wystawnej kolacji do amatorskich zawodów
sportowych, od balu do ślubu kolejnej dziedziczki.
Młody prawnik Newland Archer zaręczony jest z prześliczną May Mingott, pochodzącą z jednej z najlepszych nowojorskich rodzin. Z polecenia rodziny zajmuje się też sprawami kuzynki May, hrabiny Ellen
Olenskiej, która właśnie wróciła z Europy w aurze skandalu. Postanawia pomóc jej w odzyskaniu dobrego imienia, nakłaniając hrabinę, by nie brała rozwodu z mężem w trosce o
swoją przyszłość. Jednocześnie jednaj pozostaje pod wpływem uroku i osobowości pięknej
Ellen, a w dodatku jego zainteresowanie zdaje się być wzajemne...
Melodramat w reżyserii Martina Scorsese powstał w oparciu o powieść Edith Wharton, uhonorowaną w 1923 roku Nagrodą Pulitzera (i była to pierwsza nagroda Pulitzera, którą nagrodzono kobietę). Powieść ukazuje świat wyższych sfer Nowego Jorku, doskonale znany autorce, która w nim wyrosła. Scorsese pozostał wierny literackiemu pierwowzorowi, portretując bohaterów oraz ich świat z zachwycającą dbałością o szczegóły i realia epoki.
"Wiek niewinności" pod względem oprawy wizualnej i muzycznej powinni docenić nawet ci, którzy nie przepadają za melodramatami, uważam wręcz, że nazwanie tej historii "melodramatem" w jakimś stopniu jej uwłacza. To nie jest melodramat, to jest rasowy dramat, aż wibrujący od namiętności (gdyby ktoś chciał zobaczyć scenę, która swego czasu wygrała konkurs na Najbardziej Zmysłową Scenę Filmową, to znajduje się ona właśnie w "Wieku niewinności", czyli w filmie, w którym - zupełnie tak samo, jak w rzeczywistych latach 70-tych XX wieku - nie pokazano nawet damskiej kostki; tak się to właśnie robi, Drodzy Polscy Reżyserzy, którzy nie poznalibyście zmysłowości nawet gdyby Was w d... kopnęła, a goły biust potrafiliście pokazać nawet w "Idzie", czyli w utworze o, nieprawdaż, zakonnicach), to jest opowieść o odwiecznych ludzkich pragnieniach i wyborach, wobec których nie chcemy stawać, ale życie stawia nas przed nimi i tak.
I jest to film niezwykle piękny.
Najoczywistszym chyba pięknem z całej opisanej dziś trójki, tym niemniej - naprawdę pięknym.
I w dodatku to piękno jest nieodłącznym bohaterem filmu, tym elementem, który - pod całym swym bogactwem, elegancją, masą zachwycających detali - dławi to, co prawdziwe, co nie przystające do tego prześlicznego, bogatego w urodę świata; jest jak prześliczne wieko skrzyni, w której zatrzasnięte zostaje wszystko, co nie pasuje do idealnego obrazu, co mogłoby go zaburzyć, ale nikt nawet nie próbuje tego wieka podnieść, bo je po prostu podziwia i daje się oszołomić i oszukać tej urodzie... zdarzyło wam się kiedyś pomyśleć "chciałabym/-łbym wtedy żyć, świat był uporządkowany, stroje piękne, a te meble, te obrazy!!!"? No, to właśnie tego rodzaju piękno - oszukuje nas, oślepia i bardzo, bardzo skutecznie odwraca naszą uwagę od tego, co pod swoim zachwycającym woalem ukrywa, i czemu nie pozwala wyjść na powierzchnię.
Przepiękny, kunsztowny - pod każdym względem - film.
Polecam bardzo.