Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bezdusze. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bezdusze. Pokaż wszystkie posty

sobota, 7 listopada 2015

A jak alfabet



Bo cóż może być lepszego nad alfabet, na dobry nowy początek? Od czego zacząć, gdy słowa miast kłaść się zgrabnymi szlaczkami literek na białym ekranie brukają go zgliszczami zdań wyrwanych z kontekstu. Myśli sprzed miesiąca, kilku, roku nawet. Stłoczone, gnieżdżące się w folderze "robocze", przerosłe, przeterminowane, napęczniałe od emocji. Ciężkie jak kula u nogi, worek na plecach, kamień w piersiach i w ogóle, w ogóle ech... 



Wiecie... 

nie sposób się z Wami rozstać, nie potrafię porzucić tego miejsca. Stało się coś, czego się nie spodziewałam, bo wraz z odejściem z Bezdusza, wraz z ostatnim przekroczeniem progu ukochanego domu zmieniło się bardzo wiele, wszystko prawie. Nagle moje pisanie zostało za tamtymi drzwiami, przytulone do starych schodów, do łuszczących się z wdziękiem ścian i rozświetlonych pajęczyn zdobionych motylimi skrzydłami. Trochę podrygiwałam łapiąc resztki świeżego powietrza, przez chwilę jeszcze snułam swoje "mądrości" starając się nie garbić, nie wbijać wzroku w ziemię. Gdzie się teraz podziałam? nie wiem...  

Nie sposób mi się z Wami rozstać, blogosfera, wbrew powszechnemu przekonaniu nie jest snem, nie jest fikcją, ułudą na wskroś. To nieistotne, że kryjemy się za awatarami, gotujemy potrawę tylko po to, by ją obfotografować i wrzucić do sieci.. to nieistotne, że ulepszamy, podkolorowujemy, doprawiamy, że chcemy być sobą, być lepsi i tak bardzo inni od innych.  Jakkolwiek byśmy się nie kreowali, nie przebierali, jesteśmy prawdziwie namacalni. Adres, domena, przestrzeń w sieci nie jest fatamorganą tylko miejscem realnych spotkań, potem już tylko krok dzieli od spojrzenia sobie w oczy i wpadnięcia w sam głąb czyjejś duszy.
Poznałam wielu z Was, przywiązałam się na różny sposób i powtórzę, jak echo... 

No nie sposób mi się z Wami rozstać :)



***

niedziela, 3 marca 2013

Gdzie byłaś, że tak dobrze wyglądasz?


Wybaczcie...aż nie wiem od czego zacząć. To, co się teraz dzieje, przy udziale mojej zdezorientowanej osoby, nosi znamiona niezwykłego scenariusza powstałego w głowie obłąkanego gnoma, a ostatni tydzień z życia Sydonii wyglądał dokładnie tak:

fot. Nanoo G.

PONIEDZAŁEK

Wciąż boleśnie przeżywam rozstanie z Bezduszem. Dobrowolnie, bez jakiejkolwiek szarpaniny oddaliśmy dom.  Komornik klepał pocieszająco po ramieniu, a na odchodne powiedział, że nie mamy wobec siebie żadnych zobowiązań... Śpię na wyrywki. Wciąż miotam się pomiędzy paragrafami, a zmęczeniem materiału. W mojej głowie robi się zbyt ciasno na cokolwiek, a jednocześnie pusto i cicho, niczym po wybuchu bomby atomowej. Teren jest mocno napromieniowany, krew jak woda zatruta. Mecenas zapewnia, że nadal można walczyć, mimo, iż już oddaliśmy dom wojsku to jednak są szanse. Śmieję się, bo od lat mielę, rozdrabniam te szanse i powtarzam jak mantrę, od 12 lat. Teraz mam już wszystkiego dość. 

WTOREK

Czuje, że borelioza znów mi się porządnie w ciele rozgościła i wściekle podskubuje zmęczony organizm. Dostaję receptę na "nowe leki"  i wezwanie do zapłaty od komornika, około 13 000 kosztów postępowania egzekucyjnego. W ulotce leków napisano, że częstym działaniem niepożądanym jest uczucie pustki w głowie i zaburzenia wzwodu prącia. W świstku od komornika napisano, że to opłata za opróżnienie 10 izb i asystę żandarmerii, ponieważ dom znajduje się na terenie wojskowym. Natychmiast doznaję: całkowitego porażenia, uczucia pustki w głowie, gwałtownego wzwodu prącia, no i palącej potrzeby zanurkowania w najgłębszą otchłań oceanu, bez butli oczywiście. 

ŚRODA

Umiera jeden z moich podopiecznych, umiera bo tak chciał i dopiął swego. Hokus pokus, środa ni z stąd ni z zowąd wyciąga bezsensowną śmierć z kapelusza i łaskawie czeka na oklaski. Nie śpię nawet godzinki...

CZWARTEK

Nie mam siły by wstać z fotela i napić się wody. Klnę sama na siebie, zbieram obolałe członki do kupy, wiążę czerwoną nitką, zaciskam zęby i jadę do mecenasa. Jak zwykle okrutnie męczę się w busie i ślę modły do duszków przeciwwymiotnych z błagalną prośbą o opiekę i wsparcie. Jak zwykle mecenasa nie ma, choć się umówił (noooo... zapomniał w trakcie trwania sprawy napisać o zwolnienie z kosztów- nie byłoby palącego problemu w postaci 13 z trzema zerami), a kopertę dla niego asystentka skwapliwie chowa do teczki. Spotykam znajomego. -Gdzie byłaś, że tak dobrze wyglądasz?- pyta. Jak zwykle w nocy nie śpię.

PIĄTEK

Powtórka z czwartku, z tym wyjątkiem, że prawnik jest, się objawił i nawet raczył napisać trzy wnioski. Daje mi do weryfikacji, oczom nie mogę uwierzyć, tyle nieścisłości. Przez godzinę próbuję skleić to wszystko w rozsądną całość, asystentka przeprasza za błędy, a mecenas musi wyjść. Jest ostatni dzień na złożenie zażalenia na postanowienia komornika... Jak zwykle, słowa "ostatni dzień terminu" mam wydrapane nad łóżkiem, własnymi rękoma. Kolejna kartka, przede mną rośnie spory stosik, dziwię się, że wszystko sformułowane takim laickim językiem i właściwie o niczym.  Nie jestem w stanie napisać swojego imienia, utykam na literce "ka". "Ka" mnie pokonuje na dobrą chwilę, po niej "el" w nazwisku. Wytężam umysł do granic wytrzymałości, podpisanie papierów zajmuje mi dwie godziny. Jest już późny wieczór. Na odchodne proszę o wydrukowanie odpowiedzi od komornika, tej na mój wniosek o lokal tymczasowy, a która to odpowiedź wpłynęła do kancelarii już po wydaniu domu. Kręci mi się w głowie, bo przecież od wczoraj nic nie jadłam. Taki post pozwala mi przeżyć podróż do miasta autem bez większego wstydu. W busie czytam, że komornik odmawia dania nam lokalu tymczasowego, bo z oględzin domu wynika, że wcale nikt tam nie mieszkał, ba, a nawet nie wolno nikomu mieszkać (co innego orzekł sąd, ale komornik wie swoje). Pan komornik wnioskuje to z kilkucentymetrowej grubości warstwy śniegu, śladów zwierząt na podwórku oraz tego, że obok nieruchomości znajduje się lądowisko dla helikopterów (szok, nie wiedziałam, a mieszkam tam od dziecka). Nie wiem czy się z tego śmiać, czy załamywać  ręce. Zasypiam tuż po posadzeniu tyłka na tapczan.

SOBOTA

Wyspana dochodzę do wniosku, że jest mi już wszystko jedno, a będzie co ma być. Wciąż myślę paragrafami, ale jakby nieco bledną. Droczę się z ulubionymi dzieciakami, prowokując je do niezwykłych odpowiedzi na zwykłe pytania. Puszczam koło uszu ich niecne plany kradzieży pisanek, tych, które właśnie przed chwilą im pokazywałam. Łażę z zepsutym aparatem w dłoni, pozwalam głaskać się słońcu po twarzy i delikatnie nagabuję stado kotów zamieszkałe w starym aucie. Późno w nocy znajduję jedną z moich podopiecznych, w łazience, półprzytomna leży w kałuży, z głową wciśniętą w stertę brudnego prania. Dopiero co wczoraj mówiliśmy jej kuratorowi, że dziewczyna sprawuje się nienagannie, od dwóch miesięcy nie pije, czwórka dzieciaczków naprawdę zadbana. Nie śpię, jej dzieci też... 

NIEDZIELA

Jest przerażona, na marginesie ja również, ale nikt o tym nie wie.  Ponoć jeszcze machnęła coś rano dla dodania sobie odwagi... Wiem, że zaraz przyjdzie porozmawiać i będzie stała w milczeniu. Słowa niewypowiedziane zawisną w gęstniejącej ciszy.  "Tylko nie dom dziecka, błagam, Monia, proszę, przymusowe leczenie , zamknę się albo coś, błagam leczenie, tak ciężko mi nie pić, to ostatni raz, przecież dzieci..." Gdy tak stoi bezbronna, ze wzrokiem wbitym w podłogę,  ja znów długo patrzę na jej pociągłą twarz i na głęboką bliznę od noża, która jak smętne piętno dzieli czystą, kredowobiałą skórę policzka na dwoje... 



*** 
   

czwartek, 17 stycznia 2013

Skok w bok, czyli ruchy konika kanapowego

K O N I K   K A N A P O W Y!!!
Chwil kilka temu ze śmiechem rzucono w moją stronę powyższym epitetem i nie wiedzieć czemu coś mnie gwałtownie zakuło pod żeberkami. No jakże to tak? Konik, konik... KONIK POLNY owszem i jak najbardziej! Ba, pokuszę się nawet  o lekko ironiczną autocharakterystykę słowami bajkopisarza, Jeana de La Fontaine'a:
W tym momencie ten, kto wie co też porabiam wakacyjną porą przyklaśnie mi tu z uśmiechem, nieprawdaż?  A tego, kto wciąż nie miał przyjemności (wątpliwej zresztą) zanurzyć się głębiej w moją skomplikowaną, wielozwierzęcą naturę   zapewniam z ręką na sercu: onym konikiem polnym w całej swojej krasie jestem, z zamiłowaniem do chowania się w zieleni i cudaczną beztroską niedbania o swoje lepsze jutro. No nie poradzisz nic. 

fot. Katerina Plotnikova
W tym czterokopytnym, parskającym kontekście, i już obnażając się jeszcze bardziej dodam, że nawet z porównaniem do KONIKA SZACHOWEGO bym się zgodziła. Może bez entuzjazmu, ale jednak. Tak już mam, upatrzę coś sobie, ubzduram, zapragnę, więc dalejże skok czynić w stronę tego wymarzonego, co bladym zarysem na horyzoncie widnieje. Przecież cudeńko tak nieznośnie kusi podniecającym niezbadaniem i wabi obietnicą ekscytującego przeżycia.  A skok długi i zaplanowany. Wyuczony, idealny, jak to u zawodowca. Taki ze wszystkich sił i mocy całej, z modlitwą na ustach i zaciśniętymi powiekami. Dotykam ziemi i nawet nie daję sobie tej drobnej chwilki satysfakcji, słówka na pochwałę samej siebie, sekundki na oddech, gdy już wzbijam się po raz drugi. Cel świetlisty i wyraźny, choć jego kontury lekko falują od gorącego powietrza. Później, później odpocznę, schrupię taczkę marchewek w nagrodę i wytarzam się w mokrej ziemi... Teraz jestem tylko ja i mój cel. Ja i On...I znów ląduję zgrabnie, lekko, tak blisko. Podnoszę głowę i aż drżę z podniecenia, jestem na odległość włosa, mogę ten mój cel jaśniejący wręcz objąć swoim oddechem, przycisnąć do piersi, jeszcze tylko kroczek mały, jedno stąpnięcie... gdy nagle, gdzieś kątem oka dostrzegam obraz, jakże on piękny, jaki kuszący. Jaki fa-scy-nu-ją-cy. Co prawda bladym zarysem na horyzoncie widnieje, ale cudeńko tak kusi podniecającym niezbadaniem i wabi obietnicą ekscytującego przeżycia, że nie oprę się... Nie zawaham...
Dalej już wiecie. Tylko szalony skok mi ku temu kolejnemu pozostaje. Skok w bok właśnie, nie inaczej... i już nic więcej nie powiem, interpretujcie jak chcecie ;)   

A w ogóle gdyby powiedziano mi, żem KONIEM DZIKIM  i narowistym jest,  to dopiero byłby komplement. Z gatunku tych wspominanych przed snem, skwapliwie przyjętych, lekko rozdymających wewnętrznie i smakowitych jak świeże, drożdżowe bułeczki. Jejku, mustangiem nieokiełznanym Ci ja, w galopie, z grzywą czesaną wiatrem i nagą kobietą  o imieniu wolność na spienionym mym grzbiecie. Ale nie... Nie... Nudnym, rozmemłanym konikiem kanapowym dziś mnie podle ochrzczono, i choć mina mi zrzedła na myśl, że jest w tym określeniu pewne "ziarenko" prawdy, to jednak pocieszam się, że jak tylko zechcę, to w każdej chwili  mogę zeskoczyć z tej kanapy i radośnie przegalopować przez dzikie, niezmierzone prerie...
Wystarczy
tylko
zechcieć... 
No nie?

***

źródło

Nie miałam jeszcze okazji cosik napisać Wam Noworocznie na 2013, bardzo chciałam, ale mi się to chcenie wymieszało z potężnym laptopowstrętem i wyszło jak wyszło. Jest mi trochę przykro, bo wiem, że zaglądacie, jesteście. W ciszy skwapliwie pozbierałam wszelkie życzenia od Was, przy każdym szepcząc w duchu "niech się spełni" i z całego serducha dziękuję Wam za nie !!!
A ja uparcie eksploatują swoje zeszłoroczne życzenia:

Kochani, nie bójcie się sięgać po to, czego pragniecie
i niech ten Nowy biegnący będzie łaskawy, szczodry i ekscytujący!  

A co!!!
Uściskuję Was zbiorowo i każdego z osobna!

a te zmory rozczochrane,
co pozostawiły po sobie jeno puste adresy uściskuję wręcz dusząco i po wielokroć, a nuż się zlitują i nawrócą na te kręte, choć dobrze im znane ścieżki;) 
Mam bóle fantomowe po gwałtownej i niezrozumiałej mi stracie kilku blogoprzyjaciół, więc na pewno zrozumiecie to powyższe ich faworyzowanie ;D

*

sobota, 30 czerwca 2012

Potwory zamieszkały w moim ogrodzie

Oj, dawnom nic nie naskrobała, choć opowiadać by można wiele... 

O spodziewanych i niespodziewanych gościach chociażby: tych zapędzonych do zbierania kwiatów na syrop i tych, co wyrwanym dla siebie z gardzieli systemu wolnym piątkiem ("...miałem tylko jedno marzenie,  żebyście dziś byli w Bezduszu...") uświadamiają mi, żem jednak jest tą szczęściarą niebywałą. Właśnie dlatego, że stać mnie jest rzucić na wiatr kilka chwil poświęconych na wiązanie pomidorów do tyczek  przy pomocy kraciastych kokardek, chociaż absolutnie nie stać mnie na dom nad rozlewiskiem... 

O całonocnych rozmowach przy ognisku. Na ten przykład o pewnym blogerze (Dave Bruno), który chcąc zaprotestować przeciwko wściekle postępującemu konsumpcjonizmowi postanowił żyć przez rok będąc w posiadaniu tylko stu rzeczy. Z pewnością się nie spodziewał, że akcja  „100 Things Challenge” porwie całe rzesze minimalistów, ale mniejsza o to... temat rzeka :)

No i o przetworach miało być, bo jakżeby inaczej, chciałam wrzucić kilka przepisów, bo już czarny bez przekwita, a lipy właśnie się otwierają... Może akuratnie to zaserwuję Wam na dniach, jak tylko złapię oddech między jedną a drugą, cudną burzą :)

A teraz zaszyłam się w pokoju, w którym panuje przyjemny chłód. Nie w poszukiwaniu orzeźwienia, zwyczajnie tutaj się "dobrze duma, porządkuje i nieistnieje". Zaczęłam sobie radosnie układać w wybebeszonych folderach ze zdjęciami. Układać to może zbyt szumnie powiedziane, mając na uwadze fakt, że przy każdej focie kwiatka spędzałam całe długaśne minuty lampiąc się weń jak ciele w malowane wrota.

 No i tym samym odkryłam, że w moim ogrodzie zamieszkały różniaste potwory



Niektóre za sobą nie przepadają


a niektóre wręcz przeciwnie :)

Niektóre straszą trupią głową w goglach i Asterixowym hełmie, hehe, ciekawe jak to moje postrzeganie poniższego kwiatostwora ma się do testu Rorschacha ? ;D 

A jeszcze inne (takie patyczaki, czyli gąsieniczki rączyka leszczyniaka
tańczą namiętne tango na stole 




Czego i Wam z całego serducha życzę w tę sobotnią, gorącą noc :DDD


środa, 2 maja 2012

No co tu dużo gadać

I znów zielono mi...





Choć oczywiście z lekką nutką goryczy w postaci jątrzącej się niepewności: czy nadal będę mogła cieszyć się tym moim rajskim Bezduszem, czy też pewnego dnia przyjdzie mi wyrwać kawał serca, zagrzebać pod ukochanym progiem i nigdy już tu nie wrócić. Ta straszna myśl uwiera mnie jak kamyk w bucie, którego nie sposób wytrząchnąć, ani się przyzwyczaić. Niemniej staram się wszelkimi sposobami udawać, że "kamyczka udręki" nie ma, usilnie kierując swoje myśli na inne tory, porzeczkowe na ten przykład...




Krzaczki wdzięczą się do mnie frędzelkami kwiatów, zapowiadając urodzaj owoców, a tą czarną, "babciną", która rodzi porzeczki najpyszniejsze na świecie udało mi się "powielić" i aż dziw bierze, że te młode krzewinki dosłownie rosną z dnia na dzień. W domu grasują korniki, farba łuszczy się jakoś ładniej niż zazwyczaj, a światło wpadające przez szpary pozwala oglądać spektakl tańczących w powietrzu drobinek.  "Wstrętnego, morderczego kurzu", tak bym powiedziała kiedyś i to całkiem niedawno, łapczywie żłopiąc powietrze przy akompaniamencie świstów i kaszlu, upodabniając się tym samym do akordeonu z dziurawym miechem... Na szczęście takie astmo-ekscesy to już przeszłość.







Maurycy Alejandro z zimowej "przechowalni" wrócił  nieco pokiereszowany na pyszczku, ze stratą kawałka zęba, i w doborowym  towarzystwie siedemnastu kolegów, krwoipijców. Tychże na ganek nie wpuściłam, z obrzydzeniem powyskubywałam z Maurycowej sierści i wrzuciłam do ognia. Kot poczuł się wyraźnie uwolniony od całego tego pasożytniczego półświatka i pół dnia dziękował mi cudnym śpiewem i innymi mruczandami...


  

a drugie pół dnia opalał się wraz z Haliną na ganku, blokując tym samym ciąg komunikacyjny prowadzący do domu, ale zostało im to oczywiście wybaczone...


Z dalszych wieści spieszę donieść wszystkim zainteresowanym, że... pająk Maciek zmienił miejscówkę i już nie straszy pod sufitem ino w kuchennym oknie, a nietoperze znów wróciły za okiennice, po tym, jak je mój mało rozgarnięty brat "wytrzepał" stamtąd w zeszłym roku długo miały uraz do tegoż miejsca. Jednemu nawet błysnęłam po oczach, ale trzy osoby, na trzy zapytane, nie dowidzą na poniższym zdjęciu mojego Gacusia, więc musicie mi wierzyć na słowo;)

No i zasypałam Was po czubki głów obrazkami, ale co mogę powiedzieć na swoje usprawiedliwienie? może, że to tylko kropla w morzu!;) Jutrem lecę znów do Bezdusza i w planach mam robienie syropu z sosny...


choć nieco się obawiam, bo dookoła domu pojawiły się tabliczki zwiastujące utratę życia... Cóż, sosnowe specyfiki na zimę wcale nie muszą być zdrowe- akuratnie w tym szczególnym przypadku...




no to się porobiło :)))

*

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Owoce lata, czyli co zrodziło Bezdusze 2011

Tak tak, Bezdusze i jego niezwykła aura daje nam nie tylko zdjęcioweprzyjacielskie, czy też słodkie  owoce... 
Zeszłego lata, wyjątkowo zaludnione Bezdusze zrodziło, (przy oczywistym udziale mojego brata i jego drugiej, zdecydowanie piękniejszej połowy) takie oto dorodne i rumiane jabłuszko, które przyszło na świat dokładnie 48 godzin temu :)




I tak oto niniejszym premierowo i nieco przedwcześnie (o jakieś 3 tygodnie) zostałam dumną ciocią :) Jestem oszołomiona!
Jabłuszko o wdzięcznym, silnym imieniu odziedziczyło po mnie skłonność do nocnego rozrabiania, a co za tym idzie również spanie do późnych godzin porannych...jak i  donośny, dźwięczny głos, który to używany jest z nieukrywanym entuzjazmem jako broń wszelaka...

A ja? a ja trwam w nieustającym zachwycie nad życiem, wiosną i małym, bezbronnym człowiekiem i nie jestem w stanie sklecić ani jednego, w miarę sensownego zdania więcej :)  Och...



***
Wirtualnie możecie poczuć się solidnie wyściskani w porywie radości

***
Och!!!

*

środa, 21 września 2011

Kruche ciasto ze śliwkami jako przepis na niemoc wszelaką


Tytułem  późnonocnego wstępu oznajmiam wszystkim sympatycznym ludkom, którzy bezskutecznie się do mnie dobijają tu i ówdzie, a do których jeszcze nie dotarła wieść, żem zinternetowana jest ino w porywach i na raty: że jestem, dycham i czuję się miarowo… Wciąż w zielonościach sielsko wiejskich, lecz już bez nurzania się w nich beztrosko z powodów czysto fizycznych, a które to powody można krótko i zwięźle zwać cholernym lumbagiem (a poszło ty precz!). Testy i inne różne takie badania czekają mnie dopiero pod koniec miesiąca, i nawet jeśli coś tam znowu będzie bardzo nietenteges to nie sądzę, bym się tym zbytnio przejęła. Czuję się znośnie i to jest mój własny barometr boreliozowy…  To tak gwoli wyjaśnienia, z pewnością znowu po powrocie będę miała problem z ogarnięciem skrzynki + gg i jeśli kogoś zapodzieję, zacichnę, to z góry najmocniej przepraszam.



I tak w ciągu ostatniego tygodnia upiekłam równiutko 7 jadalnych ciast i masę niejadalnych ciasteczek  dochodząc do wniosku, że idealny kruchy spód pod jabłka nie nadaje się do śliwek… owszem,  jest zjadliwy, ale szału nie ma:) 







Wypracowałam przepis, który jest najbliższy ideałowi, ale myślę, że dopiero z czasem nadam mu ostateczny szlif, mam nadzieję, że będzie to w miarę szybko, bo powoli Jaworze zaczyna być ubogie w odwiedzające nas duszyczki i przyjdzie mi samej delektować się wypiekami, co z pewnością nieuchronnie pójdzie mi w biodra. Pocieszająca jest myśl, że dla równowagi ugniatanie ciasta dobrze wpływa na wygląd górnych partii ciała, więc bilans wychodzi na zero, no- okrąglutkie zero ;D ale jakby ktosik miał ochotę na kruchego śliwkowca, to bardzo proszę:  



Ciasto robimy z:

  * żółtek – 2 sztuk
   *  mąki – 2 szklanek  
 *  cukru – pół szklanki
  *  zimnego masła – kostki 200 g  
* białek - 2 sztuk ubitych na sztywno
*  proszku do pieczenia – pół łyżeczki
 * trochę bułki tartej do wysypania formy   
*  kawałeczka tartego imbiru (niekoniecznie)
    * odrobiny cynamonu do posypania śliwek-pasuje jak ulał    
*  skórki otartej z połówki sparzonej cytryny  (niekoniecznie)
*  no i  przecież występujących w głównej roli śliwek węgierek





Kruszonkę z:

*  masła 80 gr.  
*   mąki ¾ szklanki
*  cukru 2/3 szklanki
*  cukru waniliowego 1 op.




Mąkę wymieszać z cukrem i proszkiem do pieczenia. Dodać masło pokrojone w wiórki, skórkę, imbir oraz żółtka, zagnieść szybko ciasto. Zawinąć w folię i wstawić do lodówki na godzinę. Schłodzonym ciastem wylepić dno i boki niedużej formy posmarowanej masłem o obsypanej bułką tartą.   Można też troszkę podmrozić ciasto i zetrzeć na tarce o grubych oczkach, to nieco ułatwia „wyklejanie”. Piec ok. 12 - 15 minut w temp. 180°C. Połówki śliwek ułożyć na cieście (zostawić ze 3-4, do dekoracji) i oprószyć delikatnie cynamonem, jak ktoś lubi... ja lubię bardzo:)  Białka ubić na sztywną pianę, wyłożyć na śliwki. Masło roztopić. Mąkę wymieszać z cukrem zwykłym i waniliowym, zalać ciepłym masłem i rozetrzeć palcami na grudki.  Posypać nimi wierzch ciasta. Na górę wyłożyć kilka plasterków pokrojonych śliwek. Piec jeszcze 30 minut. 




SMACZNEGO!!!





*

czwartek, 11 sierpnia 2011

Bardzo proszę: obiecane na zsiadłym raz dwa

Kochani, na życzenie bardzo proszę: owe placuszki! 
Łączcie, mieszajcie, smażcie i delektujcie się nimi do woli :)

Zazwyczaj placuszki na zsiadłym robię z tartymi jabłkami i takie też są najsmaczniejsze. Niestety papierówka została już doszczętnie ogołocona z mizernych owoców, a te zostały zapakowane zgrzebnie do słoików z etykietką "zapasy na zimowe czasy". Cóż, nie ma jabłek, ale wynalazłam jeszcze resztki rabarbaru, więc to on zagra dziś drugie skrzypce, obok zsiadłego mleka oczywiście...



   

I tak szykujemy sobie składniki:
 
* mąka
* dwa jajka
* szczypta soli
  * jakiś olej do smażenia
* łyżeczka proszku do pieczenia
  * jedno opakowanie cukru waniliowego
* aromat - taki jak lubimy, choć niekoniecznie
 * trzy małe (dwa duże) jabłka lub trochę rabarbaru 
* zsiadłe mleko - taki jeden kubeczek to chyba 400 gr.
* dodatki różniaste, co kto lubi lub akuratnie posiada, czyli tak: 
   powidełka jakieś, dżemik, cukier puder, śmietana, jogurt, marmoladka itp.




Najpierwej możemy sobie obrać jabłka czy też alternatywny rabarbar 
(tę kwaśną zmorę kroimy, zasypujemy cukrem i odstawiamy żeby złagodniała)







Bierzemy zsiadłe ( jak nie ma my takowego może być jogurt naturalny, grecki albo kefir, ale zsiadłe jest najlepsiejsze) i wlewamy je do wysokiego naczynia (anu Wy miksować mechanicznie będziecie, a ja z braku sprzętu mieszać będę galopem przy użyciu widelca. Nie współczujcie mi - mam już wprawę i zgrabnie mi to idzie).

Do miski ze zsiadłym dodajemy: 
* jajka 
* szczyptę soli
* cukier waniliowy
* proszek do pieczenia
* dwie kropelki aromatu
* no i oczywiście mąkę ( byłabym zapomniała)

...i tu mam problem z napisaniem Wam ile tej mąki powinno być, najlepiej wsypać szklankę i w miarę miksowania dodawać. Ciasto ma być gęste jak śmietana i lać się jednym, zwartym, grubym ciurkiem, cokolwiek i jakkolwiek to brzmi :)






Jak już udało nam się zmiksować wszystko na piękne, aksamitne ciasto, to dorzucamy starte na grubych oczkach jabłuszka, lub pokrojony w kostkę rabarbar (ten razem z cukrem i sokiem który w międzyczasie puścił) i smażymy na mocno  rozgrzanym oleju ( nie trza go dużo, ino kapinkę), aż się lekko "przyczernią", o tak:




Serwujemy z dodatkami takimi, jakie tylko nam na myśl przyjdą. Mi smakują nawet golutkie... no, może przyprószone odrobinką cukru pudru, coby nie marzły zbytnio:)



Smacznego! 
 ps. no i zrobiłam się głodna:D




ps2. właśnie pokazano mi jak się robi kolaże ze zdjęć. Świetna zabawa i już wiem co będę robić tak długo, dopóki mi się nie znudzi (to raczej... niedługo).



wtorek, 9 sierpnia 2011

Przenikania się wzajemne pod kapryśnym niebem

Uroczy Obiekt płci pięknej, który wygrał Norbertowe Candy, pojawił się w Jaworzu obwieszczając swoje przybycie głębokim, basowym mruczeniem samochodowego silnika. Wraz o nią zaszczycił nas swoją obecnością wielki mały, siedmioletni człowiek, który już od progu rozbawił nas do łez oraz wyzwalał niekontrolowane ataki głupawkowariacji. Jego perlisty, poranny śmiech odbijał się od zbutwiałych stropów chorego domu jak niesforna piłeczka kauczukowa. Wnikał w zakurzone, zapomniane zakamarki dusz naszych zaśniedziałych rozświetlając i budząc do życia wszystko i wszystkich... Dawał i wyzwalał nienazwane emocje cudnie kotłując się w odmętach nieokiełznania... Tak zwyczajnie, jak potrafi tylko dziecko...


    

I tu od razu bez ceregieli  proponuję wszystkim "zwabienie" wszelkimi sposobami Czarnej i jej latorośli do siebie, bo działają po stokroć lepiej niż jakikolwiek supernowoczesny gabinet odnowy biologicznej i emocjonalnej, a na dodatek lista ich zalet jest wręcz powalająca.

Na ten przykład są niezwykle tani w utrzymaniu. Czarna żywi się wyłącznie kiszonymi ogórkami a latorośl jada produkty niełączone.

Fantastycznie dopieszczają psa i kota. Po bodajże godzinie przydomowy inwentarz z obłędem w oczach nie odstępują ich na krok, a nam już nic nie plącze się między nogami dybiąc nieświadomie na nasze przednie zęby.

Po kolejne i najważniejsze: obsypują prezentami! Tak, tak... nie czekają do grudnia, nie pytają czy jesteśmy grzeczni i nie każą recytować wierszyków, po prostu OBDAROWUJĄ niespodziewanie i z rozmachem:)


Czarna przy użyciu wszechstronnych rącząt zmajstrowała
dla mnie takie oto cudne kolczyki...   



I takie oto słodkaśne kwiatuszki pozujące
w towarzystwie krzemieni



i jeszcze te, z kryształem górskim
(strzał w dziesiątkę, bo to mój zodiakalny kamień)
i z kolczykami też trafiła - mam tak przekłute uszy,
że mogłabym zaprezentować je wszystkie na raz




Od Filipka dostaliśmy kilka prac wykonanych różnymi
technikami, oto fragment jednej z nich.
Wyraźnie widać ciekawą fakturę
i zamaszystość ruchów młodego artysty


Ach... i jeszcze dalej przytaczając skromną część z listy ich zalet:

 Myją cudze auta z ochotą i bez ŻADNYCH środków przymusu:)

zdjęcie od Czarnej... robione z ukrycia:) swoją drogą ciekawam,
gdzie rozdają tak utalentowane, wrażliwe
i uczynne dzieci, bo chętnie takowe przysposobię??? :)

Z własnej, nieprzymuszonej woli wkładają spodnie w skarpetki, chroniąc się w ten sposób przed kleszczami... i nie trzeba im o tym co rusz przypominać



Zabawiają wciągającymi słowy... dialogiem, monologiem jak potok wartkim...



I jeszcze na ten przykład i w wielkim skrócie:

Czarna udziela darmowych porad ekonomicznych i marketingowych. Zrobi masaż sama z siebie, gdy nie się śmiałości ją o to poprosić... Zaceruje wszelakie dziurawe i poprzecierane okrycia i skarpetki, naprawi auto, podwiezie po zakupy, pochwali i skomplementuje kucharza. Zaśpiewa jak zabraknie prądu. Nauczy pleść, haftować, wycinać, szyć, dziergać i czego tylko dusza zapragnie...aż brak mi słów...


pierwsze próby obszywania kamyczków... z braku koralików
rozbroiliśmy dziecięcy naszyjnik i daaaalej do igiełki,
pod czujnym okiem instruktorki:)

Cztery cudowne dni minęły jak mrugnięcie powieki, dziś przyszło mi ino powzdychać do nich tęsknie, zwieszając głowę nad dymiącą placuszkową  górą,  ale nawet to nie chce ukoić... oj nie chce...Bo bywają takie spotkania po których nagła cisza zaczyna kłuć w piersiach drobnymi igiełkami jak mrozem...

placuszki ze zsiadłego mleka, chce ktoś przepis???





*