Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koszmarki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koszmarki. Pokaż wszystkie posty

piątek, 12 lipca 2013

Jak radzić sobie ze stresem???, czyli seks pod artyleryjskim obstrzałem

Jak radzić sobie ze stresem? 
Podręcznikowo oczywiście, czyli należy uprawiać duuużo seksu! Wiecie, najlepiej żeby był absolutnie fantastyczny, niemonotematyczny, niehomogeniczny, arcyfantazyjny, och i ach i w ogóle, czyli, jak to się kolokwialnie mawia, powinien to być ten dobry seks. No... skoro jest on cudownym lekarstwem na różnej maści demony, to raczej nie należy stosować byle jakich, sztucznie pędzonych ziółek i warzyć ich w brudnym, dziurawym kociołku o dwunastej w południe. Niemniej niektórzy ręczą głową, że nawet taki alternatywnie zły seks, łóżkowo-podkołderny, nawet ten takisobie z opatrzoną gębą której każdy grymas zna się na pamięć, również i on ma odrobinę magicznej mocy przepędzania, a tym samym powinien dać naszemu stresowi solidnego, bardzo niegrzecznego klapsa w brutalnie obnażone cztery litery. (I tu żeby nie było- donoszę za potężnymi, internetowymi źródłami wiecznej mądrości, do których dotarłam będąc w ogromnej potrzebie zaznania odpowiedzi na powyższe tytułowe pytanie). Tak więc Ala ma kota, my mamy seks, a stres ma się niedobrze. Oj, oczyma wyobraźni już widzę jak teleportowany do krzywego wieżowca po drugiej stronie ulicy pochlipuje cichutko, wciśnięty w najwstrętniejszy z wstrętnych kątów tamtejszego śmierdzącego zsypu, gdy tymczasem Sydonia, w błogosławionym stanie dobroczynnego upojenia hormonalnego łagodnym sfrunięciem opuszcza cudne, podsufitowe krainy i miękko opada omdlała na chłodne, przytulne poduch łany... wolna, szczęśliwa i w pełni odstresowana. 

Wim Delvoye ;)
Oj taaaak, niegdyś, zupełnie niedawno toż to ja ochoczo poddawałabym się onej dobroczynnej antystresoterapii i mogłabym się tak liftingować mentalnie co rusz i cztery razy po dwa razy (jak to śpiewał pewien bard biesiadny). Czemu by nie? Przecież to same rozkoszne słodkości są, a nie jakieś tam gorzkie piguły! Tyle, że teraz jest jedno wielkie ALE stojące mi na przeszkodzie. Otóż tak się jakoś porobiło, że biednej Sydonii, tej styranej, sponiewieranej przez podły los istotce niepostrzeżenie libido poleciało w dół wprost proporcjonalnie do rosnącego poziomu stresu i cóż, na nic modły słane do dobrych duszków Kupidynków o to, żeby jej się tak bardzo zachciało jak bardzo się nie chce. ;)  Na nic muchy hiszpańskie, johimbina,  czy też całe garści rodzimego lubczyku sypane do potraw.
Hmmm... No i znów szukając odpowiedzi na proste pytanie zmuszona zostałam do stosu chorób, które sobie ostatnimi czasy dobrotliwie zdiagnozowałam (oczywiście przy nieodzownej pomocy dr. Googla) dorzucić kolejną, tym razem podłą Hipolibidemię, a zerkając z przestrachem na ilość stłoczonych, stresogennych sytuacji, które niestety dostrzegam majaczące na horyzoncie przyszłych dni, to coś mi się zdaje, że rokowania wcale, ale to wcale nie są pomyślne. Ech... ma ktoś zapałki pod ręką, bo w tej nieciekawej sytuacji pozostaje mi już tylko poironizować jeszcze chwilę (co niniejszym poczyniłam), wyrazić ostatnie życzenie (oj, chciałabym ci ja zaśpiewać przy akompaniamencie harfy)  i publicznie spłonąć, co też proste nie będzie zważywszy na tę moją oziębłość, ale co mi tam!... przecież zawsze mogę się chociaż postarać, czyż nie? ;)))


*** 

niedziela, 3 marca 2013

Gdzie byłaś, że tak dobrze wyglądasz?


Wybaczcie...aż nie wiem od czego zacząć. To, co się teraz dzieje, przy udziale mojej zdezorientowanej osoby, nosi znamiona niezwykłego scenariusza powstałego w głowie obłąkanego gnoma, a ostatni tydzień z życia Sydonii wyglądał dokładnie tak:

fot. Nanoo G.

PONIEDZAŁEK

Wciąż boleśnie przeżywam rozstanie z Bezduszem. Dobrowolnie, bez jakiejkolwiek szarpaniny oddaliśmy dom.  Komornik klepał pocieszająco po ramieniu, a na odchodne powiedział, że nie mamy wobec siebie żadnych zobowiązań... Śpię na wyrywki. Wciąż miotam się pomiędzy paragrafami, a zmęczeniem materiału. W mojej głowie robi się zbyt ciasno na cokolwiek, a jednocześnie pusto i cicho, niczym po wybuchu bomby atomowej. Teren jest mocno napromieniowany, krew jak woda zatruta. Mecenas zapewnia, że nadal można walczyć, mimo, iż już oddaliśmy dom wojsku to jednak są szanse. Śmieję się, bo od lat mielę, rozdrabniam te szanse i powtarzam jak mantrę, od 12 lat. Teraz mam już wszystkiego dość. 

WTOREK

Czuje, że borelioza znów mi się porządnie w ciele rozgościła i wściekle podskubuje zmęczony organizm. Dostaję receptę na "nowe leki"  i wezwanie do zapłaty od komornika, około 13 000 kosztów postępowania egzekucyjnego. W ulotce leków napisano, że częstym działaniem niepożądanym jest uczucie pustki w głowie i zaburzenia wzwodu prącia. W świstku od komornika napisano, że to opłata za opróżnienie 10 izb i asystę żandarmerii, ponieważ dom znajduje się na terenie wojskowym. Natychmiast doznaję: całkowitego porażenia, uczucia pustki w głowie, gwałtownego wzwodu prącia, no i palącej potrzeby zanurkowania w najgłębszą otchłań oceanu, bez butli oczywiście. 

ŚRODA

Umiera jeden z moich podopiecznych, umiera bo tak chciał i dopiął swego. Hokus pokus, środa ni z stąd ni z zowąd wyciąga bezsensowną śmierć z kapelusza i łaskawie czeka na oklaski. Nie śpię nawet godzinki...

CZWARTEK

Nie mam siły by wstać z fotela i napić się wody. Klnę sama na siebie, zbieram obolałe członki do kupy, wiążę czerwoną nitką, zaciskam zęby i jadę do mecenasa. Jak zwykle okrutnie męczę się w busie i ślę modły do duszków przeciwwymiotnych z błagalną prośbą o opiekę i wsparcie. Jak zwykle mecenasa nie ma, choć się umówił (noooo... zapomniał w trakcie trwania sprawy napisać o zwolnienie z kosztów- nie byłoby palącego problemu w postaci 13 z trzema zerami), a kopertę dla niego asystentka skwapliwie chowa do teczki. Spotykam znajomego. -Gdzie byłaś, że tak dobrze wyglądasz?- pyta. Jak zwykle w nocy nie śpię.

PIĄTEK

Powtórka z czwartku, z tym wyjątkiem, że prawnik jest, się objawił i nawet raczył napisać trzy wnioski. Daje mi do weryfikacji, oczom nie mogę uwierzyć, tyle nieścisłości. Przez godzinę próbuję skleić to wszystko w rozsądną całość, asystentka przeprasza za błędy, a mecenas musi wyjść. Jest ostatni dzień na złożenie zażalenia na postanowienia komornika... Jak zwykle, słowa "ostatni dzień terminu" mam wydrapane nad łóżkiem, własnymi rękoma. Kolejna kartka, przede mną rośnie spory stosik, dziwię się, że wszystko sformułowane takim laickim językiem i właściwie o niczym.  Nie jestem w stanie napisać swojego imienia, utykam na literce "ka". "Ka" mnie pokonuje na dobrą chwilę, po niej "el" w nazwisku. Wytężam umysł do granic wytrzymałości, podpisanie papierów zajmuje mi dwie godziny. Jest już późny wieczór. Na odchodne proszę o wydrukowanie odpowiedzi od komornika, tej na mój wniosek o lokal tymczasowy, a która to odpowiedź wpłynęła do kancelarii już po wydaniu domu. Kręci mi się w głowie, bo przecież od wczoraj nic nie jadłam. Taki post pozwala mi przeżyć podróż do miasta autem bez większego wstydu. W busie czytam, że komornik odmawia dania nam lokalu tymczasowego, bo z oględzin domu wynika, że wcale nikt tam nie mieszkał, ba, a nawet nie wolno nikomu mieszkać (co innego orzekł sąd, ale komornik wie swoje). Pan komornik wnioskuje to z kilkucentymetrowej grubości warstwy śniegu, śladów zwierząt na podwórku oraz tego, że obok nieruchomości znajduje się lądowisko dla helikopterów (szok, nie wiedziałam, a mieszkam tam od dziecka). Nie wiem czy się z tego śmiać, czy załamywać  ręce. Zasypiam tuż po posadzeniu tyłka na tapczan.

SOBOTA

Wyspana dochodzę do wniosku, że jest mi już wszystko jedno, a będzie co ma być. Wciąż myślę paragrafami, ale jakby nieco bledną. Droczę się z ulubionymi dzieciakami, prowokując je do niezwykłych odpowiedzi na zwykłe pytania. Puszczam koło uszu ich niecne plany kradzieży pisanek, tych, które właśnie przed chwilą im pokazywałam. Łażę z zepsutym aparatem w dłoni, pozwalam głaskać się słońcu po twarzy i delikatnie nagabuję stado kotów zamieszkałe w starym aucie. Późno w nocy znajduję jedną z moich podopiecznych, w łazience, półprzytomna leży w kałuży, z głową wciśniętą w stertę brudnego prania. Dopiero co wczoraj mówiliśmy jej kuratorowi, że dziewczyna sprawuje się nienagannie, od dwóch miesięcy nie pije, czwórka dzieciaczków naprawdę zadbana. Nie śpię, jej dzieci też... 

NIEDZIELA

Jest przerażona, na marginesie ja również, ale nikt o tym nie wie.  Ponoć jeszcze machnęła coś rano dla dodania sobie odwagi... Wiem, że zaraz przyjdzie porozmawiać i będzie stała w milczeniu. Słowa niewypowiedziane zawisną w gęstniejącej ciszy.  "Tylko nie dom dziecka, błagam, Monia, proszę, przymusowe leczenie , zamknę się albo coś, błagam leczenie, tak ciężko mi nie pić, to ostatni raz, przecież dzieci..." Gdy tak stoi bezbronna, ze wzrokiem wbitym w podłogę,  ja znów długo patrzę na jej pociągłą twarz i na głęboką bliznę od noża, która jak smętne piętno dzieli czystą, kredowobiałą skórę policzka na dwoje... 



*** 
   

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Blue Monday i mój, nie mój dom...

Płakaliście kiedyś na mrozie? Osobiście nie polecam. Ba, na mrozie to mało powiedziane - człapałam sobie dzisiaj przez pole do sklepiku wyjąc przy tym jak potępieniec, a lodowaty wiatr dął mi prosto w twarz. W sumie milej byłoby popłakać w domu, tuląc się do jakiejś poduchy czy też innego cierpliwego i wielce chłonnego przedmiotu, ale jak zadzwonił telefon to akuratnie wytaczałam się na zewnątrz (pieczołowicie okutana w sweterki, chustki, czapulę i inne takie) celem dokonania zakupu papieru toaletowego, który to wziął się i złośliwie był skończył, więc chcąc nie chcąc iść trzeba. Nie dane mi było wypuścić telefon z dłoni i zastygnąć w bezruchu na fotelu, ani zagrzebać się w ściółce z rozbebeszonej pościeli na sto, a nawet dwieście kolejnych lat bo MUSIAŁAM iść po papier. Może i dobrze, wielodniowe płakanie z bezsilności nie daje owoców, choć jest najczęściej uprawianą przeze mnie "roślinką". Może i dobrze, bo choć przez to zimnonośne wietrzysko straciłam twarz, to przynajmniej nikt tego nie widział ;)
Jak widać znów zgrabnie lawiruję wokół tematu, niewiele pisałam o swojej walce z "wojskiem" o babciny dom, właściwie wcale. Wydawało mi się, że składując tu słowa, te zdania smoliste, które wciąż z głowy przeganiam,  pozwolę im rosnąć w siłę, więc siedziałam jak mysz pod miotłą, nie zapeszać, nie rozstrzygać, walczyć do końca. W sumie to całe, długie 12 lat niepewności, kolejnych przegrywanych rozpraw, nerwów i złudnej nadziei, gdy sprawę umarzano...  Dziś głos w telefonie poinformował mnie o nadejściu pisma od komornika, wzywającego do dobrowolnego wydania nieruchomości. Niby nic nowego, przecież nie spodziewałam się niczego innego, choć kolejny prawnik przekonywał, że da się COŚ ugadać, uzgodnić, że nie może tak być, bo dom w rodzinie od ponad pół wieku, że zawsze można... to jednak bardzo chciałam na chłodno przyjąć czarny scenariusz, jak się okazało i słusznie. I choć wiele razy nastawiałam się na tę chwilę, wyuczyłam się na pamięć wyliczanek z wyimaginowanych wad i minusów mieszkania tam, to i tak w żaden sposób nie przygotowało mnie to na najgorsze. Teraz wiem, że tak naprawdę nic nie było mnie w stanie przyszykować do wydania tych mizernych szczątków mojego ukochanego domu. Mojego, nie mojego domu, ostatniego ze wsi Gabbert. Jak przez to mam przebrnąć, co zabrać, gdzie od nowa pisać swoją historię? Teraz tylko czuję się bezsilna i z wszech miar oszukana, a najbardziej przez samą siebie...

Christina's World, 1948 Poster by Andrew Wyeth


*

sobota, 30 czerwca 2012

Potwory zamieszkały w moim ogrodzie

Oj, dawnom nic nie naskrobała, choć opowiadać by można wiele... 

O spodziewanych i niespodziewanych gościach chociażby: tych zapędzonych do zbierania kwiatów na syrop i tych, co wyrwanym dla siebie z gardzieli systemu wolnym piątkiem ("...miałem tylko jedno marzenie,  żebyście dziś byli w Bezduszu...") uświadamiają mi, żem jednak jest tą szczęściarą niebywałą. Właśnie dlatego, że stać mnie jest rzucić na wiatr kilka chwil poświęconych na wiązanie pomidorów do tyczek  przy pomocy kraciastych kokardek, chociaż absolutnie nie stać mnie na dom nad rozlewiskiem... 

O całonocnych rozmowach przy ognisku. Na ten przykład o pewnym blogerze (Dave Bruno), który chcąc zaprotestować przeciwko wściekle postępującemu konsumpcjonizmowi postanowił żyć przez rok będąc w posiadaniu tylko stu rzeczy. Z pewnością się nie spodziewał, że akcja  „100 Things Challenge” porwie całe rzesze minimalistów, ale mniejsza o to... temat rzeka :)

No i o przetworach miało być, bo jakżeby inaczej, chciałam wrzucić kilka przepisów, bo już czarny bez przekwita, a lipy właśnie się otwierają... Może akuratnie to zaserwuję Wam na dniach, jak tylko złapię oddech między jedną a drugą, cudną burzą :)

A teraz zaszyłam się w pokoju, w którym panuje przyjemny chłód. Nie w poszukiwaniu orzeźwienia, zwyczajnie tutaj się "dobrze duma, porządkuje i nieistnieje". Zaczęłam sobie radosnie układać w wybebeszonych folderach ze zdjęciami. Układać to może zbyt szumnie powiedziane, mając na uwadze fakt, że przy każdej focie kwiatka spędzałam całe długaśne minuty lampiąc się weń jak ciele w malowane wrota.

 No i tym samym odkryłam, że w moim ogrodzie zamieszkały różniaste potwory



Niektóre za sobą nie przepadają


a niektóre wręcz przeciwnie :)

Niektóre straszą trupią głową w goglach i Asterixowym hełmie, hehe, ciekawe jak to moje postrzeganie poniższego kwiatostwora ma się do testu Rorschacha ? ;D 

A jeszcze inne (takie patyczaki, czyli gąsieniczki rączyka leszczyniaka
tańczą namiętne tango na stole 




Czego i Wam z całego serducha życzę w tę sobotnią, gorącą noc :DDD


piątek, 1 czerwca 2012

Nie wesoło nie zabawnie

Bo jak tu się śmiać ze spuchnięta gębą
rechotać
gdy człek obolały
gdy marudzi się
i smęci
i nogami powłóczy
szurając jak szczur stuletni
albo żebraczyna na etacie?

Jak tu się źdźbłami cieszyć
chmurki gonić po niebie
gdy wzrok mocno zmącony
zmęczony
i zrozpaczony
gdy strach odstąpić kibelek
tak choćby na ćwierćkroczku?

Jak się w całości oddawać
lenistwu ukochanemu
bo gdy tylko się legnie
to zaraz głowa pełna
zmartwień
zmor i smętów
aż biadolić człek zaczyna
i tak w koło Macieju
 i uparcie od nowa

no jak?
się zapytuję
mocno retorycznie :)




Wybaczcie mi, że zmusiłam Was do czytania powyższego. Wstąpiłam właśnie z namaszczeniem w czwarty etap rozpaczy, potocznie głupawą zwany, bo znów przyplątały mi się przeboje z zębami. Wszyscy chcieli dobrze (wszyscy: znaczy się każdy, kto postanowił mi pomóc i wziąć się za te moje zniszczone lekami uzębienie), a wyszło jak zawsze. Wskutek czego mam poważne deformacje twarzy po lewej stronie w postaci cudnie okazałego obrzęku, po prawej nie lepiej, bo studentka cośtam przepchnęła przez wierzchołek zęba i samo miało przejść, ale wiadomo, nie byłabym sobą, gdyby się nie spaprało i właśnie po przeciwnej stronie również robi się rozkosznie balonowato. Pocieszające jest to, że będę spuchnięta równomiernie, na chomiczycę. No cóż, cierpiętnicą ci ja dyplomowaną. W poszukiwaniu domowych sposobów u doktora Googla (a konkretnie stąd), dowiedziałam się, że by sobie ulżyć powinnam:
* gryźć goździki i najlepiej wpychać je do dziury
...dziury ani tym bardziej goździków nie posiadam- odpada
* wypłukać wnętrze "kieliszeczkiem czystej, dobrze schłodzonej wódeczki", a najlepiej pić i płukać, na zmianę
...no cóż, biere antybiotyki i nie po drodze im z wódeczką, choćby nawet nie wiem jak mocno schłodzoną  (za to po drodze im z sensacjami żołądkowymi górnymi i dolnymi oraz mocno oswojonymi już drożdżakami, o przewrotny, okrutny losie) -tak czy siak odpada
* miejscowo zastosować wacik z jodyną
...jodyny, kocanek ani nawet płynu Lugola brak, apteki zresztą też- trudno, odpada
* włożyć czosnek, bądź wacik nasączony wódką do przeciwległego ucha
...eee, bolą zęby po obu stronach, zaaplikowanie tej metody skutkowałoby utratą słuchu, a co za tym idzie całkowitą dezorientacją, bo jak wiadomo wzrok u mnie nietęgi, i choć czosnek lubię, to jednakże smakowanie go małżowinami strasznie mnie odstręcza- bleee, odpada
* nacierać bolące miejsce aspiryną
...o nie! bolące miejsce nie daje się dotknąć, a co dopiero natrzeć- niemasochistycznie odpada
* mocno rozmasować ząb szczoteczką do zębów
... ale z dwojga złego to już wolę natrzeć wszystkie zęby aspiryną, chociaż nie mam pojęcia jak się do tego zmusić, ale wymyśliłam, że zacznę od palców u stóp i sukcesywnie będę się posuwać wyżej, może nim się spostrzegę... :)))

STASYS EIDRIGEVICIUS "Ostatni ząb"


Taaak, no przecież jakbym wiedziała, jak się zmuszać do pewnych rzeczy to z pewnością miałabym już swój pierwszy, zarobiony milion dawno za sobą. Ot co!

*

niedziela, 12 lutego 2012

Taś taś króliczku część trzecia i, co najgorsze, wcale nie ostatnia...


Stanęło na tym, że profesorowy narybek zapełniwszy salę zatrzasnął za sobą drzwi, a króliś i jego towarzysz znaleźli się w zupełnie pustej poczekalni. Cisza jaka zapadła po tymże gwałtownym wyludnieniu zaczęła ich nieco kąsać po uszach.
- Myślisz, że... - króliś nie zdążył zadać tego ciężkiego pytania, gdy w drzwiach stanęła odpowiedź na nie w postaci ślicznej, uśmiechniętej płoteczki - bodajże studentki IV roku, która to dźwięcznym głosem wykrzykiwała królisiowy przydomek.
- Ale ja do pana profesora!! - żachnął się króliś nie drgnąwszy nawet o milimetr ze swojego bezpiecznego,  kącikowego krzesełka.
-Tak, tak, wiem. Zapraszam - płoteczka uśmiechnęła się jeszcze szerzej i zachęciła przyjaznym gestem. Było w niej coś tak ciepłego, ze króliś zapomniał o całym bożym świecie i jak zahipnotyzowany posłusznie pokicał za nią.

Usadowiwszy królisia na fotelu płoteczka z jakąś niepojętą troską w głosie spytała w czym problem.
- Ale ja do pana profesora - króliś powtarzał jakby się zaciął.
- Tak wiem, wiem... to w czym problem? - i znów ciepły, spokojny głos.
- Ząbki mi się kruszą - pisnął żałośnie króliś.
- Jak to? - płoteczka zadziwiła się nieco.
- Zwyczajnie trach i już, tak po kolei 
- A bierze króliś jakieś leki?
- No bierze 
- Długo? 
- No długo, oj długo...
- A jak długo? 
I tu królisiowi rozwiązał się język, i mówił, mówił o jednym kleszczu podłym i jak to króliś myślał, że to mrówka była i go capnęła, aż się alergia zrobiła, ale to nie mrówka tylko rumień straszny boreliozowaty. Ale jak go oświeciło, to za późno i jakby wiedział wcześniej to by poszedł do lekarza i nie byłoby nic a nic. Ale tak nie było bo nie poszedł i się zagmatwało i później bardzo się męczył i wszyscy się martwili, bo króliś nie wiedział jak się przedmioty nazywają, taki był chorutki. A  jak już, już lepiej się z królisiową głową, pamięcią i wszystkim nieco zrobiło, po wielu, wielu lekach i długim czasie, to znowu kleszcz taki malusi, nimfa taka go napadła, i znowu zaraziła, i znów rumień, ale już króliś wiedział co i jak i szybko poszedł, tylko, że już nie lubi tych leków, bo w sumie to kilka już lat bierze, ale cóż począć? no musi...bo pomaga, tylko trzeba długo i duże dawki, i kroplówki takie żrące, że żyły wysiadają... i że mdli i, no właśnie, zęby odpadają sobie... i jeszcze...


Płoteczka słuchała tego królisiowego słowotoku z coraz większymi oczami, kiwając zatroskaną główką jak piesek z tylnej półki starego samochodu.
- No tak, tak, od leków jak nic, już widziałam takie przypadki - wyszeptała jakby do siebie, ale zaraz spojrzała na królisia i rzekła nieco radośniejszym głosem:
- To ja jednak może profesora poszukam, dobrze?- zakręciła się na pięcie i zniknęła.

Profesor pojawił się w asyście narybkowej świty i już po chwili wszyscy w ogromnym skupieniu wpatrywali się w królisiową gardziel słuchając słów płoteczki, która to zdawała szczegółową relację z królisiowych problemów zacząwszy ją od słów:
- Pacjentka bardzo młoda...- Oooo TAK!!!... TE słowa padłe z ust dziewczęcia natychmiastowo wprawiły królisia w dobry, a co za tym idzie przyjazny nastrój...



jedno z "zębatych" koszmarków
nietuzinkowego pana Ludovica Levasseur
ps. artysta tworzy swoje prace używając
odpadów rzeźnickich-osobiście nie polecam 
osobom wrażliwym na takowe "klimaty" :)



*CDN*

*