piątek, 28 listopada 2025

Thanksgiving i ostatni tydzien listopada

Sobota, 22 listopada, to oczywiscie pobudka o 1:40 i do roboty. Tam na dzien dobry dostalam w pakiecie irytacje, bo papiery nie byly przygotowane. Wiecie, dane do wypuszczenia kazdej partii wypisuje sie na kilku dokumentach. Wystawienie numerow seryjnych, a potem wydrukowanie wszystkiego i przybicie owego numeru oraz daty na kazda strone, sporo trwa, wiec zawsze robi sie to poprzedniego dnia, zeby potem nie biegac w srodku nocy z obledem w oczach. I robi sie to z grzecznosci dla osoby, ktora otwiera, nawet jesli to nie ty. W piatki drukujemy i przybijamy papiery nie tylko na weekend, ale tez przynajmniej na poniedzialek, bo w weekendy pracujemy krocej, wiec jest mniej czasu na takie pierdoly. W piatek pomocnik wspomnial zebym poprosila moja kolezanke o zrobienie tego, z racji ze ona nadal nie jest wykwalifikowana do niczego konkretnego i wiekszosc czasu siedzi nic nie robiac. Spytalam ja czy da rade (bardziej pro forma, bo wiedzialam ze ma czasu po kokarde) i powiedziala, ze tak. I co? I jajco. Zajechalam do roboty, szukam papierow i... nie ma. Przeszukalam laboratorium (zwykle zostawiamy papiery wlasnie tam, w specjalnym segregatorze), wlasne biurko, nawet sale konferencyjna... Nie ma. W koncu otworzylam system komputerowy, ktory potwierdzil niestety, ze papiery nie zostaly w ogole wystawione. Super. Facet od produkcji potrzebuje dokumentow, chlopak od testow rowniez, a tych nie ma! Migusiem musialam wszystko przygotowac do pierwszej partii, a wypuszczajac ja, drukowalam i przybijalam do drugiej. Pozniej, miedzy wypuszczaniem obu partii, musialam przygotowac wszystko na poniedzialek. Zamiast posiedziec i porelaksowac sie, ja biegalam miedzy drukarka i biurkiem, a kiedy siadalam, to tylko po to, zeby machac pieczatkami. :/ Pozniej, w laboratorium, okazalo sie, ze dziewczyna nie sprawdzila dokumentow z codziennej sterylizacji oraz czyszczenia, co ostatnio tez bylo jej codziennym obowiazkiem. Najbardziej jednak wkurzylo mnie nie to, ze w piatek praktycznie nic nie zrobila (z i tak juz minimalnej listy), ale ze nawet nie pomyslala ze fajnie byloby mi wyslac sms'a, ze sorki, ale nie dalam rady, czy cos. Tymczasem, kiedy w piatek wychodzilam, ona, pomocnik oraz kierowniczka laboratorium siedzieli sobie razem i mieli ubaw po pachy. Kolezanka wylatywala na caly tydzien na swieto Indyka, wiec pewnie juz myslami byla na wyjezdzie, ale lot miala dopiero wieczorem. Skoro przyjechala do pracy, to powinna chociaz z przyzwoitosci zrobic cos pozytecznego... Zaloze sie jednak o milion, ze poniewaz dzien byl calkiem luzny, bez produktu klienta, jak tylko pomocnik wypuscil ostatnia partie naszego, ona sie zmyla do domu, po zawrotnych 3 godzinach pracy. Bardzo czesto tak wychodzi, tlumaczac, ze i tak nie ma co robic. Zwykle bylam pelna zrozumienia, bo z poczatkow wlasnego zatrudnienia wiem, ze czlowiek kota dostaje tak siedzac. Wydawaloby sie jednak, ze wypada chociaz odhaczyc te kilka drobnych obowiazkow z wlasnej listy? Najwyrazniej nie. W tylku miala wszelkie obowiazki, bo juz widziala tylko "wakacje". Jak tak ma wygladac nasza przyszla wspolpraca, to ja dziekuje. :/ W kazdym razie, na szczescie tym razem w sobote obie partie wyszly bez problemu. Malego zawalu sprawil mi tylko jeden z maili, gdzie jedna z aptek z naszego regionu, ktora nie ma wlasnego laboratorium, napisala ze ma zamowienie na niedziele na tyle i tyle. Ta niedziela byla u nas niepracujaca, wiec ktos przyjal u nich to zamowienie przez pomylke i nikt sie nie skapnal. Dyspozytor probowal do nich zadzwonic, ale nie podnosili sluchawki. Wyslalam wiec im maila, ze laboratorium (a wiec produkcja) nie dziala w ta niedziele, ale przez wiekszosc dnia tkwilo mi z tylu glowy, ze jak ktos sie uprze, to bedzie wydzwanial po managerach, a ci z kolei po pracownikach, szukajac jelenia, ktory zgodzi sie przyjechac do pracy. Na szczescie do mnie nikt nie zadzwonil. ;) A jeszcze w pracy popsul sie ekspres do kawy na kapsulki, wiec ktos z apteki zamowil kawe dla wszystkich.

Przy lokalnych "wodopojach" czuc juz swiateczny nastroj ;) 

Ta okazala sie bardzo mocna, wiec kiedy dojechalam do domu i polozylam sie jeszcze na chwile spac, za cholere nie moglam zasnac. Malo kiedy mi sie to zdarza; zwykle kawa na mnie nie dziala. ;) W koncu przysnelam, ale o 10 zmusilam sie zeby wstac i skorzystac jeszcze z soboty. Wlasciwie to duzo nie osiagnelam, poza odfajkowaniem jednego prania i przymuszeniem Bi do wyszorowania lazienki dzieciakow. Tak jak przy Kokusiu, z jakiegos powodu wymagala ona mojej obecnosci oraz wskazowek, choc te przyjmowala stwierdzeniem, ze "przeciez wie". No skoro wie, to po co jak tam stalam? :D Poznym popoludniem pojechalismy jak zwykle do kosciola, a po powrocie M. rozpalil w kominku, wiec wieczor uplynal na wygrzewaniu starych kosci. ;) A, jeszcze Nik zaczal sie przymierzac do nart oraz butow narciarskich, bo klub za miesiac, wiec trzeba sprawdzic czy wszystko pasuje. Buty (M.) nadal pasuja, choc podejrzewam, ze to drugi i ostatni sezon kiedy Nik bedzie w nich jezdzil. Narty zrobily sie krotkawe jak na poziom jazdy Kokusia, wiec zaczynamy sie rozgladac za czyms dluzszym.

Tak naprawde to od biedy by jeszcze uszly, tyle ze Mlodszy juz rok temu krzywil sie na ich kolor, a w tym juz konkretnie protestuje

Tak jak w poprzednich latach, malzonek szuka czegos z drugiej reki bo Nik tak rosnie, ze niewiadomo na ile mu starcza nawet takie dluzsze. Moglby od biedy jezdzic na nartach M., bo sa idealnie jego wzrostu, ale Mlodszy marudzi ze on lubi skakac i robic sztuczki, a na takich dlugich nie da rady. Zobaczymy wiec co M. znajdzie, bo tym razem Nik juz mocno sie interesuje i krytykuje jego "znaleziska". Bi za to prosi o nowe buty narciarskie, bo jej obecne maja elementy niebieskie oraz czerwone i uwaza je za zbyt dziecinne. Z nia jednak nie ma problemu, bo stopa jej juz nie rosnie, wiec nawet nowe, drogie buty to bedzie zakup na lata.

W niedziele nie pracowalam, wiec moglam spac do wypeku. Czyli obudzilam sie o 8:30. :D Wstalam. ogarnelam sie i zabralam za pieczenie ciasta, bo oczywiscie mial wpasc moj tata. Upieklam moj ulubiony placek z jablkami i pomiedzy dziadkiem, M. oraz mna, do wieczora zostal tylko kawaleczek. :) Tacie musialam oczywiscie pomoc w wyslaniu bezrobocia, bo starszy pan ma problem z ogarnieciem komputera, a potem wspolnie ogladalismy skoki narciarskie. Po poludniu planowalam pojechac z Potworkami popatrzec za sniegowcami dla nich oraz butami do koszykowki dla Kokusia, ale zrobilo sie pochmurno z przelotnym deszczem i juz nigdzie mi sie nie chcialo jechac. Malzonek ponownie rozpalil w kominku i spedzilam popoludnie naprzemian wygrzewajac tylek i wstawiajac pranie i ogarniajac chalupe.

Przy kominku, poza mna, najbardziej lubi przesiadywac Nik

Poniedzialek rowniez mialam wolny, wiec wstalam tylko zeby pozegnac Potworki, po czym polozylam sie spowrotem do lozka.

Dwie licealistki w drodze do szkoly. Kolezanka Bi przynajmniej w czapie oraz kurtce, a moje dziecko nadal jezdzi w bluzie. :/

Tego wieczora mialam juz isc do pracy, wiec chcialam jeszcze troche dospac. O dziwo, udalo mi sie zasnac i choc byl to sen mocno przerywany, to jednak dolezalam do 9:30. Pozniej trzeba bylo sie zwlec i skorzystac z tego, ze mialam wolna chate, moglam wiec na spokojnie sprzatac, bez towarzystwa placzacego mi sie pod odnozami. ;) W koncu ze szkoly wrocil Nik, a zaraz po nim M. z pracy. Bi jak zwykle zostala w szkole dluzej, ale ze rano pojechala na rowerze, to wrocila sama. Wieczor uplynal w sumie spokojnie, az przyszla pora treningu. Bi w koncu wrocila na plywanie do wczesniejszej druzyny, tam gdzie Nik. Zachwycona nie byla, ani przed, ani po. ;) Tym razem malzonkowi nie chcialo sie cwiczyc, wiec tylko zawiozl Potworki, a ja ich odebralam.

Nik jakby zdziwiony ze mnie widzi ;)

Widzialam, ze dwie dziewczyny (nieco mlodsze), z ktorymi wczesniej Bi nawet sie trzymala, zagadywaly ja i zaczepialy, ale panna odpowiadala tylko polslowkami. Najwyrazniej zadziera nosa, bo przeciez teraz jest wazna "licealistka". :D Wada tych treningow jest pora. Kiedy docieramy do domu, pozostaje tylko szybko prysznic, szykowac sie na kolejny dzien i do lozka. To znaczy dla mnie, bo dzieciaki jeszcze siedzialy sobie w swoich pokojach i spac o 21 nie planowaly. ;)

We wtorek w nocy niestety trzeba sie juz bylo zebrac do roboty. Na szczescie byl to jeden z tych niewielu dni, kiedy wszystko poszlo (prawie) gladko. Jeden instrumencik nie przeszedl wewnetrznego testu, ale na szczescie byl to taki blad, ze test mozna bylo po prostu powtorzyc. Kosztowalo nas to wiec tylko 10 minut opoznienia i obylo sie bez papierologii. Niestety, musialam oddac szefowi papiery ze szkolenia i spodziewalam sie, ze zaraz wysle mi kolejny egzamin... :/ Wkurzyl mnie tez nieco, bo okazalo sie, ze na kolejny tydzien nie zalatwil zadnego pomocnika (choc samo to, nie bylo powodem wkurzenia). Zostalismy we dwoje na posterunku, spytalam wiec co chce zrobic z weekendem. Ten mamy caly pracujacy, wiec gdybym miala przyjechac na dyzur, to potem chcialabym miec dwa dni wolne. Jesli mam pracowac pon-wt, to chcialabym zeby szef wypuscil w weekend partie zdalnie. On ma taka mozliwosc, ja nie. Odpowiedzial, ze tak naprawde zadna z opcji mu nie odpowiada, ale sie zastanowi i da mi znac. Jasne, bo najlepiej by mu bylo gdybym pracowala w weekend ORAZ caly kolejny tydzien. A takiego... :/ Do konca dnia w robocie, egzaminu nie dostalam i mialam nadzieje, ze szef sie zlituje i wystawi go po Thanksgiving, bo ten tydzien, przez wolny czwartek, mamy taki porozrywany... Po pracy zajechalam jeszcze do biblioteki oddac puzzle, ktore zapakowalam w zeszly czwartek, a potem juz do domu, spac. Mielismy pochmurny dzien, zbieralo sie na deszcz, wiec wyjatkowo spalo mi sie calkiem niezle. Jak polozylam sie przed 11 (kurcze, no nie daje rady wczesniej sie wyrobic...), tak obudzilam sie, gdy przed 15 wrocil do domu Nik. Malo kiedy udaje mi sie tak ciagiem przespac w dzien 4 godziny. Pozniej wstalam i ogarnelam sie, bo o 15:45 mialam jechac po Bi. Rano pojechala z sasiadka, wiec nie miala roweru i musialaby isc pieszo. Zlitowalam sie i pojechalam po dziecko. ;) Malzonek po pracy pojechal po indycze udka, bo nie chcialo nam sie piec calego indora. Niestety... nie dostal. :O Postanowil pojechac do innego supermarketu kolejnego dnia, a jak i tam nie bedzie, stwierdzilismy ze zjemy kurczaka. :D Pod wieczor dzieciaki znow mialy trening i tym razem M. pojechal rowniez na silownie. Dalo mi to czas na posiedzenie z kawa w samotnosci, ale tez na upieczenie ciasta z jablkami. W pracy bowiem postanowili urzadzic tzw. potluck z okazji swieta Dziekczynienia, czyli kazdy mial cos przyniesc wedlug swojego uznania. Nie znam sie na tradycyjnych hamerykanckich daniach na Thanksgiving, wiec stwierdzilam, ze najlatwiej bedzie przyniesc deser. A ciasto z jablkami jak znalazl wpisuje sie w klimat jesiennego swieta. :) Kiedy reszta wrocila, rzucili sie oczywiscie pod prysznice, a potem rodzice uciekli do spania, a mlodziez relaksowala sie w swoich pokojach.

Sroda to ponownie nocna pobudka, ale wstawalo sie calkiem niezle, wiedzac ze kolejny dzien jest wolny. :) Kot wyszedl wieczorem w deszcz i pomimo siedzenia pod zadaszeniem z przodu, odmowil powrotu do chalupy, wiec kiedy w nocy go wpuscilam, czym predzej znalazl sobie przytulne lozeczko na drzemke. ;)

Tym razem padlo na Bi. Zdjecie zamazane, bo ciemno bylo 

W pracy wypuscilam dwie partie, ktore (o cudzie) poszly bezproblemowo, a pozniej mielismy ta mala imprezke. Niestety - stety, wiekszosc ludzi poszla w deser, podobnie jak ja, wiec mielismy tylko dwa dania, a reszta to ciasta, ciasteczka oraz paczki. ;)

Slodka wyzerka ;)

Reszta dnia (w pracy) uplynela mi bardzo szybko. Niestety, kiedy rano sprawdzilam maile, okazalo sie, ze egzamin juz mialam w skrzynce. Troche nad nim posiedzialam, ale ze szef dal mi czas do nastepnego piatku, to bardzo sie nie spinalam. Mialam pilniejsze rzeczy do odhaczenia, bo sroda to dzien kiedy wyciagamy szalki petriego oraz tubki z inkubatorow i sprawdzamy czy wszystkie testy wyszly sterylne. Jesli nie... to lepiej nie mowic, ale wiaze sie to z ogromna iloscia papierow, maili, podpisow, meetingow, itd. ;) Jesli tak, to czesc papierow idzie po prostu do zaksiegowania, ale czesc jest doczepiana do dokumentacji z kazdej wypuszczonej partii, w ktorej trzeba jeszcze wypelnic odpowiedni formularz, po czym ja tez mozna zaksiegowac. Troche to wszystko trwa, wiec czesto zaksiegowywanie zostawiamy na kolejny dzien. Ten jednak mial byc tym razem wolny, a w piatek kolejna partia szalek oraz tubek wychodzi z inkubatora, wiec chcialam uporac sie ze srodowym stosem tego samego dnia. Dodatkowo, w zeszly piatek spedzilam chyba dwie godziny zeby pozatwierdzac wszystkie nowe materialy w inwentaryzacji, a kiedy we wtorek przyszlam do pracy, szczeka mi opadla, bo zobaczylam pod magazynem ogromny stos pudel oraz pakunkow. Dwie osoby z laboratorium zaczely to wszystko odpakowywac i wklepywac w system, wiec zawzielam sie zeby zatwierdzic to, co juz wbili, bo gora pudel wcale nie wydawala sie zmniejszac... Z jednej strony szkoda, ze czwartek mielismy wolny, bo chcialam jak najbardziej wykorzystac fakt, ze w tym tygodniu mamy pomocnika. W kolejnym bede sama z szefem (oraz kolezanka, ktora nadal nie ma wiekszosci uprawnien), wiec marnie widze wyrabianie sie ze wszystkim... Czas do 9 zlecial wiec migiem, a potem szybko zyczylam wszystkim Happy Thanksgiving i ucieklam do domu. :) Przyjechalam, zjadlam, po czym jak najszybciej sie polozylam. Wiedzialam, ze ze spaniem moze byc kiepsko, bo Potworki mialy skrocone lekcje. Bi dojechala wiec juz o 12:30, a Nik niedlugo po niej. Oczywiscie obudzily mnie za kazdym razem tlukace sie drzwi od garazu, potem pies biegal podniecony po korytrzu, ktos wlazil po skrzypiacych schodach, itd. Polozylam sie jak zwykle przed 11, a juz okolo 13:30 spanie sie skonczylo. Usilowalam jeszcze przysnac, ale o 14 sie poddalam i wstalam. Tego dnia w koncu wzielismy Potworki na zakupy obuwnicze, odkladane od dluzszego czasu. Nie chcialo sie jak cholera, ale czas ucieka, w srody nie jezdza na basen, a reszta dlugiego (dla dzieciakow) weekendu laczy sie z Black Friday, ktore tak naprawde trwa cale trzy dni, wiec nie planuje wtedy jezdzic na zadne zakupy poza spozywczymi. ;) Tymczasem oboje dzieciakow potrzebowalo sniegowce, bo Nik ze swoich wyrosl, a u Bi pekly sznurki do zaciskania ich na nodze. Mamy leciec do Polski, w tym do Zakopanego, a tam wiadomo, ze snieg zima jest niemal gwarantowany. Dodatkowo, Mlodszy chcial buty do koszykowki, a Starsza potrzebowala pantofelki na koncert w szkole.

Przebierala, wybierala i ostatecznie wziela... szpilki, ale nie zrobilam zdjecia :O

Przy okazji chcialam tez spojrzec na polbuty oraz kozaki dla siebie, bo jedne z kozakow mi ostatnio pekly przy podeszwie, a polbuty do pracy w jednym miejscu wygladaja jakby sie zaczynaly przecierac. Udalo nam sie dostac wszystko poza butami do koszykowki, bo Kokusiowi nic nie podpasowalo. Mielismy tez farta, bo w sklepie juz zaczely sie przeceny na "czarny piatek". A i tak wyszlismy lzejsi o prawie $600. :O Po powrocie do domu to juz kolacja oraz relaks troche dluzej niz zwykle w tygodniu, bo wszyscy moglismy kolejnego dnia pospac dluzej.

W czwartek wypadalo tutejsze Swieto Dziekczynienia, zwane powszechnie Turkey Day. :D Cala nasza czworka skorzystala i pospala dluzej, przy czym to "dluzej" oznaczalo dla M. pobudke okolo 7, dla Bi o 8, ja wstalam gdzies o 9, a Nik spal jeszcze w najlepsze kiedy schodzilam na dol. ;) Malzonek rano wyruszyl na marsz po osiedlu, mimo ze bylo tylko kilka stopni na plusie. Ja po sniadaniu wzielam sie za marynate do indyka. Kupilam gotowa mieszanke przypraw oraz ziol, ale okazalo sie, ze trzeba ja bylo przegotowac, a potem musiala sie schlodzic. Szkoda, ze nie przeczytalam wczesniej, to zrobilabym to dzien wczesniej. No nic, zostawilam marynate do schlodzenia i poszlam sie umyc, potem wypilam kawe i w koncu mozna bylo zamarynowac zakupione przez M. udziska. W czasie, kiedy one nabieraly kruchosci, upieklam babke na oleju i akurat w tym czasie wreszcie zszedl na dol Nik. Reszta ranka oraz wczesne popoludnie uplynelo na sprzataniu jadalni, obieraniu ziemniakow oraz wreszcie wstawieniu do pieczenia zamarynowanych indyczych udek. Umowilam sie z tata na 15, przyjechal o 14:45, ale niestety wszystko tak sie nam przedluzylo, ze do stolu siedlismy dopiero przed 16.

Smieje sie, bo M., choc 20 lat mlodszy od mojego taty, jest duzo bardziej siwy :D 

Chrzestny Potworkow z "przyjaciolka" juz ktorys rok z rzedu sie wymigali, wiec byla nas tylko piatka. Nie bylo wiec po co szykowac niewiadomo jakiej ilosci jedzenia i nasz stol wygladal raczej skromnie. Po obiedzie przyszla pora na deser. Oprocz babki, mialam jeszcze reszte placka z jablkami, bo z pracy przywiozlam spowrotem polowe, a kilka dni wczesniej M. kupil w Polakowie makowiec. Do tego kawa i calkiem przyzwoicie sie pozywilismy. ;) Dziadek posiedzial do 18, a po jego wyjsciu M. i ja musielismy szykowac sie na dzien w pracy. Ciezka dola. Tylko Potworki cieszyly sie kolejnymi dniami laby. ;)

Piatek to juz niestety pobudka o polnocy. Nieco sie zdziwilam, kiedy wychodzac z sypialni, wpadlam na... Kokusia, ktory jeszcze nie spal! Byla 12:20! :O W pracy na dzien dobry mialam wku*w, bo kiedy w srode wychodzilam, nadal byla mowa ze w piatek mamy dwie partie i ze bedzie to luzniejszy dzien. Taaa... Przyjechalam i okazalo sie, ze mamy cztery partie, czyli normalny dzien w produkcji. Jedynie produktu dla klienta nie bylo, ale to akurat dosc czeste w piatki, wiec nic specjalnego. Jeszcze myslalam ze przez brak tego produktu, pomocnik polecial do domu, ale na szczescie okazalo sie ze o tym nie wiedzial. :) Liczylam wiec, ze uda mi sie wyjsc moze o 5-6 rano, ale sie przeliczylam. Dobrze, ze przynajmniej pomocnik przejal ostatnia partie, wiec pokonczylam to i owo i udalo mi sie wymknac o 7. ;) W domu polozylam sie spac, ale tym razem szlo mi opornie. Ciagle sie przebudzalam. W koncu, o 10 wstalam, bo ile mozna... Dojechal z pracy M. i wybralismy sie na zakupy. Mialam jechac sama i tylko po spozywke, ale malzonek namowil mnie na zajechanie do sportowego, popatrzec na buty do koszykowki dla Kokusia. Byl Black Friday, wiec M. liczyl na przeceny. Ja bylam sceptyczna... Zabraly sie z nami oczywiscie Potworki. Nik musial, bo przeciez buty same sie nie przymierza. Bi pojechala, bo malzonek liczyl ze beda tam narciarskie, choc tlumaczylam, ze w tym konkretnym sklepie ich nie ma. Nie uwierzyl, a mialam racje. ;) Tak czy siak, Nik jakims cudem znalazl buty, ktore mu odpowiadaly. Bi chodzila z nosem na kwinte i szukajac na sile czegos do kupienia, bo nie mogla byc gorsza od brata. ;) Butow narciarskich nie bylo, ale popatrzyla na gogle, bo te jej sa bardziej dziecinne i zrobily sie za male.

Trzeba w kamerze sprawdzic jak sie wyglada ;) 

Niestety, tych, ktore jej sie spodobaly, oczywiscie nie bylo; zostal tylko model do przymierzenia. ;) Zreszta, ceny maja tam takie, ze prosze siadac. Ja wiem, ze narciarstwo ogolnie nie jest tanim sportem, ale wiekszosc takich samych rzeczy znajde na Amazonie za 2/3 ceny. :O Ostatecznie oboje z Kokusiem wyszli ze sklepu ze spodniami, a Mlodszy dodatkowo z butami do kosza. Zrobilo sie juz popoludnie, wiec reszte dnia chcielismy spedzic juz na zwyklym relaksie, tym bardziej, ze rodzice ponownie mieli wstac w srodku nocy...

Milego weekendu!

piątek, 21 listopada 2025

Jeszcze pare dni do Indyka

Sobote, 15 listopada, zaczelam oczywiscie o 1:40 i jazda do roboty. Mielismy dwie partie do wypuszczenia, ale ponownie tylko jedna maszyne (bo druga konserwowali inzynierowie), wiec niestety wszystko sie opoznialo. I przed pierwsza i przed druga, chlop z produkcji chcial dac jej dluzej pochodzic zeby zebrac wystarczajaca aktywnosc. Udalo sie je wypuscic bez przeszkod, ale zamiast do chalupy dotrzec okolo 6:30, dojechalam godzine pozniej. Przynajmniej jednak, pomiedzy partiami, mialam czas zeby na spokojnie cos zjesc i wypic kawe, ale takze zeby zaksiegowac sporo dokumentow i zatwierdzic materialy w inwentaryzacji. Mam nadzieje, ze pomoglam tym choc troche pomocnikowi, ktory mial przyleciec do nas w tym tygodniu. Po pracy wrocilam do cichego, spiacego domu (tym razem malzonek tez pracowal), wiec szybko sama polozylam sie do lozka. 

Czarny kot, przy pomaranczowej dynii oraz chryzantemach - idealny jesienny obrazek :)

Pospalam do 10, po czym trzeba bylo sie zwlec, zeby nie zmarnowac calego dnia. Po sniadaniu wzielam sie za odkurzanie i mycie podlogi na gorze i przymusilam Potworki zeby zrobily to tez w swoich pokojach. W miedzyczasie M. poszedl w koncu wydmuchac liscie z ogrodu, a potem z rozpedu chwycil za kosiarke, bo choc trawa wlasciwie przestala rosnac, w niektorych miejscach nadal byly jej dluzsze kepki. Teraz powinna byc juz wyrownana do wiosny. Pozniej troche ogolnego odgruzowywania i trzeba bylo jechac do kosciola, bo M. mial pracowac tez w niedziele. Planowalam upiec jakies ciasto, ale malzonek pojechal wczesniej po pracy do Polakowa i nakupowal drozdzowek oraz kawalek tiramisu. Dalam wiec sobie spokoj, bo nie bylo grozby, ze nie mialabym nic slodkiego dla dziadzia. ;)

W niedziele pobudka o tej samej porze co w sobote i do pracy. To miala byc szybka "wizyta", 1.5 godzinki i po krzyku, ale jak to bywa (szczegolnie u nas) nie ma latwo. Jak tylko weszlam do laboratorium zeby wypuscic jedyna (z zalozenia) partie, zadzwonil z pokoju produkcyjnego facet i powiedzial, ze wydajnosc jest niska, wiec czeka nas wypuszczenie drugiej. Szlag. Wszyscy spuscili nosy na kwinte, ale co bylo robic? Pocieszalismy sie, ze apteka miala malo zamowien, wiec moglismy wypuscic prawie jedna po drugiej, bez czekania. Taaa... Zaraz po otrzymaniu probki do testow, ta nie przeszla pierwszego. Tu nam sie na tyle udalo, ze jest to test, przy ktorym porazka oznacza koniec testow. Nie mozna, jak przy niektorych, dostac pozwolenia managera i przeprowadzic go ponownie. To zaoszczedzilo nam czas, gdzie zwykle musielibysmy otwierac dochodzenie, budzic po nocy wszystkich zainteresowanych i czekac na podpisy. Tutaj zadzwonilam tylko do managerki zeby poinformowac co sie dzieje, a potem dochodzenie moglam otwierac juz na spokojnie i moj manager oraz kierowniczka laboratorium odczytali je sobie w poniedzialek. I tak wiedzielismy, ze bedziemy wypuszczac druga partie, wiec bylismy juz pogodzeni z losem. Niestety, akurat ten test jest na wykrycie toksycznego materialu wiazacego radioaktywny pierwiastek, ktory to material jest potem odfiltrowywany w kasecie. Takie cos mogloby zabic pacjenta. To, ze przedostal sie do probki, oznacza, ze cos bylo albo z kaseta i filtrami, albo z przewodami. Wylaczylo nam wiec z "obiegu" jedna z komor, co z kolei oznaczalo, ze facet od produkcji musial poskladac do kupy nowa kasete i zamontowac ja w innej komorze. Kaseta przychodzi juz czesciowo gotowa, ale trzeba do niej podlaczyc jakies filtry, fiolki, strzykawki, igly, itd. To niestety dodalo kolejne pol godziny do czasu oczekiwania na kolejna partie... Na szczescie druga wyszla z wieksza wydajnoscia i przeszla wszystkie testy. Niestety, przez to wszystko, zamiast wrocic do domu okolo 5, wrocilam o 7, ech... Malzonek znow pracowal, Potworki jeszcze spaly, wiec i ja walnelam sie do lozka. Tak jak dzien wczesniej, pospalam do 10 i wstalam jak akurat M. wrocil do domu.

Kiedy dobudzalam sie w lozku, przyszedl kot i postanowil zdrzemnac na brzuchu panci

Po zjedzeniu sniadania, napisalam do taty zeby wpadl na kawe, zanim przyjechal zdazylam sie umyc, a potem posiedzielismy juz razem z nim oraz M. i poopowiadalismy co tam slychac u niego i u nas. Tata w domu siedzi dopiero tydzien, a juz zaczyna narzekac, ze sie nudzi. :D Poniewaz go nosi, przebakuje cos o kupnie domu na Florydzie, ktora jest popularnym miejscem docelowym dla hamerykanckich emerytow. Taaa... Juz widze co na to moja matka. Powie mu, ze ma wracac do Polski i sie nie wyglupiac, to tata od razu podkuli ogonek i zrobi co mu powie malzonka. Zawsze tak sie konczy. :D Po odjezdzie dziadka, wieczor spedzilismy juz troche sie nudzac. Potworki oraz M. musieli szykowac sie do szkoly/ pracy, ale ja cieszylam sie poczatkiem mojego "weekendu". :D

W poniedzialek pospalam "az" do 7, po czym wstalam zeby pozegnac dzieciaki wychodzace do szkoly. Mielismy 0 stopni i straszna wichure, wiec odczuwalna temperatura byla na minusie. Bi sie udalo, bo tata kolezanki zawiozl dziewczyny do szkoly autem. Nik musial isc na przystanek i poszedl w samej bluzie, mimo ze przestrzegalam ze jest strasznie zimno. Taaa... Ty se mow, a ja zdrow. Tyle, ze nie wiem czy to "zdrow" ma tu racje bytu, bo tylko czekam az Mlodszy znow zacznie smarkac czy kaszlec. Z drugiej strony, jak patrze na te hamerykanckie dzieciaki, to oni wszyscy tak w bluzach laza, wiec to jakas glupia moda. Oby to hartowanie przynioslo jakis skutek, bo sezon grypowy dopiero sie rozkreca... Fajnie by bylo zaszyc sie w chalupie, ale niestety, akurat na ten wolny dzien, mialam umowiona mammografie. Po tamtej traumie z biopsja 3 lata temu, nie moglam sie przemoc zeby znow pojsc i choc powiedzieli mi ze powinnam przychodzic na kontrole co rok, prosze, zrobil sie 2025, a ja dopiero znow sie odwazylam... Do szpitala dotarlam sprawnie, odnalazlam wlasciwa droge, wjechalam na 8 pietro i po odbebnieniu papierologii, zasiadlam w poczekalni. Aha, musialam tez przebrac sie w sexi szlafroczek. Dobrze, ze nie slynne, szpitalne wdzianko. ;)

Cale szczescie, ze na dolnej polowie moglam zostawic normalne ciuchy

Dobra wiadomoscia bylo, ze na pierwszy rzut oka, nie znalezli nic podejrzanego. Kiepska, ze jeszcze potem ktos ma dokladniej obejrzec zdjecia i moga wezwac na dokladniejsze ogledziny jakiegos "znaleziska". Mam nadzieje, ze mnie oszczedza, bo i tak siedzialam tam, przypominaly mi sie wizyty sprzed 3 lat i rece same mi sie zaczynaly trzasc... Po powrocie do domu, moglam juz w koncu cieszyc sie wolnym dniem. Nadal wialo i choc zrobilo sie lekko na plusie, po poludniu w ktoryms momencie lekko proszyl... snieg. :O Nie na tyle zeby uchwycic go na zdjeciu, a szkoda. ;)

Cos duzo w tym poscie Oreo - po poludniu ulozyla sie przy mnie na kanapie, kiedy na chwile przysiadlam dla relaksu 

Poniewaz bylo lodowato, a Bi nie miala rowera, wiec odebralam ja ze szkoly. Tego dnia miala plany (a ja z nia) na wieczor, wiec podjechalam po nia juz o 15:30. Troche domowego spokoju, relaksu, ale potem trzeba bylo szykowac kiecki, malowac oko i leciec na... impreze. Na ten dzien druzyna plywacka z high school zaplanowala bankiet, zeby oficjalnie pogratulowac wszystkim plywakom i zamknac sezon.

Mialam straszny dylemat co zalozyc na siebie, ale w koncu wybralam taka mniej elegancka, ale jednak kiecke

Oczywiscie M. stanowczo powiedzial ze nigdzie nie jedzie, wiec ponownie wybralam sie niczym samotna matka... Na szczescie okazalo sie, ze napotkalam jeszcze kilkoro takich pseudosamotnych rodzicow. ;) Kiedy kilka tygodni temu trener oglosil ze odbedzie sie owy bankiet, Bi oznajmila ze planuje zalozyc legginsy i koszulke. :D Popukalam sie w czolo i powiedzialam zeby lepiej spytala kolezanek. I dobrze ze mnie posluchala, bo wszystkie dziewczyny mialy kiecki, niektore bardzo eleganckie, a wiekszosc takze... szpilki. :O Starsza byla jedna z niewielu, ktore zalozyly adidasy. Tylko jedna do spodniczki miala klapki oraz... skarpety. :D Ogolnie bankiet byl calkiem sympatyczny, poza cena, bo $40 za osobe, to lekka przesada. Bi jednak bardzo chciala jechac, wiec coz... Do tego mozna bylo dokupic bluze druzyny i oczywiscie panna rowniez ja zapragnela miec. Koszt? Bagatela $45. :O

Bluza smieszna - logo szkoly, czyli ich maskotka (jaszczomb) ma zalozone gogle. :D No i najlepsze, ze nie mozna jej kupic na oficjalnej stronie szkoly, tylko wlasnie na tym bankiecie.

Bluza byla calkiem fajna, ale z tylu jest lista zawodniczek, podzielonych na roczniki. Bi oczywiscie pod freshmen, czyli co? Za rok trzeba kupic nowa, bo jej imie bedzie juz pod sophomore. Takie naciagactwo. ;) Byl obiad, taki typowo hamerykancki. Serio, w tym samym miejscu firma, w ktorej kiedys pracowalam miala doroczne Christmas Party i serwowali to samo. To chyba ich staly repertual, czyli makaron w pomidorowym sosie, pieczen, kurczak, ziemniaki, pieczona marchewka i troche zieleniny. :D Na deser lody w polewie truskawkowej. Kiedy juz wszyscy pojedli, zaczelo sie rozdawanie nagrod i trwalo i... trwalo... Najwiecej zgarnely oczywiscie dziewczyny z najstarszego rocznika, grupa kapitanow (kapitanek?) druzyny oraz te, ktore zakwalifikowaly sie do wyscigow stanowych. Trzeba jednak przyznac, ze trenerzy oraz "kapitanki" postarali sie, zeby kazda z dziewczyn zostala wyrozniona. Wiekszosc tych wyrozniej byla nieco zartobliwa. ;) Bi oraz kolezanka dostaly wspolne - papuzek nierozlaczek (two peas in a pod), poniewaz i na treningach i na zawodach, caly czas sa razem.

Druzynowe psiapsiolki

Oprocz tego Starsza zostala wyrozniona jako plywaczka, ktora zrobila w tym sezonie najwiekszy postep i pobila najwiecej swoich czasow. No, brawo ona. ;) 

Odbiera pamiatkowa plakietke od trenerki

Bedzie co powiesic z duma na scianie ;)

Zblizenie na sama plakietke

Niestety, poraz kolejny stwierdzam, ze takie imprezy to powinny byc w weekendy, albo chociaz w piatki. Wszystko zaczelo sie o 18:45, a skonczylo o 20:30, wiec zanim wrocilysmy do domu, byla niemal 21, bo dziewczyny spedzily 15 minut pstrykajac selfiaki. A kolejnego dnia byl normalny, szkolny dzien. Cieszylam sie, ze przynajmniej nie musze jechac w nocy do pracy, tylko moge odespac ta "balange". ;)

We wtorek ponownie mialam wolne, wiec znow wstalam zeby pozegnac Potworki, ale potem walnelam sie spowrotem do lozka. 

Bi wyprowadzila "bryke" z garazu skladziku :D

Niestety, spanie juz mi nie szlo i tylko na chwilke przysnelam, po czym zaczelam przewracac sie z boku na bok. W koncu wstalam, bo to bylo juz bardziej meczenie sie. Tym razem w koncu mialam dzien wolny, ktorym moglam sie nieco nacieszyc. Powinnam to chyba napisac w cudzyslowiu, bo spedzilam go glownie sprzatajac i ogarniajac pranie. :D W koncu ze szkoly dojechal Nik, a niedlugo po nim z pracy M. Bi zostala w szkole troche dluzej, ale wrocila zaraz po 16. Nik mial jechac na trening, ale M. stwierdzil ze nie chce mu sie jechac na silownie i zaproponowal synowi zeby zostac w domu. Super podejscie... A to on najbardziej sie zawsze zzymal jak Bi marudzila przed treningami. :D Sam wieczor spedzilismy juz leniwie i niestety musialam i ja szykowac sie na powrot do kieratu...

Sroda to juz pobudka o polnocy i do roboty. Z tego, co udalo mi sie dojrzec w dokumentach, to byl kolejny interesujacy tydzien, a raczej jego pierwsze dwa dni. Na szczescie dla mnie dzien byl laskawy, bo wypuscilam trzy partie i wszystkie wyszly z tylko drobna panika, bo jedno z oprogramowan uparcie nie chcialo laczyc sie z instrumentem. Na szczescie za kazdym razem i po dlugim klikaniu oraz wlaczaniu - wylaczaniu, w koncu zalapywalo. :) Tym razem wypuscilam trzy partie, przez co nie zostalo mi zbyt duzo czasu na uczenie sie papierow dla klienta. Nie zebym jakos szczegolnie narzekala. ;) Po pracy do domu, zjesc, ogarnac to i owo i do spania. Niestety, polozylam sie tuz przed 11, a juz o 13:45 obudzilam sie i koniec. Nie pomoglo to, ze jak na zawolanie, u sasiadow zaraz obok, zaczeli dmuchac liscie. Meczylam sie godzine, ale w koncu Nik wrocil ze szkoly, wiec wstalam, bo inaczej moglabym tak przelezec cale popoludnie... Dojechal z roboty M., ale Bi oczywiscie zostala w szkole dluzej. Na szczescie rano zawiozla ja do szkoly mama kolezanki i po poludniu dziewczyny odebrala. Srody to zawsze byl dzien odpoczynku od treningu dla Kokusia i choc probowalam przekonac go, ze mial przerwe we wtorek i teraz powinien jechac, jakos nie chcial. ;) Mielismy wiec kolejny, leniwy wieczor i oczywiscie nikt na to nie narzekal.

W czwartek ponownie wstac skoro swit i wio, do pracy. Tam znow trzy partie do wypuszczenia, a potem szkolic sie w przegladaniu papierow dla klienta. O dziwo byl to jeden z tych dni, gdzie wszystko poszlo gladko, a to u nas rzadkosc. ;) Po pracy oczywiscie prosto do domu, sniadanie i do spania. Niestety, no nie moge w dzien spac i tyle. Zasnelam na niecale 3 godziny, a potem oczy jak piec zloty i przewracanie sie z boku na bok. W koncu przyjechal Nik i stwierdzilam, ze nie ma co sie meczyc... Niedlugo po Kokusiu, do chalupy dotarl M., a Bi jak zwykle zostala w szkole dluzej i dojechala potem z mama kolezanki. Posiedzielismy, Potworki odrabialy lekcje, a potem chlopaki pojachaly na basen/ silownie. Wykorzystalam ten czas zeby przejrzec stare puzzle Potworkow. Nasza biblioteka planuje zorganizowac "wymiane", cokolwiek ma na mysli i prosi o donacje uzywanych puzzli. W bawialni w piwnicy mialam nadal stos puzzli, takich dla maluszkow 2+, jak i starszych. Zostawilam kilka zestawow po 1000 puzzli, bo moze kogos kiedys jeszcze najdzie na ukladanie. Ale reszte przejrzalam i wybralam jak najmniej zniszczone zeby zabrac do biblioteki. Reszta ma troche obdarte pudelka, to te posklejam tasma i oddam do sklepu, ktory przyjmuje uzywane rzeczy, a potem je sprzedaje. Wrocil M. z Kokusiem, wskoczyli pod prysznice i zaraz przyszla pora spania.

Piatek to oczywiscie dzien swistaka. W pracy, jak tydzien wczesniej, nie mielismy produktu klienta do wypuszczenia, wiec od razu dzien byl spokojniejszy. Wypuscilam dwie partie, a potem dalej uczylam sie wypuszczac produkt klienta. Po robocie na zakupy spozywcze, a potem szybko je rozpakowac i do spania. Niestety, zrobila sie prawie 12, ale za to bylo pochmurno, w pokoju ciemno, wiec porzadnie zasnelam. Szkoda, ze obudzilam sie sama z siebie tuz przed 15. Popoludnie i wieczor minely spokojnie. Dostalam tez dobra wiadomosc z oficjalnym rezultatem mammografi. Milo przeczytac, ze "nie ma oznak raka". ;)

No i zostal niecaly tydzien do Thanksgiving. Niestety, pierwszy raz od nie wiem jak dawna, nie bede miala wolnego dlugiego weekendu. Mamy miec wolny czwartek (choc i tu moze cos w ostatniej chwili wyskoczyc), ale piatek to juz bedzie normalny dzien, podobnie jak pozniejszy pracujacy weekend. :(

sobota, 15 listopada 2025

Rutyna i chroniczne niedospanie

Wroce jeszcze na moment do zeszlego piatku. Ostatniego posta konczylam wieczorem, a ze musialam polozyc sie znow o 21, wiec skonczylam tyle o ile i nie marnowalam czasu na opisywanie calego dnia. ;) W kazdym razie, bylo pochmurno i zbieralo sie na deszcz, dzieki czemu w sypialni mialam ciemniej, no i sie tak nie nagrzewala. Do tego poszlam spac dosc pozno, wiec spalam jak zabita. Bi zostala po lekcjach w szkole, zeby pobyc z kolezankami, ale Nik dojechal przed 15 do domu, zaczal sie krecic po chalupie i mnie obudzil. Wstalam wiec i oczywiscie mialam cala garsc sms'ow z zyczeniami: od mamy, taty, kuzynki, nawet Bi, choc byla w szkole, oraz... jej kolezanki. :) Moje male synusio - Kokusio... zapomnialo, ale nic nie mowilam, czekajac kiedy sobie przypomni. ;) Zadne z moich dzieci nie pomysli, ze po przyjsciu do domu, pierwsze to wypadaloby wypuscic Maye, wiec otworzylam psu drzwi i... szczeka mi opadla. Jedna z dynii, ktore postawilam na schodkach dla ozdoby, wytoczona zostala na rabatke przed domem, rozgryziona, a srodek wyjedzony do czysta. Normalnie lepiej bym jej nie wydrazyla! 

Nie wiem czy dobrze bedzie widac, ale na schodkach pozostala, piekna dynia, a na rabatce, zaraz przy rogu domu, marne pomaranczowe resztki...

Jestem pewna, ze to sprawka niedzwiedzi, bo sprawdzilam pozniej na kamerach, ze resztki dynii znalazly sie tam wlasnie po wizycie "gosci", poza tym, zeby taka dynke wytoczyc i rozgryzc, trzeba miec nie lada krzepe i szczeke. Szkoda, ze kamera z przodu ich nie uchwycila, ale sa czarne, w nocy ciemno i chyba ustawiona jest bardziej w strone wejscia. Malzonek zrobil mi niespodzianke, bo po drodze z pracy kupil torcik, a co lepsze, mial schowane swieczki, zapalil je jeszcze w garazu i przyniosl tort juz zaswiecony na gore. A ja myslalam, ze zapomnial (co nie byloby pierwszym razem), bo caly dzien nie mialam od niego zadnej wiadomosci. ;)

Torcik (z juz zdmuchnietymi swieczkami) oraz... karta podarunkowa. Szykuja sie zakupy!

Oczywiscie kiedy malzonek zjawil sie w kuchni gromko spiewajac Sto Lat, Nikowi przypomnialo sie o uroczystosci matki i rzucil sie do mnie z przeprosinami oraz zyczeniami. Tlumaczenie? Ze taty urodziny latwiej zapamietac, bo sa w Halloween. Typowy mezczyzna; zawsze znajdzie wymowke. :D Bi dojechala do domu dopiero prawie o 17, kiedy juz solidnie sie zmierzchalo. Poniewaz byl piatek, kiedy nie ma zadnych zajec (poki co, bo zima Nik bedzie mial klub narciarski), wiec reszta wieczora minela spokojnie, a mnie oczywiscie czekalo wczesniejsze polozenie sie do lozka.

Sobota, 8 listopad to oczywiscie kolejna nocna pobudka, choc w weekendy moge pospac "az" do 1:40. :D W robocie wypuscilismy dwie partie w miare bez przygod, choc nie obylo sie bez jakichs dziwnych wynikow. Na szczescie dalo sie to rozwiazac bez telefonow do managera. ;) Dzialaly obie maszyny, wiec moc generowaly bez dodatkowego "ladowania" i do domu dojechalam o 6:30. Po zmianie czasu jest juz jasnawo, ale i tak polozylam sie do lozka, pomimo namowow meza, ktory juz nie spal i mial wolne, zebym z nim posiedziala. Wiedzialam jednak, ze wtedy wieczorem bede padac na pyszczek, wiec wolalam jednak sie te 3 godzinki przespac. ;) Pospalam do 10, ale zanim na dobre zwloklam sie z lozka i zaczelam cos dzialac wokol domu, zrobilo sie solidnie po 11. Niestety, musialam odhaczyc znienawidzony obowiazek i wybrac sie do sklepu, kotu skonczyly sie bowiem puszki, a i suche zarcie, zarowno jej, jak i psiurowi, pomalu sie konczylo.

W garazu, na polce, znalazlysmy takie futrzane cos :D

Do sklepu zabrala sie ze mna oczywiscie Bi i poza walowka dla zwierzynca, wrocilysmy z calym stosem pierdolek. ;) Niespodziewanie zrobil sie przepiekny dzien, taki zupelnie nie-listopadowy. Piekne slonce i 18 stopni. :O Malzonek grzebal oczywiscie dalej z patio, a ja postanowilam skorzystac w pogody i porobic troche porzadku w warzywniku. Nadal tkwily w nim bowiem tyczki po ogorkach i groszku oraz klatki na pomidory. Powyciagalam wszystko, otrzepalam z ziemii i schowalam w szopce. Starsza zeszla do warzywnika ze mna bo lubi wsciubiac nos we wszystko co sie dzieje w domu (:D) i postanowila sprawdzic jak sie maja marchewki. Okazuje sie, ze zaczely rosnac na szerokosc, ale nadal sa krociutkie. Zostawilysmy je wiec w ziemii, bo moze w koncu zacznal produkowac porzadne korzenie.

Marchewy - giganty! ;) 

Poki co nie mielismy zbyt wielu nocy z przymrozkami (moze 2-3), wiec nac pietruszki nadal rosnie bardzo okazale. Szkoda by bylo gdyby potem to wszystko zwiedlo, wiec nazrywalam garsc, umylam i zostawilam do przeschniecia. 

Bukiecik natki :D

Akurat przyszedl czas jazdy do kosciola, a po powrocie poporcjowalam natke i zamrozilam. Akurat bedzie fajna do zup i innych dan w srodku zimy. Poniewaz mialam nadal urodzinowy torcik, wiec nie musialam nic piec na przyjazd dziadzia. Wieczor spedzilam wiec grzejac dupke przy kominku, bo z racji ze moglam posiedziec dluzej, namowilam malzonka na rozpalenie ognia. :)

Miniona niedziela byla u nas w robocie niepracujaca, wiec mialam wolne. Dla odmiany, pracowal M. Obudzilam sie o 9, ale tak jak moj syn, lubie sobie jeszcze polezec i niespodziewanie nagle zrobila sie 10. :D Wstalam, sniadanie, wyszykowac sie i napisalam do taty, ze kawa gotowa. ;) Dziadek przyjechal niespodziewanie z bombonierka oraz kwiatkami dla corki.

Dziadek sie postaral ;) 

Posiedzielismy jak zwykle i jedyna "odmiana" bylo to, ze musialam wyciagnac kompa i zalozyc tacie coroczne bezrobocie, bo u niego zaczeli wlasnie zimowa przerwe. Moj tata osiagnal juz wiek emerytalny i poki co twierdzi, ze na wiosne juz do pracy nie wraca, ale kto go tam wie. Co zime nudzi sie jak mops i czeka juz zeby wrocic do rutyny jaka daje regularna robota, wiec zobaczymy co bedzie w kwietniu. ;) Tego dnia nie bylo juz tak fajnie jak dzien wczesniej. Zrobilo sie ponuro i chlodniej - 14 stopni, ale M. i tak dlubal dalej na patio, betonujac slupki przy schodkach. Przy okazji wsciekl sie w ktoryms momencie, bo niewiadomo po co lazil po ogrodzie i wlazl na pozostawiona przeze mnie klatke na pomidory. Ta, pod jego ciezarem, sie obrocila, a jeden z drutow wbil mu sie w okolice... klejnotow. :D Zzymal sie pozniej, ze kto zostawia takie rzeczy na ogrodzie. Nie wiem jak mi ta klatka umknela, ale skoro on sam sie na nia nabil, to znaczy ze otoczona przez liscie nie byla dobrze widoczna. Poza tym, siedzialam jak na szpilkach, czekajac na wiadomosc od pomocnika w pracy, czy uda mu sie wyleciec. Na szczescie, tuz przed 14 dostalam od niego sms'a, ze jest na lotnisku i wyglada na to, ze uda mu sie wyleciec bez przeszkod i zebym sobie wziela poniedzialek wolny, tak jak planowalam. Jeeej!!! Co prawda, gdzies z tylu glowy mialam mysl, ze wylot do jedno, ale jeszcze nie moze byc zadnych awarii czy opoznien przy przesiadkach, no ale to juz pierwszy krok w dobrym kierunku. ;) Reszta dnia zleciala na wstawianiu pralki oraz zmywarki oraz sprzataniu lazienek. Potworki mialy umyc swoja i oczywiscie byla awanturka kto zacznie. Mlodszy byl sklonny zagrac w "kamien, nozyczki, papier", ale Bi zaparla sie, ze ona nie bedzie pierwsza i koniec. Juz mialam wymyslic jakas odpowiednia kare, ale Mlodszy wzruszyl ramionami ze moze posprzatac. Niestety, wymusil moja obecnosc (chyba dla komfortu psychicznego), wiec stalam w drzwiach przybytku i cos mnie trafialo, bo kibel niedomyty pod brzegiem, zaschnieta pasta na blacie dalej tam siedzi, ale na moje upomnienie uslyszalam, ze "sie nie odmylo". Kiedy sama chwycilam za gabke oraz szczotke i pokazalam, ze trzeba sie przylozyc, syn spytal z niedowierzaniem: "Jak to zrobilas?!". Magia dziecko, czysta magia... :D Po poludniu przyszed zapowiedziany deszcz i zrobilo sie naprawde paskudnie, a ze moglam posiedziec dluzej, wiec ponownie rozpalilismy w kominku. Uwielbiam takie przytulne wieczory... :)

Kokusia tylko tak mozna wywabic z jego pokoju ;)

W poniedzialek moglam pospac dluzej, choc wstalam o 7 zeby pozegnac Potworki.

Wedrowka na przystanek, w jesiennym krajobrazie

Pozniej jednak wrocilam do lozka, bo tej nocy mialam juz isc do pracy. Zwykle tego nie robilam i zauwazylam, ze pomimo 3-godzinnej wieczornej drzemki, tego pierwszego dnia zwykle z trudem dotrzymywalam do rana i czulam sie naprawde wykonczona. Teraz wiec postanowilam jeszcze sie przespac, ale dlugo nie moglam zasnac i choc potem przydrzemalam do 9:30, to nie wiem ile tego snu naprawde zaliczylam... W koncu wstalam i zaczelam ograniac rzeczywistosc, czyli rozladowalam i zaladowalam zmywarke, wstawilam pranie, starlam kurze w jadalni, itd. Fajnie miec wolne, choc kiedy poza toba wszyscy sa w pracy/szkole to nie ma co robic, tylko starac sie byc jako tako pozytecznym. ;) A i tak nie odhaczylam wszystkiego z mojej listy, bo caly dzien padalo, bylo ciemno i ponuro i ruszalam sie jak mucha w smole.

Przez okno przyfilowalam gigantyczny "odkurzacz", jak co roku wsysajacy liscie z brzegu ulicy. Szkoda, ze naszych M. jeszcze nie wydmuchal :/ 

Malzonek wrocil z pracy godzine wczesniej, bo... znow wzielo go na pichcenie. Zamiast zrobic to w weekend, kiedy ma czas, za wielkie gotowanie zabral sie w poniedzialek... Bi pojechala rano do szkoly z kolezanka i zostala po lekcjach ponownie zeby posiedziec z kolezankami. Na szczescie udalo jej sie wrocic rowniez z sasiadka, bo juz pisalam do niej, ze moge je obie odebrac zeby nie musialy maszerowac w deszczu. Nik za to przyjechal autobusem, wiec mial tylko krociutki dystans do przejscia, za to szedl w... krotkim rekawku! Przy 13 stopniach! :O Oczywiscie na nasze zrzedzenie, machnal tylko reka, ze mu cieplo. A w zeszlym tygodniu znowu smarkal, choc niespodziewanie dosc szybko mu przeszlo... Pod wieczor przestalo padac, ale za to temperatura spadala na leb na szyje, a w dodatku znowu zaczelo solidnie wiac. Nik mial miec trening, ale M. stwierdzil ze po tym gotowaniu nie chce mu sie juz ruszac z domu. I tak wlasnie "pojechali", bo Nik oznajmil ze moze jechac, ale na propozycje zostania w domu oczywiscie tez nie protestowal. ;) Za to malzonek napalil w kominku, choc tu bylam sceptyczna, bo zrobila sie 18, on najpozniej chodzi spac o 19:30, a ja musialam klasc sie juz o 21. No ale Nik ucieszyl sie, ze znow moze wygrzac chude plecy. ;)

Wtorek to juz niestety powrot do kieratu, czyli pobudka o polnocy i do roboty. Ponownie wypuscilam dwie partie, a potem odhaczalam szkolenia, lacznie z "obserwacjami". To byl jeden z tych tygodni, ktore jeszcze bardziej sprawily, ze nie podoba mi sie ten ostatni ped z moimi szkoleniami. Dzien wczesniej bowiem, kiedy ja mialam wolne, jedna z partii nie przeszla jakichs testow i mieli wypuscic dodatkowa, a potem mielismy awarie pradu, ktora dodatkowo wszystko opoznila. Oczywiscie dla managera apteki nie bylo problemu. On chcial wypelnic zamowienia i koniec. Tyle ze potem jedna z maszyn musiala byc zresetowana, bo po naglym odlaczeniu pradu sie zbiesila i nagle ostatnia partia wyszla o... 12:30. To oznaczalo, ze dzien produkcji (samej, bo dochodza jeszcze testy na sterylnosc, przygotowania przed oraz sprzatanie po) trwal 11 godzin. Laboranci pracuja na dwie zmiany, wiec im to wiekszej roznicy nie zrobilo, ale pomocnik siedzial tam dokladnie tyle godzin. :O We wtorek nie bylo az "tak" zle, ale jedno z laboratoriow z naszego regionu poprosilo o wsparcie, bo jedna z glownych maszyn padla im kompletnie. Pozostale dwa laboratoria (w tym nasze) musialy wiec wypuscic dodatkowa partie i wyslac im material. Poniewaz tego dnia ja wypuscilam dwie pierwsze, wiec pomocnik przyjechal o 3, ale musial zostac minimum do 11:30. Pod warunkiem, ze wszystko pojdzie zgodnie z planem oczywiscie. Jesli nie, czekalo go znow potencjalne kilkanascie godzin roboty. Az sie wzdrygam, ze kiedy zakoncze szkolenia, to bedzie moja rzeczywistosc, bo mina kolejne 2-3 miesiace az laskawie wytrenuja moja kolezanke... :/ W kazdym razie, wrocilam do domu, zjadlam, wypuscilam psiura i poszlam spac. O tej porze roku to takie "spanie - nie spanie", bo zewszad dochodzily odglosy dmuchania lisci. Najpierw dalej, po drugiej stronie osiedla, co nie bylo az tak dokuczajace. Pozniej jednak dmuchali je zaraz 2 domy dalej i robili to w niemozliwie wkurzajacy sposob, bo zamiast puscic dmuchawe jednym ciagiem, to zatrzymywali - wlaczali, zatrzymywali - wlaczali... A na koniec wieksza firma przyjechala dmuchac u sasiada z naprzeciwka i wyciagneli potezne wiatraki, ktore tak huczaly, ze obudzilyby umarlaka. :/ O 14:45 wiec nastapil koniec spania, zreszta, kilka minut pozniej wrocil do domu Nik. Tym razem nie latal z psem, za co jestem mu wdzieczna, ale wpuscil Oreo, ktora przybiegla do sypialni i ulozyla mi sie na brzuchu. Lezalam wiec kolejne pol godziny sluchajac mruczenia, bo przeciez nie zrzuce kotecka jak raz wpadl w rzadki przyjacielski nastroj. ;)

Taki widok po przebudzeniu ;)

Przyjechal z pracy M. i tylko Bi zostala w szkole dluzej. Podobno z kolezanka i kolega poszli pocwiczyc na silowni. ;) Tego dnia rano mielismy -1 i mama kolezanki zawiozla je rano do szkoly. Po poludniu bylo na plusie, ale strasznie wialo, odczuwalna temperatura byla nadal ujemna, wiec napisalam ze po nia pojade. Miala zostac do 16:30, ale ostatecznie wszyscy znajomi rozjezdzali sie troche wczesniej i o 16:05 dostalam od niej wiadomosc zebym przyjechala jak moge. No to pojechalam, bo nie ma jak byc mlodziezowym szoferem. ;) Mimo ze musialam sie ponownie wczesniej polozyc, a chlopaki wybierali sie na trening, M. naszlo na zapalenie w kominku. Nie powiem zebym narzekala, bo wzielam prysznic, wiec potem milutko bylo siasc przed ogniem i suszyc wlosy. ;) Myslalam, ze jak M. rozsiadzie sie przed kominkiem, to odechce juz mu sie gdziekolwiek jechac, ale jednak zebrali sie z Kokusiem i pojechali na basen/ silownie. My z Bi mialysmy godzinke spokoju, a po powrocie chlopakow wlasciwie byla juz pora szykowac sie do lozka. To znaczy, dla rodzicow. Do czego to doszlo, zeby starzy szli spac z kurami, a dzieciaki siedzialy ile dusza zapragnie. ;)

W srode znow pobudka w nocy i do roboty.


Tej nocy mozna bylo u nas dojrzec zorze polarna, ale mieszkam w zbyt jasnym miejscu i nic nie widzialam. Za to kolezanka z bylej pracy, wrzucila na Fejsa takie niesamowite zdjecie 

Tam w zasadzie staly schemat, bo wypuscic dwie partie, a potem kontynuowac wirtualne szkolenia, w przerwach zatwierdzajac materialy i  sprawdzajac mikrobiologie, bo z tego tez powinnam byc szkolona, choc ta czesc jakos utknela w martwym punkcie. Jeszcze taka wkurzajaca sytuacja. Wiecie, w wiekszej czesci naszej firmy, apteka miesci sie w jednym budynku z laboratorium. I choc dzielimy pomieszczenie biurowe, lazienki, kafeterie, itd. stanowimy dwa oddzielne oddzialy. Juz od poczatku slyszalam od szefa, ze mamy takie szczescie, ze nasze stosunki z apteka sa takie pozytywne, bo w wiekszosci miejsc to sa wieczne pretensje, szczegolnie ze strony tej drugiej. No coz, okazuje sie, ze "dobre stosunki" sa mocno jednostronne. Juz pisalam, ze nasze maszyny sa bardzo kaprysne, taki ich "urok", a przez to czesto sa jakies opoznienia czy problemy. Laboratorium stara sie wiec proaktywnie informowac, nawet jesli opoznienie mialoby byc o ledwie 10 minut. W razie dluzszego problemu, regularnie wysyla informacje o tym, w ktorym miejscu jestesmy i kiedy moga oczekiwac probek, itd. Apteka jednak traktuje laboratorium niczym obywateli drugiej kategorii. Chyba nie pisalam, ale przed remontem parkingu szef apteki wyslal wiadomosci gdzie mamy zarezerwowany tymczasowy parking. Okazalo sie, ze pracownicy apteki zostali oddelegowani na nieco dalszy, ale oswietlony i z kamerami. Dla nas przeznaczyl ten sam, na ktorym byly kradzione kola! :O Niby napisal, ze wynajal ochrone, ktora bedzie monitorowac, tyle ze pozniej ta ochrone widzialam i nie dosc ze przyjezdzala dopiero okolo 4 nad ranem, to jezdzila po tamtym parkingu dla pracownikow apteki! Ostatecznie okazalo sie, ze tam bylo tyle miejsca, ze laskawie "pozwolono" nam parkowac przy nich. Poczulam sie troche jak tredowata. W ta srode za to mielismy sytuacje, kiedy szef apteki wyslal zamowienie na produkt klienta, taki nowy, ktorego praktycznie nie robimy. Tyle, ze wyslal zamowienie na srode o 20:34 wieczorem we wtorek!!! Nie dosc, ze nikogo w firmie nie bylo od wczesnego popoludnia, bo przeciez my pracujemy w nieludzkich godzinach, to jeszcze mielismy awarie takiej jakby wkladki zwanej "kaseta", ktora niezbedna jest do przeprowadzenia produkcji owego produktu. Laboranci, ktorzy sa wykwalifikowani do jego wypuszczania pracuja na zmiane ranna, wiec zaraz o 4 napisali ze kaseta jest w awarii, wiec nie damy rady. Kilka godzin pozniej, szef apteki, napisal maila bez przywitania czy "pocaluj mnie w doope" z milionem wykrzyknikow, z jednym zdaniem: "Kiedy to sie stalo i kiedy zostalo skomunikowane?!". Jeden z "naszych" managerow odpisal, ze nie mielismy zamowienia na ten produkt od ponad miesiaca, a kaseta popsula sie kilka dni wczesniej, tylko inzynier nie mial czasu do niej zajrzec, bo pilniejsze maszyny tez ciagle maja usterki. I ze gdybysmy wiedzieli chociaz ze 2 dni wczesniej to puscilibysmy kwalifikacje na ten produkt na drugiej kasecie, ktora dedykowana jest innemu, ale od tego samego klienta. I ze zrobimy to w trybie pilnym, zeby na przyszlosc juz bylo. Czyli jak widzicie: od strony apteki pretensje i zadania na ostatnia chwile, a od nas managerowie sie niemal plaszcza i szukaja natychmiastowych rozwiazan. I to nie, ze apteka nam placi. Jestesmy czescia tej samej firmy i mamy placone "od gory", ale z jakiegos powodu apteka sie szarogesi. Mimo, ze bez nas bylaby w kropce (jak niektore apteki bez laboratorium w tym samym miejscu) i musialaby zamawiac material z kilku miejsc w regionie zeby wypelnic zamowienia. Zamiast jednak nas docenic, jak widac traktuja niczym niewolnikow... No, ale wystarczy o robocie. Kazdy, kto pracuje w firmie, a nie na wlasny rachunek wie, ze zawsze sa jakies nieporozumienia, sprzeczki, konflikty interesow, itd. Udalo mi sie wyjsc o czasie, w domu ogarnelam to i owo i poszlam spac. Szlo mi dosc slabo, a o 14:15 obudzil mnie sms, ktory wkurzyl tak, ze juz nie zasnelam, ale o tym za chwile. Wrocil ze szkoly Nik, a potem z pracy M. Tylko Bi zostala w szkole dluzej zeby spedzic czas towarzysko. ;) Niespodziewanie przyszedl tez raport "kwartalny" Starszej. Nie mialam pojecia, ze jak w mlodszych rocznikach mieli rok szkolny podzielony na 3 trymestry, tak w high school, maja go podzielonego na 4 kwartaly.

Kazdy z nauczycieli, poza ocena, dodal jeszcze mile zdanie 

W raporcie oczywiscie nie ma sie do czego przyczepic. Na 7 przedmiotow, z pieciu ma A lub A+, nawet z rozszerzonego angielskiego oraz hiszpanskiego. Z rozszerzonej fizyki ma B, ale ta sprawiala jej na poczatku roku takie problemy, ze ten odpowiednik naszej 4 w pelni ja zadowala. :D Tylko kolejne B, z rozszerzonej historii panne wkurza, bo uwaza ze stac ja na wiecej. Pan podobno ocenia bardzo surowo, no i pewnie ma wieksze oczekiwania od uczniow na rozszerzonym poziomie. Starsza jednak jest zawzieta i upiera sie, ze ona to poprawi i bedzie miec A w kolejnych kwartalach. :D W srody Nik nie jezdzi na treningi, wiec wieczor spedzilismy bardzo leniwie. Starzy musieli isc spac beznadziejenie wczesnie, ale mlodziez sobie posiedziala.

Czwartek, czyli dzien swistaka. Wstac o polnocy i do roboty. Parking pod praca juz prawie skonczony, pasy namalowane i pozostalo postawic betonowe blokady zeby parkujacy nie przyfansolili nosem auta w budynek. ;) Poki co jednak nadal trzeba urzadzac marsz po ciemku, w malo przyjaznej okolicy. W pracy standard, czyli dwie partie do wypuszczenia, a potem kontynuowac szkolenia. I teraz, dlaczego dzien wczesniej sms wkurzyl mnie tak, ze nie moglam juz spac? Pisalam juz wczesniej, ze strasznie cisna mnie z tym szkoleniem na produkt klienta. Moj szef nie wydawal sie zbyt przejety, ale najwyrazniej jakies inne "szychy" w firmie, juz tak. Pod jego nieobecnosc, boss mojego bossa wydzwanial do pomocnika, ktory jest u nas w tym tygodniu, zeby dopytywac kiedy powinnam je skonczyc. Chyba nie uzyskal jednak satysfakcjonujacej odpowiedzi, bowiem owy pomocnik wyslal mi w srode po poludniu sms'a, ze szef szefa bedzie do mnie w czwartek dzwonil w tej sprawie. Oho, zrobilo sie powaznie jak juz wielka ryba bierze sprawy w swoje rece. ;) To samo w sobie az tak by mnie nie wkurzylo, gdyby nie to o czym juz pisalam, a mianowicie fakt, ze szkolenie mojej kolezanki lezy odlogiem od praktycznie miesiecy. Kiedy wczesniej przeliczalam ile trwalo moje, wyszlo mi ze do grudnia powinna wypuszczac partie. Teraz wychodzi ze bedzie to raczej w nowym roku. :/ Tymczasem cala presja z zakonczeniem szkolen spada na mnie, gdzie ja w tym momencie wykonuje 3/4 pracy osoby od kontroli jakosci i bynajmniej sie nie obijam. W czwartek przyszlam wiec do roboty w bojowym nastroju i caly czas sobie powtarzalam, ze musze ochlonac, bo powiem kilka slow za duzo o ich organizacji i wylece z roboty. Tymczasem gosciu wyslal mi wiadomosc tuz przed 7, ze zadzwoni "tego ranka". Ok, odpisalam ze bede przy kompie. Iii... nic. Wychodze o 9, wiec o 8:50 napisalam ze bede jeszcze 10 minut. Zero odzewu, no to zebralam sie i pojechalam do domu.

Nik przyslal mi zdjecie jaszczombia dojrzanego z przystanku

Tam oczywiscie wypuscic psa i kota, zjesc i do spania. Niestety, nie wiem co to bylo, ale obudzilam sie po 2 godzinach i 15 minutach i koniec. Nie moglam juz spac. Przewracalam sie z boku na bok, usilujac znalezc wygodniejsza pozycje, ale bezskutecznie. A na koniec, kiedy tak lezalam, probujac wtulic sie w poduszke, na gore wdrapala sie Maya, piszczac. No to nastapil koniec spania. Dla wyjasnienia, kiedy 7 lat temu sie tu wprowadzilismy, nauczylismy psiura, ze nie wolno jej wchodzic na gore. I jak dotychczas, weszla do sypialni moze ze 3 razy i tylko kiedy juz naprawde musiala wyjsc. Tego dnia jednak strasznie mnie wkurzyla, bo przeciez wypuscilam ja zanim sie polozylam, wiec nie wiem co robila w ogrodzie zamiast sie zalatwic... :/ Cale popoludnie bylam wiec niczym snieta ryba i nawet kawa jakos szczegolnie nie pomagala. Zmusilam sie do poskladania prania, ktore "gnilo" w suszarce od dwoch dni, ale poza tym nie moglam sie zmusic do produktywnosci.

Nik musial nagrac gre na ocene, wiec chodzil po domu i cwiczyl, ale to mnie nie rozbudzalo, tylko raczaj irytowalo ;) 

Pod wieczor Nik mial trening i choc malzonek marudzil ze mu sie nie chce, to jednak przymusil sie zeby pojechac z synem. Poniewaz po takim marnym spaniu w dzien, bylam wykonczona, wiec jak tylko chlopaki wrocily, zostawilam meza zeby dopilnowal mlodziezy i poszlam spac. Byla jakos 20:30. To chyba moj rekord. :D

W piatek znow pobudka o polnocy. Poniewaz pomocnik mial tego dnia wylatywac, a piatki ogolnie sa takimi dniami z hukiem roboty, bo trzeba sprawdzac mikrobiologie (ktorej dopiero sie ucze, wiec spada to glownie na niego), wiec powiedzial zebym wypuscila 3 partie, zeby on mogl na spokojnie zajac sie pozamykaniem spraw z calego tygodnia. W przyszlym bowiem przylatuje ktos inny, wiec nie bedzie wiedzial co i jak. Niestety, byl to jeden z tych dni, gdzie przy kazdej partii cos nie gralo. Pierwsza opoznili o pol godziny, bo cisnienie wywalilo filter z kasety. Ten problem pojawia sie ostatnio dosc czesto i cos nie moga dojsc co go powoduje. W kazdym razie, partia wyszlo pol godziny pozniej. Przy kolejnej, maszyny wyprodukowaly tylko polowe mocy co zawsze. Dla nas to wsio ryba, ale apteka burczala pod nosem. Za to przy trzeciej... produkt zupelnie nie przeplynal z maszyny produkcyjnej do kasety. Kompletnie. Wszystkie fiolki pozostaly puste. I najlepsze ze nikt nie wiedzial gdzie sie podzial. :D Czy nadal gdzies w przewodach, czy poszedl prosto do odpadow. A radioaktywnosc byla nadal tak wysoka, ze nie mogli nic otwierac zeby sprawdzic. Ostatecznie musieli ponownie poskladac nowa kasete i umocowac w innej skrzynce. Ale tu opoznienie bylo juz godzinne. Przez to, ostatecznie w ogole nie ruszylam szkolenia, bo zostalo na tyle niewiele czasu, ze wolalm sie skupic na pozamykaniu papierow zeby nie zostawiac sobie tego na weekend, albo na przyszly tydzien. Po pracy jeszcze na zakupy, a potem do domu spac. Niestety, znow spalam tylko jakies dwie godziny i znow Maya truchtala na dole skamlac. A tym razem biegala po ogrodzie kiedy wyciagalam zakupy, wiec wiedzialam ze sie zalatwila. Poniewaz normalnie wytrzymuje cala noc i dobrych pare godzin jak nas nie ma, wiec podejrzewam, ze na starosc lapie ja jakas fanaberia. Wie, ze jestem w domu, wiec bedzie wymuszac zeby czlowiek zszedl do upierdliwego pieska. Wrocil w koncu ze szkoly Nik, a pozniej z pracy M., ktory przywiozl chinczyka. Bi jak ostatnio zwykle, zostala w szkole do 16:30, ale pozniej wieczor byl juz spokojny i leniwy. Rodzice niestety oboje szykowali sie na sobotnia prace, ale dzieciaki zaczynaly weekend.

Do poczytania!

piątek, 7 listopada 2025

Zaczal sie listopad

Sobota, 1 listopada, zaczela sie niestety pobudka o 1:40 i jazda do roboty. Tam juz tradycyjnie, w weekend w ktory my caly pracujemy, inzynierowie urzadzaja sobie konserwacje maszyn. Szlag mnie kiedys trafi i wysle niezbyt uprzejmego maila do zarzadu oraz owych inzynierow. W rezultacie jedna maszyne nam odlaczyli i musielismy polegac na drugiej. Pojedyncza nie generuje zbyt duzej mocy, wiec facet od produkcji musial dac jej dluzej pochodzic. Zamiast wiec wygenerowac dawke o 3, czekalismy do 3:30, a pozniej zamiast pobrac kolejna o 5, facet przesunal ja na 5:45, zeby miec pewnosc, ze zbierzemy wystarczajaco do wypelnienia zamowien apteki. Udalo sie, ale przez to bylam tam przynajmniej godzine dluzej niz powinnam. Zreszta, przy testach tez mielismy przygody i skonczylo sie telefonem do szefa. W chromatografii bowiem, wykres opadl sobie w dol, a oprogramowanie uznalo, ze to kolejny skladnik w roztworze.

Tak wyglada wykres roztworu z zawartoscia acetonitrylu ;)

Szef oczywiscie zaspany, kompa nie mial wlaczonego, wiec musialam przeslac mu zdjecie. W mojej dawniejszej pracy sama puszczalam probki na chromatografie, wiec znam sie na tym na tyle, ze wiedzialam ze nie jest to poprawny wynik. Nie moglam jednak powiedziec laborantce zeby zablokowac integracje wykresu od okreslonego punktu bez autoryzacji kogos "z gory". Na szczescie szef sie ze mna zgodzil, tyle ze musialam pomoc w znalezieniu w oprogramowaniu odpowiednich komend, bo laborantka potrafi puscic probki, ale juz gmerac przy wynikach nikt jej nie nauczyl. Co zreszta jest dobre, bo gdzie ja kiedys musialam kombinowac zeby na wykresie odnalezc i zaznaczyc wszystko co trzeba, tak tutaj oprogramowanie podlicza wyniki automatycznie i laboranci wlasciwie nie powinni nic zmieniac. Na szczescie w kilkanascie minut udalo nam sie to zalatwic, przeprosilam szefa za przedwczesna pobudke i moglismy wypuscic partie. Tyle, ze jeszcze musialam otworzyc dochodzenie, bo czujniki mierzace temperature pokazaly ze zamrazarnik byl niemal przez 3 godziny poza dozwolonym limitem temperatury. Przepisy pozwalaja tylko na 2 godziny, wiec po przeczytaniu i upewnieniu sie, ze nie da sie tego obejsc, otworzylam je i wyslalam maila zeby zawiadomic kierowniczke laboratorium oraz mojego szefa, choc oni pewnie odczytali go dopiero w poniedzialek. ;) Do domu dojechalam dopiero po 7 rano. Malzonek juz nie spal, ale dzieciaki tak, wiec szybko zapakowalam sie do lozka na drzemke. ;) Nastawilam budzik na 10, a po zjedzeniu sniadania i lekkim ogarnieciu sie, chwycilam za odkurzacz zeby ogarnac podlogi na gorze. Przez dwie lazienki, wala sie tam po prostu obrzydliwa ilosc wlosow. Niestety, ale przy dwoch "babach" z dlugimi kudlami, nie da sie tego uniknac. Do tego Oreo lubi spac na dywaniku w korytarzu, wiec na nim tez jest wiecznie warstwa klakow niczym kozuch. ;) Tym razem, o dziwo, Bi uznala ze jej pokoj tez wymaga odswiezenia i odkurzyla oraz pomyla podlogi u siebie. Nik oczywiscie rowniez, bo choc to prosiaczek, to przynajmniej swiadomy generowanego przez siebie syfu. :D Pozniej byl czas na obiad i odpoczynek, choc nie tak dlugi jakbym chciala, bo jechalismy jak zwykle do kosciola. Poniewaz byl pierwszy listopada, wiec po mszy podjechalismy na cmentarz, zeby zapalic z Potworkami symbolicznie znicze. Nik zrobil to z typowym dla siebie entuzjazmem, Bi przewracajac oczami. Normalka. ;) Po powrocie do domu moglismy w koncu w pelni sie zrelaksowac bez patrzenia na zegarek. Upieklam placek z jablkami, bo szykowala sie ponownie wizyta dziadka, a wreszcie udalo mi sie tak wymierzyc ilosc bananow, ze wszystkie zjedlismy. :D No i w koncu trzeba sie bylo szykowac do spania, bo czekalo mnie ponownie wstawanko w srodku nocy.

W niedziele mialam mala zagroske z pobudka, bo tej nocy przestawialismy zegarki. Tak, u nas odbywa sie to pozniej niz w Polsce. Problem w tym, ze planowalam wstac o 1:40, a o 2 zmieniali czas. Czyli po 20 minutach mialabym znow godzine 1. I co tu robic. Moglabym pojechac do pracy o godzine wczesniej, ale... no, mowy nie ma. ;) To taki paradoks pracy w nocy, bo przeciez czas zmieniany jest wlasnie wtedy, zeby jak najmniej przeszkodzic w normalnym funkcjonowaniu spoleczenstwa. Tyle, ze moja praca nie jest "normalna". ;) Ostatecznie nastawilam budzik na 1:58, dwie minuty polezalam zeby upewnic sie, ze czas przestawi sie na godzine 1, po czym przelaczylam go na 1:40 i na szczescie udalo mi sie zasnac ponownie. Jedyna zaleta weekendowej pracy jest to, ze jest mniej ludzi i mozemy parkowac gesiego pod budynkiem. Cale szczescie bo akurat tej nocy przyszedl lekki przymrozek i juz marsz naokolo zeby wejsc od tylu budynku, byl brutalny. ;) W pracy na szczescie tego dnia wszystko poszlo duzo sprawniej niz w sobote, tyle ze musialam zostac nieco dluzej. W ramach mojego szkolenia, musialam bowiem zaliczyc obserwacje przygotowywania probki naszego produktu do testu na sterylnosc. Do tego celu musialam sama sie okutac w sterylne wdzianko i spedzilam ponad pol godziny w pokoju produkcyjnym. Niestety, ale z powodu ograniczenia wystawienia na promieniowanie, wszystko odbywa sie w specjalnej komorze, w ktorej operuje sie specjalnymi ze szczypcami, za pomoca "ramion" znajdujacych sie na zewnatrz. Jest to niestety robota bardzo precyzyjna i czasochlonna i cos, co normalnie zajeloby kilkanascie minut, tu zajelo kilkadziesiat. W koncu jednak facet skonczyl i moglam zebrac sie do domu. Tyle, ze powiedzial mi, ze koncza im sie tubki z pozywka dla bakterii, wiec zahaczylam jeszcze o magazyn, zeby je zatwierdzic dla poniedzialkowej zmiany. Wiedzialam ze kolega pomocnik, ktory mial przyjechac w tym tygodniu, to doceni. ;) Przyjechalam wiec na 3, a wyszlam po 5 rano i oficjalnie zaczelam moj "weekend". ;) Tego dnia malzonek pracowal, wiec kiedy wrocilam juz go nie bylo, zas dzieciaki smacznie spaly. Szybko wiec sie tylko napilam i walnelam do lozka. Wstalam o 9:30, niestety z solidnym bolem glowy. Jadlam sniadanie, mylam sie i ogarnialam kuchnie, a czolo nadal nieprzyjemnie mi pulsowalo. Naprawde malo kiedy boli mnie lepetyna i juz mialam wziac tabletke, ale okazalo sie, ze potrzebowalam... kawy. Jak tylko ja wypilam, bol zaczal pomalu przechodzic. Jak to w niedziele, przyjechal moj tata. Posiedzial, pogadal i pojechal, a my nadal dzialalismy. Malzonek grzebal przy skladziku, bo po ostatniej ulewie okazalo sie, ze podwieszany sufit, z ktorego woda splywa do rynny jest pod sporym katem i w rezultacie, kiedy mocno pada, robi sie takie cisnienie, ze wybija ja po przeciwnej stronie rynienki. :D Ja wstawilam jedno z niekonczacych sie pran, ale poza tym podskakiwalam z radosci, bo przede mna byly dwa dni wolne. Poniewaz moglam wieczorem dluzej posiedziec, wiec oficjalnie otworzylismy sezon kominkowy. :)

Goraca kawa i ogien w kominku - takie wieczory to lubie :)

Niestety, nie moglam klapnac przy nim i sie nie ruszac, bo Bi (ktora korzysta z zycia towarzystkiego za wszystkich czlonkow rodziny) byla zaproszona do swojej przyjaciolki - sasiadki na spotkanie urodzinowe. Impreza zaczynala sie o 18 i wyslalabym ja sama, ale po zmianie czasu bylo juz o tej godzinie zupelnie ciemno. Zawiozlam ja wiec autem, ale nawet nie wysiadalam, tylko wysadzilam ja pod drzwiami i pojechalam. Z odebraniem bylo gorzej, bo u sasiadow nic nie dzieje sie zgodnie z planem. Przyjecie mialo sie skonczyc o 20:30, ale kiedy przyjechalam, dopiero wyciagali tort i szykowali sie do spiewania Happy Birthday. 

Wesola gromadka

Potem oczywiscie jakies zdjecia, mlodziez jeszcze ostatnie wyglupy i wyszlam stamtad po 21. :/ Na szczescie pozniej mialysmy zawrotne 30 sekund jazdy autem do domu i moglam spowrotem klapnac przed kominkiem.

Poniedzialek byl pierwszym dniem mojego "weekendu", choc nie pospalam sobie tyle, ile bym chciala, bo wstalam zeby pozegnac Potworki wychodzace do szkoly. 

Bi maszeruje z rowerem pod gorke (przynajmniej teraz nie dzwiga juz dwoch plecakow), a kolezanka juz czeka

Moglam oczywiscie wrocic potem do lozka, ale szkoda mi bylo dnia. Zjadlam sniadanie, pogadalam z siostra, a potem zabralam sie za odkurzanie i mycie podlog na dole. Mialam jeszcze zetrzec kurze, ale musialam zalatwiac sprawy (na szczescie wirtualnie) i utknelam przed kompem na wieksza czesc popoludnia. Kiedy skonczylam, palnelam sie w czolo, bo zapomnialam wypisac rachunkow, a jeden byl juz dosc pilny. Na szczescie uswiadomilam sobie, ze nie widzialam przejezdzajacego samochodziku listonosza, a wiedzialam ze w poniedzialki przyjezdza on zwykle duzo pozniej (pewnie biedny zastepca). Dlaczego opowiadam o rachunkach oraz listonoszu? Ano, wypisalam czeki i pomaszerowalam do skrzynki. Po drodze napotkalam Oreo, niosaca cos w pyszczku. Szare, wiec pomyslalam, ze mysz albo nornice. Cos mnie jednak tknelo, podeszlam blizej, a to sie szamota i jest zdecydowanie ptaszkiem! Kurcze! Krzyknelam na kota zeby puscil zdobycz (taaa, bo na pewno poslucha :D) i zaczelam za nim biec, zastanawiajac sie szybko jak zmusic ja do rozwarcia paszczy. ;) Oreo spierdziela, ale na szczescie ptaszek trzepotal sie tak mocno, ze przystanela zeby poprawic chwyt, a ja wtedy pac! po wlochatej doopie, tymi trzymanymi w reku listami! :D Kot zaskoczony puscil ptaka, a ten niczym strzala wylecial w strone najblizszego drzewa. Czyli na szczescie nie doznal zadnych powaznych obrazen. ;) Wrocily ze szkoly Potworki, wrocil z pracy M. i popoludnie mijalo spokojnie, az przyszla pora dla chlopakow na jazde na trening. Oni pojechali, a my z Bi cieszylysmy sie "babska" godzina. ;)

We wtorek mialam kolejny dzien mojego "weekendu". Wolne mialy rowniez Potworki, bowiem tego dnia mielismy wybory (lokalne), a u nas odbywaja sie one zawsze w pierwszy wtorek listopada i wszystkie szkoly sa zamkniete. Pomimo, ze komisje wyborcze sa tylko w middle i high school. ;) Mielismy wiec leniwy dzien i czulam sie jakby naprawde byl weekend. Troche sie pokrecilam, posprzatalam, przygotowalam obiad na kolejny dzien, poskladalam pranie, ale ogolnie sporo czasu spedzilam leniuchujac. Na lunch zrobilismy sobie domowa pizze, bo juz bardzo dawno jej nie bylo. Potwory zupelnie nie wspolpracowaly przy "dokumentacji" zdjeciowej. ;)

Jedno nawet nie chce patrzec w obiektyw, drugie robi glupie miny :D

Poniewaz placek z jablkami, ktory upieklam w sobote, zniknal w jeden dzien, Mlodszy znow postanowil upiec swoja ukochana babke. Musze przyznac, ze tym razem juz nie musialam go az tak pilnowac. Potrzebowal pomocy przy oddzielaniu zoltek od bialek, a potem przy wyskrobywaniu ciasta z czelusci miski, ale poza tym praktycznie wszystko zrobil sam. I dobrze sie przy tym bawil. ;)

Albo kudly nastroszone, albo kaptur na glowie...

Wrocil z pracy M., po czym poszedl dlubac przy patio obok skladziku. Aha, bo zapomnialam chyba napisac, ze jak juz skladzik zostal skonczony (poza rozwiazaniem problemu z przelewajaca sie woda :/), malzonek zabral sie za patio przy nim. To taka przestrzen wylozona kostka, z deskami jako obramowanie. Te deski byly juz tam jak sie wprowadzilismy prawie 8 lat temu i niewiadomo ile czasu wczesniej. W kazdym razie, wiekszosc zaczela butwiec i potrzebowala wymiany. Jak juz wymienil deski, a smietniki wstawilismy do skladziku, zrobila sie tam przestrzen, ktora mozna bylo troche "upiekszyc". Latem mam nadzieje postawic tam lezak czy inny hamak, trzeba by tez kostke wyczyscic i wyrownac, ale poki co M. z "rozpedu", zrobil tam plotek. :)

Wlazl kotek, na plotek...

Te czarne koncowki u gory, to solarne lampki, ktore zapalaja sie o zmierzchu. Wieczorem oczywiscie przyszla pora na trening Kokusia i malzonek zabral sie z nim zeby pocwiczyc na silowni. A po ich powrocie mlodziez musiala sie szykowac na normalny szkolny dzien, a ja na powrot do kieratu.

Sroda to juz niestety pobudka po polnocy i do roboty. Weekend sie skonczyl. ;) Tam znow przyciskaja ze szkoleniami i pomocnik, ktory jest w tym tygodniu, powiedzial zebym wypuszczala dwie partie, a potem zajela sie przerabianiem wirtualnych przepisow. Kiedy jednak powiedzialam ze umre z nudow i od czasu do czasu zrobie sobie przerwe na inne zadania, dal mi taka liste, ze ostatecznie wcale tak wielu tych przepisow nie zaliczylam. ;) Po powrocie do domu, oczywiscie zjesc sniadanie, wypuscic psiura na siusiu, wyrzucic kota na dwor (zeby mnie nie budzil :D) i do spania. Niestety, byla prawie 11, a jak to w dzien, zaraz po14 sie obudzilam i klops. Po spaniu. Na sile probowalam jeszcze dolezec, majac nadzieje ze przysne, ale zaraz przyjechala Bi, a niedlugo po niej Nik. Ten ostatni w ogole dostal pozniej opierdziel, bo wie, ze ja spie, a wpadl do domu jak burza i od razu zaczal ganiac z Maya, glosno nawolujac "gdzie pileczka Majusia, gdzie pileczka?!". Mialam ochote go udusic. ;) Ostatecznie wstalam, bo kompletnie sie rozbudzilam, ale cale popoludnie oraz wieczor bylam polspiaca. Pogoda tez nie pomagala, bo bylo ponuro, pochmurno i juz o 17 zrobilo sie praktycznie ciemno. Mala ciekawostka: jesienia oraz zima, zmierzch zapada u nas niemal godzine pozniej niz w Polsce. ;) Sroda to dzien kiedy Nik nie jezdzi na trening, wiec mielismy spokojna druga czesc dnia, co mi oczywiscie bardzo pasowalo.

Jak zwykle polozylam sie na moja "drzemke" o 21, ale mimo zmeczenia, strasznie zle spalam. Przez 3 godziny caly czas na zmiane przebudzalam sie i przysypialam. Do doopy takie spanie... O polnocy, kiedy wlasnie mialam wstawac, przylazla Oreo i ulozyla mi sie na brzuchu. ;) Zwloklam sie z oporami, wyszykowalam i pojechalam do roboty. Zanim jednak wyszlam, doslownie 10 minut przed moim wyjsciem, piknelo powiadomienie z kamer. Pomyslalam, ze to kot, bo zeszla za mna na dol i domagala sie wypuszczenia, wiec otworzylam jej drzwi. No... nie. :D

Slabo widac, bo w swietle lampki maja kolor niemal idealnie asfaltu, ale to mamusia i dwojka mlodych ;) 

Cieszylam sie, ze nie mieszkam w starym domu, gdzie mielismy tylko wiate na auta i to oddalona od domu. ;) W pracy bez zmian. Wypuscilam dwie partie, a potem zajelam sie wirtualnymi szkoleniami. Udalo mi sie wyjsc o czasie, co zawsze jest malym sukcesem. ;) W domu jak zwykle ogarnac naczynia bo spac nie moge jak mam pelen zlew brudow (;P), wypuscic Maye, "wyrzucic" kota i do spania. Niestety, mimo ze w nocy zle spalam, teraz tez nie moglam spac. Przewalalm sie z boku na bok i co chwila cos mnie wybudzalo. W koncu wrocil Nik i spanie skonczylo sie na dobre. Bi zostala w szkole troche dluzej, posiedziec z kolezanka i odrobic lekcje. Malzonek postanowil po drodze z pracy kupic pizze, choc we wtorek juz ja mielismy, a w lodowce strasza resztki przynajmniej trzech dan. ;) Niestety, tego dnia nie bylo spokojnego siedzenia. Normalnie Nik mialby trening, ale akurat w czwartek odbywaly sie ewaluacje chlopcow do druzyn koszykarskich. Chyba nie pisalam bowiem, ale Mlodszy chce jeszcze w tym roku pograc zima w kosza. Wahal sie i sam nie wiedzial co chce robic, ale w koncu koledzy go namowili. To juz ostatni rok, kiedy moze zagrac w druzynie rekreacyjnej. Za rok musialby zglosic sie do zespolu w szkole sredniej, a tam juz chyba trzeba wykazac sie wiekszym talentem. ;) Poki co, "ewaluacja" to po prostu sprawdzenie kto jest na jakim poziomie, zeby potem tak rozdzielic zawodnikow zeby wszystkie druzyny byly w miare wyrownane. I super, tylko dla chlopcow z VIII klas odbywalo sie to o... 19:15. Zawiozlam syna, przypielam mu kartke z numerkiem, po czym mialam godzine czekania, rodzice bowiem nie sa wpuszczani na sale gimnastyczna. Pojechalam wiec do biblioteki po kolejna czesc serii, ktora czytamy z Kokusiem, ale kiedy wrocilam pod szkole, nadal zostalo mi pol godziny siedzenia w aucie. Na szczescie chlopaki wybiegly zaraz po zakonczeniu i moglismy wrocic do domu. Zrobila sie jednak 20:30, wiec tylko przygotowalam przekaski na kolejny dzien w pracy, wypuscilam Maye na ostatnie siusiu i popedzilam sie polozyc. Tym razem bylam na tyle zmeczona, ze zasnelam jak kamien. ;)

W piatek pobudka niestety znow o polnocy. Zebrac sie i do roboty. Tego dnia postarzalam sie o kolejny rok, ech... Z okazji urodzin dostalam wyplate. :D W pracy ponownie wypuscic dwie partie, a potem musialam zaliczac wirtualne przepisy. Sporo bylo jednak innych zadan i ostatecznie przerobilam az... 5. :D Niestety, moje plany pracy na kolejny tydzien zostaly (potencjalnie) pokrzyzowane przez... rzad. Co ma on do mojej pracy? Poniekad nic, ale... Poniewaz mialam pracowac w sobote (ta niedziela jest niepracujaca) planowalam wziac poniedzialek wolny. Jeden z pomocnikow mial jak zwykle przyleciec w niedziele i przejac nocna zmiane w ten dzien. Niestety, nasze wspaniale partie polityczne nie moga sie dogadac i w rezultacie rzad od ponad miesiaca nie funkcjonuje. Powoduje to lawine utrudnien bowiem spora czesc pracownikow federalnych pozostaja bez wyplat, a to sprawia, ze maja problem z oblozeniem etatow. W koncu kryzys dopadl tez lotniska i federalna agencja do spraw lotnictwa, dla bezpieczenstwa ograniczyla 10% lotow. I tu jest pies pogrzebany, bo pomocnik, ktory mial przyleciec w niedziele powiedzial, ze jego lot zostal opozniony o 2 godziny. Poki co, jeszcze zdazy, ale jesli pojawia sie dodatkowe opoznienia lub inne awarie, moze zwyczajnie nie dotrzec na czas. Nie mowiac juz o tym, ze musialby nie spac przez jakies 24 godziny. Troche mi go szkoda. ;) Oznacza to, ze najprawdopodobniej bede musiala pracowac w poniedzialek, a wolne wziac we wtorek. Niby ok, ale z doswiadczenia wiem, ze taki pojedynczy dzien wolny malo co daje. Nadal czlowiek jest zmeczony. ;) Z pracy udalo mi sie wymknac 20 minut wczesniej i cale szczescie, bo musialam jeszcze zrobic zakupy spozywcze, a przeciez przespac tez sie kiedys trzeba. ;) Wrocilam, rozpakowalam torby, zjadlam sniadanie i popedzilam do lozka, bo zrobila sie prawie 12. Dobrze, ze tym razem Oreo nawet sie nie pojawila, wiec nie mialam wyrzutow sumienia, ze wyganiam ja na dwor. ;)

Milego weekendu!