Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kryminał. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kryminał. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 4 listopada 2013

Ułomna ręka sprawiedliwości - P.D. James

P.D. James
Ułomna ręka sprawiedliwości
tłum. Barbara Cendrowska
Warszawa 2012
Buchmann

Stworzyłam kiedyś roboczą teorię, że najlepsze kryminały P.D. James to te najkrótsze (Zakryjcie jej twarz, Z nienaturalnych przyczyn), natomiast te dłuższe wypadają zwykle słabo. Jednak po lekturze Czarnej Wieży, Zmysłu zabijania i Ułomnej ręki sprawiedliwości muszę stwierdzić, że jednak nie ma tu żadnej wyraźnej reguły – ta ostatnia książka, zdecydowanie najobszerniejsza z nich, okazała się najlepsza i najbardziej wciągająca.

Atrakcyjna i odnosząca sukcesy pani mecenas, Venetia Aldridge, radczyni JKM, zostaje znaleziona w swoim gabinecie martwa i prześmiewczo przystrojona w tradycyjną perukę. Jednak zanim to się wydarzy, mamy okazję zaobserwować Venetię w działaniu, poznać jej charakter, motywy postępowania i poglądy. Wydaje mi się, że kryminały, w których ofiara zostaje najpierw „przedstawiona” czytelnikowi,  czyta się ze szczególnym zaangażowaniem, jako że często kluczem do rozwiązania zagadki morderstwa jest osobowość zmarłego, którą w takich powieściach kryminalnych może poznawać bezpośrednio, a nie poprzez opowieści świadków.

W Ułomnej ręce sprawiedliwości prezentacja ofiary wypadła bardzo dynamicznie, ponieważ widzimy Venetię w sytuacji ogromnego napięcia emocjonalnego – jej jedyna córka Oktawia postanawia się zaręczyć z niejakim Garrym Ashe’em, osobnikiem wielce podejrzanym, którego Venetia dopiero co wybroniła z zarzutów o zamordowanie ciotki. Ta sprawa przyniosła jej wiele satysfakcji (bo Venetia lubiła wygrywać), a jeśli pozostawiła po sobie drgnienie niepokoju (wina Ashe’a była – przynajmniej dla jego obrończyni – oczywista), to na pewno rozmyłoby się wkrótce, gdyby nie to, że Oktawia postanowiła się związać właśnie z nim… na złość matce. Venetia odebrała to jako jednoznaczny atak na siebie, ale o ile motywy Oktawii (z którą nigdy nie miała dobrego kontaktu) były dla niej jasne, o tyle nie umiała dociec, czego chce od niej Garry Ashe… Jakby przeczuwając, że jej czas się kończy, Venetia zaczyna desperacko szukać pomocy – nie, to brzmi, jakby załamywała ręce i prosiła – lepiej: Venetia zaczyna wymuszać na innych pomoc w sprawie Ashe’a, prezentując przy tym dość nieprzyjemne cechy charakteru, ale zanim zdąży coś przedsięwziąć, ginie. W tym momencie wiemy już, że Venetia Aldrige miała talent do robienia sobie wrogów i znamy grono osób, które szczególnie źle jej życzyły.   


Ułomna ręka sprawiedliwości ma naprawdę niesamowity, mroczny klimat, budowany przede wszystkim poprzez postać Ashe’a: odpychającą, tajemniczą i nieprzewidywalną. Atmosferę niepokoju i zagrożenia podkreślają również wspomnienia Venetii z młodości, które koncentrują się wokół okrutnego ojca i dawnego nauczyciela. Zdecydowanie zderzenie tych dwóch postaci: Ashe’a i Venetii, było świetnym pomysłem, ale tej dynamiki wystarczyło tylko do połowy książki. Potem zrobiło się dość nudno i nawet dramatyczne zakończenie i wyskakujące nieoczekiwanie nowe postaci (Michael Cole na przykład) nie zdołały zatrzeć tego wrażenia. Mimo wszystko Ułomna ręka sprawiedliwości jest niezłym kryminałem, bardzo ciekawie przedstawiającym środowisko prawników, a psychologiczne obserwacje P.D. James jak zwykle zachwycają wnikliwością i narracyjnym wyczuciem. Na pewno wrócę do tej książki – przede wszystkim ze względu na mroczną, duszną atmosferę początkowych rozdziałów, przywodzącą na myśli Psychozę i inne Hitchcockowskie smaczki. 

wtorek, 18 czerwca 2013

Wywiad z Robertem Ostaszewskim



SH: Jesteś jednocześnie pisarzem i krytykiem literackim – obecnie to dość rzadkie połączenie. Nie boisz się przy tym dość ostro oceniać książek, które recenzujesz na swoim blogu. Niektórzy uważają, że to trochę „nie wypada” krytykować kolegów i koleżanek po piórze – inni, że w blogosferze brakuje bezkompromisowych opinii. Co o tym myślisz?

RO: To fakt, niektórzy, wymienię dla przykładu choćby Jerzego Pilcha czy Wojciecha Kuczoka, są zdania, że łączenie pisania własnej prozy z aktywnością krytycznoliteracką jest podejrzane czy wręcz moralnie naganne. Ja nie mam z tym problemu. Wystarczy mieć jasno określone kryteria oceny tekstów i zachowywać elementarną uczciwość, aby nie być posądzonym o wykaszanie konkurencji. Poza tym właściwie od początku mojej przygody z literaturą zajmowałem się równolegle pisaniem książek i pisaniem o książkach, a do tego ukształtowały mnie w dużym stopniu postmodernistyczne koncepcje literatury, zrównujące – rzecz ujmuję w skrócie – rozmaite przejawy tekstotwórczej aktywności. A że pewnym pisarzom nie podoba się moje krytycznoliterackie pisanie? Mówi się trudno, nie wszyscy muszą mnie kochać.
A jeśli chodzi o recenzowanie/krytykę w blogosferze – to trochę inny temat. Jest w niej za dużo kolesiostwa, a za mało rzetelnej, pogłębionej krytyki. Właściwie większość blogów poświęconych omawianiu literatury to jedynie „pamiętniczki lektur”, które z prawdziwą krytyką literacką mają mało wspólnego.

Pewnie nie wszyscy pisarze Cię kochają, ale kilku by się takich znalazło. Jak to jest, kiedy recenzujesz książkę znajomego? I czy przyjaciele-pisarze raczej proszą Cię o recenzję, czy proszą, żebyś nie recenzował?

W przypadku recenzowania książki znajomego postępuję tak samo, jak przy pisaniu o książkach osoby, której nie widziałem na oczy, bez taryfy ulgowej. Interesuje mnie przede wszystkim, czy tekst jest dobry, nie cofam się przed wytykaniem potknięć i błędów kolegom, bo takie poklepywanie się po plecach za wszelką cenę zwyczajnie nie ma sensu. Niektórzy przez to się na mnie obrażają, większość jednak nie – i wtedy po prostu dyskutujemy sobie, bywa, że ostro, na temat tekstu. Czasami przyznają mi rację, czasami nie – i wtedy pięknie się różnimy.
A czy przyjaciele-pisarze proszą mnie o recenzje? I tak, i nie. Jeśli chodzi o recenzje, które zamieszczam w gazetach, czasopismach czy na blogu, to zazwyczaj nie proszą, bo doskonale zdają sobie sprawę, że nie podlegam tego rodzaju naciskom, sam wybieram książki, o których chcę napisać, i klucz koleżeństwa nie ma w tym przypadku nic do rzeczy. Natomiast gdy znajomi pisarze proszą mnie, abym skrobnął dla nich recenzję wewnętrzną czy rekomendację potrzebną do wniosku o stypendium czy dotację, to zwykle – o ile tekst nie jest poniżej jakiejkolwiek krytyki – nie odmawiam, bo zdaję sobie sprawę, jak ciężkim kawałkiem chleba jest w naszym kraju zajmowanie się literaturą, więc jeśli mogę, oczywiście w miarę moich możliwości, pomóc komuś moją opinią, to pomagam. Ale podobnie bywa i z pisarzami, których znam jedynie poprzez ich teksty.

Których polskich pisarzy kryminałów cenisz najbardziej i za co? Z naszej rozmowy w pociągu (podczas której jeden z pasażerów nie wytrzymał pikantnych „kryminalnych” szczegółów i wyszedł z przedziału) zapamiętałam, że wyrażałeś się bardzo pochlebnie między innymi o Marcinie Wrońskim.

Właściwie nie tyle cenię konkretnych autorów, co pewien format prozy kryminalnej. Lubię kryminały, jak to nazywam, przełamane, gatunkowo niejasne, w których oprócz solidnie zakomponowanej intrygi można znaleźć coś jeszcze – na przykład zabawę konwencją, socjologiczne obserwacje, wyrafinowany język albo ciekawy obraz przeszłości. Ale pewnie chciałabyś poznać jakieś nazwiska? Lista byłaby długa, ale podam tylko kilka przykładów. Świetna jest trylogia Marcina Świetlickiego, który udanie pożenił poetycką wrażliwość z kryminalną solidnością. Marcin Wroński udowodnił, że kryminał może być bardzo ciekawą powieścią historyczną. Zygmunt Miłoszewski jak mało który prozaik z „głównego nurtu” umie zakręcić frazą. Ryszard Ćwirlej kreśli obraz późnego PRL-u, którego próżno szukać u innych pisarzy, nawet tych z głównego nurtu prozy. I tak dalej…

A jaki Ty – jako współautor kryminałów Kogo kocham, kogo lubię i Sierpniowe kumaki – proponujesz czytelnikom „dodatek”?

W obu powieściach postawiliśmy na – posłużę się zgrabnym określeniem Wrońskiego – krymi-zgrywę, czyli kryminał na wesoło, w którym kreacje bohaterów, ich język, a właściwie cała narracja nasycone są humorem. Oczywiście, nie zaniedbujemy intrygi kryminalnej, w tych książkach mamy do czynienia z krwawymi zbrodniami, różnego rodzaju przestępstwami i ponurymi typkami, ale chcieliśmy, aby podczas lektury czytelnik również dobrze się bawił. Mam cichą nadzieję, że tak jest. W Sierpniowych kumakach dołożyliśmy do opowieści dosyć szczegółowy opis Helu, można nawet rzec, że ta powieść jest swego rodzaju literackim przewodnikiem po rozmaitych atrakcjach tego półwyspu. W nowym kryminale, pisanym z Violettą Sajkiewicz, spróbujemy przybliżyć naszym czytelnikom Śląsk.

Czy możesz zdradzić coś więcej na temat tego nowego kryminału? Czym (poza lokalizacją) będzie się różnił od Sierpniowych kumaków?

To druga część cyklu, pojawią się znani z Sierpniowych kumaków policjanci Polański i Tyszka, o ile jednak w tamtej książce byli – by tak rzec – na gościnnych, wakacyjnych występach, prowadząc śledztwo nieoficjalnie, o tyle tutaj działają na własnym terenie, więc w nowej powieści będzie więcej z kryminału procedur policyjnych. Rozbudowaliśmy też warstwę obyczajową, aby pokazać środowisko, w którym żyją i pracują nasi bohaterowie. Będzie sporo ciekawostek dotyczących naszej ulubionej dzielnicy Katowic, czyli Nikiszowca. No i oczywiście humor. Dużo humoru.

Dotychczas wydane kryminały stworzyłeś z pisarkami: Martą Mizuro i Violettą Sajkiewicz, i wiem, że bardzo sobie chwalisz tę współpracę. A czy nie zastanawiałeś się nad pisaniem z mężczyznami?

Prawdę powiedziawszy, jeszcze kilka lat temu nie podejrzewałem, że jestem w stanie pisać powieści w duecie. Zaczęło się to trochę z przypadku, trochę z ciekawości – po prostu chciałem sprawdzić, czy potrafię coś takiego zrobić. Okazało się, że nie mam z tym większego problemu – choć, oczywiście, pewne tarcia podczas wspólnego pisania były – a i efekt, sądząc z recenzji i głosów czytelników, nie jest najgorszy. A pisanie z mężczyznami? Jeśli pojawi się ciekawy pomysł, czemu nie.

Co Cię najbardziej denerwuje w kryminałach i czego jako autor starasz się unikać?

Nie lubię, gdy pisarze kurczowo trzymają się wciąż tych samych schematów, rozwiązań fabularnych, powielają je w nieskończoność. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że kryminały, jak każda proza gatunkowa, w dużej mierze muszą opierać się na schematach, powtarzalnych konstrukcjach opowieści, ale należy próbować ożywić je nieco, zindywidualizować, co można robić na wiele sposobów. W innym przypadku kolejne powieści stają się przewidywalne i zwyczajnie nudne. Dla przykładu, odrzucają mnie już od jakiegoś czasu książki amerykańskich pisarzy o psychopatycznych seryjnych zabójcach, bo też ile można o tym czytać. Podobnie jest ze Skandynawami, którzy w kółko wałkują te same tematy, takie jak wykorzystywanie dzieci, poniewieranie kobietami czy problemy z emigrantami. Choć z drugiej strony nie dziwię się pisarzom, bo jeśli mogą, wykorzystując panującą akurat modę na taki a nie inny rodzaj kryminałów, sprzedać trochę więcej egzemplarzy, to właściwie dlaczego nie mają tego robić?
Drażni mnie również u wielu autorów kryminałów brak dbałości o język, styl ich prozy. Jakby zakładali, że krwawa intryga i wyrazisty bohater w zupełności wystarczą czytelnikowi. A przecież choćby książki Austriaka Wolfa Haasa, a u nas Miłoszewskiego czy Wrońskiego potwierdzają, że można tworzyć kryminały wysmakowane językowo.

Wydałeś dwa kryminały w jednej z najbardziej popularnych serii wydawniczych w Polsce, pracujesz nad trzecim, uczysz innych kreatywnego pisania – i co dalej? Co chciałbyś osiągnąć jako pisarz kryminałów – co byłoby dla Ciebie największym sukcesem?

Oczywiście przede wszystkim chciałbym mieć dziesiątki tysięcy wiernych czytelników, którzy z niecierpliwością będę oczekiwać kolejnych moich książek. Ale tak naprawdę jestem dopiero na początku drogi, jeśli chodzi o prozę kryminalną. Teraz, wraz ze współautorką, skupiam się głównie na tym, by jak najciekawiej rozwinąć cykl o przygodach śląskich policjantów, osadzić go jak najmocniej na mapie rodzimego kryminału. Więc teraz praca i jeszcze raz praca, a co będzie później, zobaczymy.


Jako jedna z wiernych i niecierpliwych czytelniczek życzę Ci, aby ta praca była jak najprzyjemniejsza. Dziękuję za rozmowę. 


Zapraszam na blog Roberta Ostaszewskiego - można komentować, podyskutować... :-) 

Wakacyjny wywiad - Zapowiedź

Dziś wieczorem na moim blogu pojawi się pierwszy wywiad: rozmowa z pisarzem kryminałów, autorem książki idealnej na lato. Będzie o blogosferze, plusach i minusach polskich i zagranicznych kryminałów, krymi-zgrywie - krytycznie, trochę kontrowersyjnie i na luzie. 
Można zgadywać, o kogo chodzi ;-)   


Lipy już kwitną - zaczęło się lato!

niedziela, 2 czerwca 2013

Zapowiedź: Trup z Nottingham - Sasza Hady



Alfred Bendelin, prywatny detektyw (dyskrecja gwarantowana) powraca!

Oto drżą czarne serca złoczyńców i miękną kolana pięknych dam, bo największy prywatny detektyw Londynu znów wyrusza, by tropić zło i występek. Nieprzewidywalny i niepokonany, zawsze górą czy to w walce, czy w miłości, kpi sobie z niebezpieczeństwa, śmiejąc się geniuszom zbrodni w twarz! Alfred Bendelin powraca i tym razem nikt go nie powstrzyma. A już na pewno nie Nicholas Jones, nieśmiały policjant, który marzy o chwili spokoju i próbuje wreszcie ułożyć sobie życie.

Zwabiony podstępem w pułapkę Nick musi znów wcielić się w rolę fikcyjnego detektywa i rozwikłać zagadkę morderstwa Waltera Darringtona, antypatycznego właściciela znanego wydawnictwa. Przy pomocy swojego przyjaciela Ruperta przenika do wąskiego kręgu podejrzanych i rozpoczyna śmiertelną rozgrywkę z zabójcą. Zabawa w Alfreda Bendelina przestaje być jednak zabawą, gdy okazuje się, że karty od początku gry były znaczone, a morderca wie, że – w odróżnieniu od swojego literackiego alter ego – Nick Jones ma więcej niż tylko jedną słabość…


Premiera 13 lipca, równiutko rok po części pierwszej czyli Morderstwie na mokradłach :-)
Wydawnictwo Oficynka i Sasza Hady zapraszają na drugie spotkanie z Nickiem, Rupertem i - oczywiście - Alfredem Bendelinem!

P.S. Z okazji premiery konkurs będzie, rzecz jasna ^^


czwartek, 30 maja 2013

Z nienaturalnych przyczyn - P.D. James

P.D. James
Z nienaturalnych przyczyn
tłum. Barbara Kopeć-Umiastowska
Wydawnictwo Buchmann
Warszawa 2012


Moje kolejne spotkanie z P.D. James okazało się bardzo udane i coraz bardziej doceniam jej wyrafinowanie prosty, niekiedy wręcz surowy styl, który łagodnieje, gdy narrację zabarwia poetycka wyobraźnia głównego bohatera. Z nienaturalnych przyczyn należy do krótszych książek z cyklu o Adamie Dalglieshu i potwierdza moją roboczą tezę, że w przypadku James te mniej obszerne tomy charakteryzują się lepszą kompozycją.

Tak jak w Zakryjcie jej twarz, nadinspektor Scotland Yardu wyjeżdża do małej wioski, jednak tym razem nie sprowadza go tam prowadzone śledztwo – udaje się do Monksmere w Suffolk, aby odwiedzić swoją ulubioną ciotkę Jane. Dalgliesh i ciepłe rodzinne uczucia? Brzmi trochę nieprawdopodobnie, prawda? Owa zażyłość między policjantem i starą panną pasjonującą się ornitologią ma źródło w podobieństwie ich charakterów – Jane Dalgliesh w niczym nie przypomina uroczej staruszki w typie panny Marple. Postać ciotki Adama wzbudziła moją sympatię i była moją najmocniejszą kandydatką na morderczynię (nie, nie zdradzę, czy miałam rację!) – i przez to zdałam sobie sprawę, że często, gdy podejrzewam któregoś z bohaterów, robię to z czystej sympatii i uznania dla jego inteligencji ;-)

Tak więc Dalgliesh wyjeżdża do pięknej nadmorskiej miejscowości, aby odpocząć po rozwiązaniu trudnej sprawy i zastanowić się nad swoim życiem: a konkretnie, czy warto je zmieniać, by ożenić się z ekscentryczną Deborah Riscoe. Oczywiście nic z tych planów nie wyjdzie – w Suffolk na Dalgliesha już czeka trup. Należy dodać, że to dość nietypowy nieboszczyk, który po śmierci spędza czas bardzo aktywnie: wybiera się na wycieczkę łódką. Muszę powiedzieć, że pierwsza scena książki, w której opisano właśnie żeglującego beztrosko trupa zrobiła na mnie takie wrażenie, że długo nie mogłam się zdecydować, aby czytać dalej – zmotywowało mnie dopiero wyzwanie Czytamy kryminały, bo akcja Z nienaturalnych przyczyn rozgrywa się właśnie w małej miejscowości.

Monksmere to bardzo ciekawa osada z rodzaju snobistycznych: mieszka tam kilku pisarzy i krytyk teatralny – ogółem bardzo barwne grono. Nigdy nie byłam w Suffolk, więc trudno mi stwierdzić, czy rzeczywiście jest to najpiękniejszy zakątek Anglii (w kilku innych znanych kryminałach wychwala się wszak plaże Devonu), ale opisy w książce James przekonująco oddawały jego dziki, nieco niebezpieczny urok – a raczej oddawałyby, gdyby były nieco bardziej urozmaicone. Niestety powtarzały się bez przerwy mało odkrywcze wzmianki o kontraście między spokojem solidnie zbudowanego, ciepłego domu a szaleństwem burzy i wichru na zewnątrz – tak natrętnie, że w końcu mnie to zirytowało. Być może jest to niedopatrzenie redakcyjne: te fragmenty są do siebie tak podobne, że całość tekstu na pewno skorzystałaby na wycięciu ich, tak żeby pozostał tylko jeden, który wtedy na pewno silniej działałby na wyobraźnię.

Poza tym nie mam żadnych zastrzeżeń do Z nienaturalnych przyczyn: James jak zwykle sprawnie buduje intrygę, wprowadza ciekawe, oryginalne postaci, starannie kreśli ich portrety psychologiczne i fachowo, bezlitośnie podpuszcza i zwodzi czytelnika. Największe wrażenie zrobiły na mnie obserwacje dotyczące kalekiej Sylvii Kedge oraz sposób, w jaki Dalgliesh dochodzi do rozwiązania zagadki morderstwa. Tak mi się podoba ten ostatni fragment, że zamieszczam go poniżej, zachęcając jednocześnie do sięgnięcia po kryminały P.D. James – bo naprawdę warto.

Dziesięć minut później Dalgliesh zaparkował w cieniu przydrożnego żywopłotu i ułożył się w samochodzie tak wygodnie, jak to tylko było możliwe dla kogoś o jego wzroście. […] Obudził go grzechot żwiru o maskę i wysokie zawodzenie wiatru. Zegarek wskazywał piętnaście po trzeciej. Zaczynała się wichura i nawet pod osłoną żywopłotu samochód lekko się kołysał. […] opierając się o drewniane ogrodzenie, stanął twarzą do wiatru, którego siła zaparła mu dech w piersiach, i spojrzał przed siebie na mroczne, płaskie pola. Czuł się jak wówczas, gdy jako mały chłopiec jeździł na samotne rowerowe wycieczki i wychodził z namiotu na nocne spacery. To była jedna z jego największych przyjemności, owo poczucie całkowitego osamotnienia, polegające nie tylko na tym, że nie miał towarzysza, ale i na tym, że nikt na całym świecie nie wiedział dokładnie, gdzie się znajduje – samotność nie tylko ciała, ale i ducha. Zamknąwszy oczy, czując w nozdrzach głęboki aromat mokrej trawy i ziemi, potrafił prawie wyobrazić sobie, że znów jest dzieckiem; zapach i noc, i radość były te same.
Pół godziny później znów ułożył się do snu. Ale zanim zapadł w pierwszą strefę nieświadomości, coś się stało. Rozmyślając sennie i bez napięcia o morderstwie Setona, nagle, niewytłumaczalnie, wpadł na pomysł, jak można było tego dokonać.
(str. 210–211) 


Nota wydawcy:
Długie spacery brzegiem morza, odpoczynek przy kominku z kubkiem gorącej herbaty – tak miał wyglądać zasłużony urlop Adama Dalliesha, błyskotliwego nadinspektora Scotland Yardu, który już od dawna cieszył się na myśl o wizycie u ciotki mieszkającej w spokojnej miejscowości w hrabstwie Suffolk. Dziwnym trafem dzień wcześniej miejscowa policja znajduje zwłoki autora kryminałów, pływające w łódce przy brzegu. Mają obcięte w przegubach dłonie. Wszyscy mieszkańcy są podejrzani...

Przeczytane w ramach wyzwania Czytamy kryminały etap maj/czerwiec

niedziela, 24 marca 2013

Złoty Kościej 2012 dla Saszy Hady



Z przyjemnością ogłaszam, że Morderstwo na mokradłach zwyciężyło w plebiscycie Złoty Kościej 2012 i zostało wybrane kryminałem roku. Bardzo dziękuję wszystkim za oddanie głosów na Alfreda Bendelina. To pierwsze wyróżnienie dla mojej książki i jestem bardzo szczęśliwa :-)

W pozostałych kategoriach plebiscytu nagrodzeni zostali:

horror roku 2012: Graham Masterton, Czerwony hotel, wyd. Rebis
thriller roku 2012: Tomasz Sekielski, Sejf; wyd. Rebis
fantastyka roku 2012: Dominik Sokołowski, Kwiat paproci, wyd. Rebis
okładka roku 2012: Elżbieta Cherezińska, Korona śniegu i krwi, wyd. Zysk i S-ka
wydawnictwo roku 2012: Rebis

Serdecznie gratuluję!





poniedziałek, 25 lutego 2013

Ziarno prawdy - Zygmunt Miłoszewski

Ziarno prawdy
Zygmunt Miłoszewski
WAB 2013 / Zima z kryminałem, Polityka


Recenzja z okazji drugiego wydania Ziarna prawdy

Tegoroczna Zima z kryminałem to trzy wielkie em: Mankell, Marinina i – wreszcie – Miłoszewski. Wreszcie, bo to na ten tom niecierpliwie czekałam, jako że chciałam mieć wreszcie własny egzemplarz. Na początek kilka słów o tym kieszonkowo-kioskowym wydaniu – otóż dobre jest. Książka lekka, poręczna, ale przy tym starannie wydana, okładka jest w dotyku przyjemnie matowa, prawie aksamitna.   

Jeśli chodzi o zawartość, to o jej jakości może zaświadczać nagroda Wielkiego Kalibru, którą autor odebrał – jako jedyny w kryminalno-festiwalowej historii – po raz drugi. Jak to zwykle bywa z takimi wyróżnieniami, paradoksalnie im głośniej o jakimś pisarzu, tym bardziej trzeba przekonać się na własnej skórze, czy to naprawdę aż takie dobre. Moim zdaniem w tym przypadku: o, tak.

Na pewno powinni przeczytać Ziarno prawdy wszyscy, którzy interesują się współczesnym polskim kryminałem, a także ci, którym podobała się poprzednia książka o prokuratorze Szackim, czyli Uwikłanie. A także ci, którym Uwikłanie się nie podobało. Ziarno prawdy – chociaż to kontynuacja pierwszej części – jest pod pewnymi względami zupełnie inne. Narracyjnie o wiele bogatsze, bardziej przekonujące i po prostu ciekawsze. A jeśli chodzi o głównego bohatera…

Myślę, że nigdy nie będę fanką Teodora Szackiego, ale czytanie o jego perypetiach uczuciowych sprawiło mi tym razem o wiele więcej przyjemności. Takiej kobiecej, tryumfalnej, przyziemnej przyjemności: oto niegodziwy krętacz i zdrajca zostaje ukarany. Tak się strasznie męczył w małżeństwie i w warszawskiej pracy, tak potrzebował życiowej zmiany: no to proszę bardzo. Uwiedziony złudnym blaskiem wolności od zobowiązań i widokiem pięknej panoramy Sandomierza Szacki rzuca wszystko – i zostaje na lodzie. Sandomierz okazuje się miastem dość nudnym, pięknym, ale nudnym, mającym swoje dobre strony, ale nudnym, nudnym, zaś powrót do kawalerskiego życia kończy się dla Szackiego płaczem nad sierocą kanapką z baleronem i szczypaniem przy sikaniu. Taki to casanova i zdobywca świata. Ha! Przyznam, że gdyby Ziarno prawdy napisała kobieta, podejrzewałabym ją o dość małostkowe pastwienie się nad rodzajem męskim (takie mniej więcej na poziomie mojej przyziemnej satysfakcji z niedoli Szackiego) i próbę odreagowania jakichś krzywd wyrządzonych jej przez zdradzieckich samców. A że autorem książki jest Zygmunt Miłoszewski (który jest fajny), podziwiam ten ironiczny dystans i przekorną złośliwość, z jaką potraktował swojego bohatera. Oczywiście nie jest to wątek najważniejszy, ale no, daję słowo, jak to cieszy!

Tak więc Teodor Szacki ma – chwilowo – przechlapane i żadne uroki miasta ojca Mateusza nie są w stanie tego zmienić (kolejną wspaniałą warstwą narracji są odwołania do tego popularnego serialu – tu mały kuksaniec, tam uszczypnięcie…). Na szczęście pojawia się interesujący trup, a otoczka tego makabrycznego morderstwa sprawia, że Sandomierz jakby budzi się ze snu. Powstają z martwych stare koszmary i upiorne legendy… A potem robi się jeszcze bardziej ciekawie – wygląda na to, że morderca postanowił załatwić prokuratorowi rozrywkę najwyższej zbrodniczej klasy, w odpowiednich dekoracjach i – z uwagi na ciemne karty historii miasta – bardzo na temat.

Dopiero bardzo długo po lekturze Ziarna prawdy dotarło do mnie, że te wszystkie elementy mrocznej antysemickiej legendy same w sobie mają wielki potencjał dramatyczny, który zresztą autor umiejętnie wykorzystał. Makabryczne obrazy de Preveta z sandomierskiej katedry, opowieści o spuszczaniu krwi niewinnych dziatek – rzeczywiście ponure to wszystko, ale jakoś nie przemówiło do mojej wyobraźni (Baby Jagi też się nie boję). Zresztą, moja wyobraźnia była zbyt zajęta obrazami widowiskowych trupów, które zostawił policji do podziwiania morderca, a pod koniec książki dwiema wybitnie paskudnymi historiami, przy których Prevet może się schować. Miłoszewski zdecydowanie potrafi budować klimat grozy – i w którymś momencie razem z Szackim zaczęłam mamrotać: o nie, tylko nie to…

ALE Ziarno prawdy jest nie tylko mroczne i emocjonalnie wyczerpujące – jest też momentami bardzo zabawne i to w taki nieoczywisty, rozbrajający sposób. Bardzo rzadko mi się zdarza głośno się śmiać nad jakąś książką: przytłumiony chichot w tramwaju, szeroki uśmiech, ale czytając Ziarno prawdy, śmiałam się całkowicie niedyskretnie. Najbardziej chyba podobała mi się wysmakowana metafora więziennego gwałtu w Empiku i taniec z Hitlerem, ale było też kilka innych zabójczych momentów.

Mam nadzieję, że trzeci tom przygód prokuratora Szackiego też przyniesie pozytywne zaskoczenie – odbierając nagrodę we Wrocławiu, autor zapewniał, że będzie się starał jeszcze bardziej niż dotąd. Bardzo mi się podoba ta determinacja :-)                  

A tu pierwsze wydanie w Mrocznej Serii

środa, 2 stycznia 2013

Help the Poor Struggler - Martha Grimes (6. tom o R. Jurym)

Martha Grimes
Help the Poor Struggler
Headline Book Publishing
London 1989


Od wydania piątego tomu o Richardzie Jurym (Zajazd Jerozolima) minęło już trochę czasu i w końcu – nie doczekawszy się – postanowiłam przeczytać szóstą część w oryginale. Nie będę próbowała przekładać tytułu, bo pewnie, z braku w języku polskim odpowiedniego rzeczownika osobowego od „mozolić się”, wyszłoby mi coś w rodzaju „Pomóż nieszczęsnemu nieborakowi”, a na pewno można to zrobić jakoś ładniej (any ideas?).

Zawsze najbardziej lubię w książkach początki i przykładam dużą wagę do tego, czy są przemyślane i chwytliwe – a szczególnie ważne wydaje mi się to w kryminałach. Najlepiej oczywiście, żeby zaczęło się od interesujących zwłok lub sceny morderstwa. W Help the Poor Struggler mamy naprawdę mocne wejście i aż cztery trupy: kobiety i trójki dzieci. A obiecuje się i piątego („…czy zdążą rozwiązać zagadkę na czas, by ocalić kolejną niewinną ofiarę?” pyta natarczywie notka na tylnej okładce). Zdecydowanie największe wrażenie robi opis znalezienia ciała Rose Mulvanney – aż mnie ciarki przeszły, mniam!
To pierwszy duży plus Help the Poor Struggler. Drugim jest ciekawy chwyt wprowadzenia nowych (i bardzo ważnych) bohaterów w środku książki, kiedy wydaje się, że już wszystkie role są obsadzone. Bardzo lubię takie kompozycyjne zagrania – to tak jakby ktoś niespodziewanie wyjął z szuflady schowaną tam czekoladkę.

Jeśli już o bohaterach mowa, to i tym razem Martha Grimes wspaniale sobie poradziła z wykreowaniem starannie dobranego grona ciekawych postaci. Na pierwszy plan zdecydowanie wybija się despotyczny policjant Brian Macalvie. Na jego przykładzie po raz kolejny potwierdza się teza, że urokowi Richarda Jury’ego nikt się nie oprze – nawet twardogłowy (w poniekąd pozytywnym znaczeniu) glina o niezawodnym instynkcie i niewyparzonej gębie. Współpraca z Macalviem okazuje się zaskakująco udana – cała trójka (Macalvie, Jury i oczywiście Melrose Plant) dogaduje się doskonale. Wydawałoby się, że dzięki połączeniu ich atutów sprawa zostanie błyskawicznie rozwiązana, ale w pewnym momencie wszystko jakby staje w miejscu: nie pojawiają się nowe poszlaki, tropy, pomysły. Panowie siedzą w pubie Help the Poor Struggler i słuchają apatycznie starych przebojów Elvisa sączących się z szafy grającej. I nic. I nic. Ale to cisza przed burzą.
Drugą niezapomnianą bohaterką Help the Poor Struggler jest Lady Jessica, młoda dama fascynująca się motoryzacją. I mariażami – a dokładniej sposobami zapobiegania im. Jak Brian Macalvie wprowadza klimaty amerykańsko-presleyowskie, tudzież sentymentalne irlandzkie piosenki (zdumiewające, jak często ci twardzi faceci kryją w sercach jakąś romantyczną tajemnicę!), tak dzięki Jess do książki wkraczają mniej lub bardziej subtelne aluzje do Dziwnych losów Jane Eyre i Rebeki oraz upiornie drogie samochody. To dosyć nietypowa mieszanka, ale w Help the Poor Struggler sprawdza się znakomicie.

Jeśli miałabym wskazać minusy szóstego tomu, to przyczepiłabym się do rozwiązania zagadki, które wydawało mi się nieco naciągane. Fabuła obejmuje dwadzieścia lat, tymczasem wszystko rozstrzyga się w jedną noc, kiedy wszystkie postaci dramatu nie wiadomo czemu znajdują się nagle na właściwych miejscach we właściwym czasie. Co więcej, policjanci siedzący w barze doznają olśnienia dokładnie w momencie, kiedy pięć mil dalej morderca trzyma nóż na gardle kolejnej ofiary. Może trochę zbyt surowo to oceniam, ale brawurowy początek i pięknie splatające się wątki czterech różnych morderstw pozwalały liczyć na wspaniały finał… Z drugiej strony muszę przyznać, że niedociągnięcia logiczne wcale nie popsuły mi przyjemności z lektury. Niesamowity klimat, który Marcie Grimes udało się wyczarować (tym razem tłem były ponure krajobrazy Dartmoor. To tam, gdzie hasał pies Baskerville’ów!) i świetnie zarysowane postaci bohaterów sprawiają, że nie ma sensu czepiać się drobiazgów.    

P.S. Jeśli ktoś się pokusi o lekturę oryginału, radzę poszukać innego wydania - czytało się okropnie, jeszcze nigdy nie widziałam tak obrzydliwie rozmazanego druku :-/

piątek, 7 grudnia 2012

Agatha Raisin i martwa znachorka - M.C. Beaton


M.C. Beaton
Agatha Raisin i martwa znachorka (t. 9 serii)
tłum. Stanisław Jan
Edipresse
Warszawa 2012


Szczerze mówiąc, wcale nie planowałam sięgać po kolejne tomy serii o Agacie Raisin, uznałam, że Wredny weterynarz mi wystarczy – wiem już, czym to się je, było miło, dziękuję, ale zbyt blisko z tą straszną babą, jaką jest bohaterka książek M.C. Beaton, zaprzyjaźniać się nie chcę. Dlatego sama nie wiem, co skłoniło mnie do przeczytania Martwej znachorki – może czerwona okładka (na czerwone jestem łasa jak sroka na błyskotki). A może informacja z notki, że w tym tomie Agatha, zdradziecko oszpecona podczas poprzedniej przygody, musi uciec ze swojego ukochanego Carsley do jakiegoś beznadziejnego pensjonatu nad morzem i czekać, aż odrosną jej włosy? Dobrze ci tak, wiedźmo – pomyślałam sobie mściwie i… zaczęłam czytać.

Intryga spodobała mi się od razu: ginie znana w okolicy wróżka i uzdrowicielka Francie Juddle, a wśród podejrzanych znajduje się również Agatha. Na szczęście (lub nie…), zanim ktoś solidnie trzepnął Francie w głowę, wyprawiając ją na drugi świat, z którym – jak się wcześniej chwaliła – prowadziła ożywione kontakty, znachorka zdążyła sprzedać naszej bohaterce magiczny środek na porost włosów i eliksir miłości. A najzabawniejsze, że oba specyfiki najwyraźniej zadziałały: łyse placki na głowie Agathy pokryły się obiecującym meszkiem, a Jimmy Jessop, miejscowy policjant, zakochał się w niej na zabój. Wszystko się pięknie układa, a do tego Agatha Raisin może robić to, co najbardziej lubi, czyli prowadzić amatorskie śledztwo, pakując się ludziom z butami w życie, utrudniać pracę policji, wszędzie wtykać nos…

Nadmorskie krajobrazy Wyckhadden, zimny wiatr, spacery po molo, trup w wodzie – wszystko to przypadło mi do gustu i to dużo bardziej niż sceneria z tomu drugiego. Również bohaterowie wydali mi się o wiele bardziej interesujący: grupa zaprzyjaźnionych ze sobą od lat staruszków spędzających czas na grze w Scrabble podczas długiego pobytu w niepopularnym hotelu poza sezonem, męski, a przy tym kapryśny (ciekawe połączenie!) Jimmy Jessop, egzotyczna znachorka i jej córka… Co więcej, przekonałam się również do samej Agathy! Szczególnie ujęło mnie to, że w pewnych momentach decydowała się nie brnąć dalej w swoje intrygi i wyznawała policji całą prawdę jak na świętej spowiedzi (no… albo prawie całą – ostatecznie to Agatha Raisin). To były bardzo ciekawe momenty w śledztwie, prowadzące do konfrontacji z Jimmym i nowych odsłon relacji między bohaterami.

Jedyne, co mi się nie podobało, to rozwiązanie. W którymś momencie byłam pewna, że wiem i… jednak nie. Co gorsza, mam wrażenie, że scenariusz zbrodni, który ja ułożyłam z dostarczonych przez autorkę poszlak, był dużo ciekawszy niż ten przedstawiony na końcu (tak, wiem, jestem strasznie próżna;-)) Tak się pięknie to układało w interesujący wzór – a tymczasem M.C. Beaton zdecydowała się na zakończenie bardzo zaskakujące, ale dość słabo umotywowane i niewiarygodne. Pierwszy raz jestem gotowa przychylić się do tezy, że nie jest najważniejsze za wszelką cenę zwieść czytelnika, ale przedstawić rozwiązanie, które będzie godne zarysowanej intrygi (a śledztwo było tu prowadzone naprawdę świetnie).

Pomijając to, co ja uznaję za niedociągnięcie, a innym akurat może się spodobać, z przyjemnością stwierdzam, że świetnie mi się czytało Martwą znachorkę – kryminał lekki, dobrze skonstruowany i zabawny. 

niedziela, 26 sierpnia 2012

Agatha Raisin i wredny weterynarz - M.C. Beaton

M.C. Beaton,
Agatha Raisin i wredny weterynarz
tłum. S. Jan
Edipresse
Warszawa 2012

W Carsely w urokliwym angielskim Cotswolds zostaje otwarta nowa przychodnia weterynaryjna. W tak małej miejscowości już samo to dostarczyłoby plotek na cały tydzień, tymczasem – ku radości wszystkich okolicznych starych panien – okazuje się na dodatek, że świeżo przybyły weterynarz jest przystojnym, uwodzicielskim mężczyzną. Nie tracąc czasu, wszystkie damy z Carsely i okolic zakładają swoje najlepsze komplety bielizny wyszczuplającej, biorą Bogu ducha winnych pupili pod pachę i pędzą do poczekalni przychodni. Dosyć szybko robi się tam tłoczno. Wśród zamartwiających się tajemniczym i nagłym pogorszeniem się stanu zdrowia swojego zwierzaka jest również Agatha Raisin, zdecydowana wygrać ten wyścig. Skoro nie udało się z chłodnym Jamesem Laceyem… Paul Bladen, nowy weterynarz, wydaje się przynajmniej o wiele bardziej przystępny. Nawet zaprasza Agathę na kolację.
Tłumy w poczekalni zaczynają się jednak szybko przerzedzać. Wydaje się, że Bladen… nie lubi zwierząt. A niewiele jest rzeczy, które mogłyby tak skutecznie odstraszyć pełną nadziei starą pannę lub wdowę, jak brutalne traktowanie jej ukochanego zwierzątka. O ile jednak nowy weterynarz nie ma dobrej ręki do piesków i kotków, o tyle świetnie radzi sobie ze zwierzętami gospodarskimi. Właśnie dlatego to jego lord Pendlebury prosi o przeprowadzenie zabiegu na jednym ze swoich wyścigowych koni. Zabieg niestety zakończył się śmiercią. Weterynarza.
Agatha Raisin, która już wcześniej miała przeczucie, że od Paula Bladena lepiej trzymać się z daleka, teraz zaczyna podejrzewać, że weterynarz mógł mieć jakichś wrogów, a jego przedwczesne zejście nie było wynikiem wypadku. Wspólnie z Jamesem Laceyem, szukającym wymówki, żeby tylko nie zasiąść do pisania swojej książki, rozpoczyna amatorskie śledztwo, próbując ukrywać je przed Billem Wongiem, zaprzyjaźnionym policjantem.
Agatha Raisin i wredny weterynarz to druga część popularnego cyklu M.C. Beaton, który niedawno zaczął ukazywać się w Polsce. Kolejne tomy, przykuwające uwagę bardzo udanymi, kolorowymi okładkami, możemy kupić co dwa tygodnie w każdym kiosku. Trzeba przyznać, że kryminały M.C. Beaton to dobra propozycja na wakacyjną lekturę – poręczne tomiki można zabrać ze sobą do pociągu lub na plażę i na kilka godzin przenieść się na spokojną angielską prowincję.
Bohaterka cyklu, Agatha Raisin, porównywana jest do panny Marple, co mnie wydaje się niejakim nadużyciem, działającym na niekorzyść samej Raisin. Dla mnie urocza stara panna, stworzona przez Agathę Christie, to przede wszystkim uosobienie dobrych manier, taktu, subtelnego poczucia humoru życzliwego zrozumienia dla ludzkich słabości i – oczywiście – ponadprzeciętnej inteligencji. Tymczasem Agatha Raisin bynajmniej nie grzeszy dobrym wychowaniem, wyrozumiałością czy wrodzoną elegancją angielskiej damy. Trudno też powiedzieć, że na co dzień jest szczególnie bystra (o pewnych brakach w tej kwestii świadczą niezliczone gafy, jakie popełnia). Co zatem sprawia, że Agatha Raisin jest dobrym materiałem na detektywa i – postać literacką? Otóż Agatha jest niebywale, zdumiewająco, kosmicznie wręcz wścibska i uparta. Kiedy raz wpadnie na trop zbrodni, nic nie zdoła jej powstrzymać. Jest jak rasowy pies myśliwski, który może na pierwszy rzut oka nie wydaje się ósmym cudem świata, ale gdy nadchodzi czas polowania, zostawia wszystkich daleko w tyle. Zaś to, że bywa małostkowa, próżna i infantylna, dodaje jej wiarygodności i jest rzecz jasna źródłem komizmu (niekiedy dość rubasznego). Podsumowując, Agathę Raisin trudno polubić od pierwszego wejrzenia, ale bardzo dobrze się o niej czyta.
M.C. Beaton pisze lekko – jak dla mnie momentami być może zbyt lekko. W świat jej książek nie da się głęboko zanurkować, tak jak w przypadku Marthy Grimes czy P.D. James. Trudno jednak tak naprawdę uczynić z tego zarzut – po pierwsze cykl o Agacie Raisin to trochę inna gałąź kryminalnego drzewa, o wiele bardziej nastawiona na lekturę dla czystej rozrywki, a do drugie – czy można mieć pretensje, że coś czyta się zbyt łatwo?