Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mroczna seria. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mroczna seria. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 18 kwietnia 2013

Pogrom w przyszły wtorek - Marcin Wroński, czyli dzikie czasy

Marcin Wroński
Pogrom w przyszły wtorek
Warszawa 2013
WAB, Mroczna seria


Bardzo niecierpliwie czekałam na piąty tom przygód Zygi Maciejewskiego: wieść o przesunięciu wydania przyjęłam ze zgrzytaniem zębami, a skąpo wydzielane przez wydawnictwo przedpremierowe fragmenty tylko podsycały moją ciekawość. Dlatego kiedy tylko książka się ukazała, pobiegłam do księgarni i porwałam pierwszy z brzegu egzemplarz, jakby ich miało zaraz braknąć – i dopiero w domu przekonałam się, że trafiła mi się kopia wyjątkowa, z „rozjechaną” pieczątką (postanowiłam uznać, że to jak z wadą na rzadkim znaczku pocztowym, i czuć się na wszelki wypadek bogatsza). Najpierw o okładce, bo napatrzyłam się na nią jeszcze przed premierą. Podobnie jak w poprzednich tomach dobrze oddaje klimat, czy raczej największy atut książki; powiedziałabym, że okładka Kina Wenus jest ucieszna, Skrzydlatej trumny – bezpretensjonalna, Anieli – tajemnicza, zaś ta Pogromu: ironicznie-absurdalna. Trochę żałuję, że zdjęcie (o którym wspomina autor w podziękowaniach na końcu) jest nie najlepszej jakości – na ekranie monitora wyglądało idealnie, a na wydrukowanej okładce oczy i usta gorliwej krasnoarmiejki zamieniły się w czarne kropki. No cóż, jakby nie było – takie czasy były…

A właśnie. To była jedna z moich pierwszych refleksji, kiedy już zanurzyłam się w książkowym świecie. Szybko zorientowałam się, że tak naprawdę nie mam pojęcia o tamtych czasach, że wiedza o tych pierwszych, trudnych latach po wojnie niezauważalnie przemieniła się w mojej głowie w jakąś zlepioną z obowiązkowych lektur szkolnych papkę. Mam wrażenie, że komunizm we współczesnej kulturze w ogóle zamienił się w coś przedziwnego – skoro dochodzi już do tego, że pewna sieć telefonii komórkowej postanowiła niedawno uznać Lenina za jedną z „ikon popkultury”, w sam raz na plakat reklamowy… Wydaje mi się, że niektórym młodym ludziom, którzy polityką i historią interesują się średnio, komunizm kojarzy się już przede wszystkim z Misiem (tak, wymądrzam się; bo i ja tych czasów nie pamiętam przecież). Tymczasem to, co w Pogromie w przyszły wtorek pokazuje Marcin Wroński, nie ma nic wspólnego z komedią; a jeśli bywa zabawnie, to równocześnie strasznie i groteskowo.

Świt nowej ery był mroczny, ohydny i brutalny. A także po prostu brzydki, co zauważa Zyga po wyjściu z Zamku: kobiety noszą chuściny, których przed wojną nie założyłaby nawet uboga praczka. Ja rozglądałam się po tym świecie równie bezradnie co Maciejewski i długo nie mogłam się połapać, na czym właściwie polega intryga, kto z nim przeciw komu, dlaczego… Takie wprowadzenie w powojenny świat dzikiego, nieoswojonego komunizmu, w który autor wrzucił Zygę (a z nim czytelników), zrobiło na mnie naprawdę duże wrażenie. Zauważyłam też, że Marcin Wroński za każdym razem coraz wyżej podnosi sobie poprzeczkę: po mistrzowskim zakończeniu tomu czwartego trudno było się spodziewać czegoś równie wystrzałowego, a tymczasem Pogrom w przyszły wtorek to zupełnie nowa jakość…  

O samym pogromie, wbrew tytułowi, dowiadujemy się niewiele – wisi w powietrzu, pojawia się w aluzjach i przeczuciach bohaterów, ale to nie ta nierozwiązana w rzeczywistości zagadka (nie wiadomo, dlaczego tak naprawdę do pogromu w Lublinie nie doszło) napędza akcję powieści. Można wyróżnić kilka równorzędnych wątków (podejmowane przez Zygę próby odnalezienia się w nowej rzeczywistości i odzyskania rodziny, niewyjaśniona seria zabójstw starych kobiet, intrygi majora Grabarza), ale dla mnie najciekawszy był bardziej subtelny, powtarzający się motyw szczęścia, losu na loterii. Życie w powojennym Lublinie było pełne niebezpieczeństw, ale też oferowało wiele niesamowitych okazji: a to ktoś zdobył mieszkanie po zaginionym sąsiedzie, a to czyjś wróg z powodu donosu wzbudził zainteresowanie nowej władzy. Ot, szczęście. Niektórzy jednak postanowili swojemu szczęściu dopomóc… W Pogromie w przyszły wtorek zostają oni ukarani, ale nie ma to wymowy dydaktycznej powiastki. Bo mścicielami krzywd są ci sami ludzie, którzy znęcali się nad Zygą, Fałniewiczem, Anińską… Winnych ukarano i ład został przywrócony, ale to przerażający ład, cuchnący świeżą, czerwoną krwią.

Drugim elektryzującym wątkiem była dla mnie oczywiście historia Zygi i Róży. Żona Maciejewskiego i mały Olek paradoksalnie są dla byłego więźnia Zamku tak samo niedostępni, jak wcześniej. Zyga wie, że niewiele ma do zaoferowania swojej rodzinie, że próbując „odbić” Różę, narazi ją na niebezpieczeństwo, ale… Tu właśnie dochodzimy do tego bardzo interesującego momentu, w którym wytrwałe wielbicielki nieokrzesanego lubelskiego gliny nareszcie mogą wykrzyknąć z satysfakcją: no ja wiedziałam, że on tak naprawdę jest złoty człowiek! Hm… no dobrze, prawie złoty, bo dalej kłamie. Ale… Tak, oto wreszcie przyszło co do czego i Maciejewski, jak szczur złapany w pułapkę, wyznaje swe prawdziwe uczucia. Znaczy: stęka, że kocha. To, że w pewnym sensie życie postawiło go pod murem, nie zmienia faktu, że mówi szczerze, ale nie ma co jeszcze uderzać w gong i machać chorągiewkami. Bo to wyznanie przychodzi jakby za późno.

Autor Pogromu w przyszły wtorek bardzo zgrabnie „zawinął” intrygę, niczym iluzjonista kolorową chustę, i znowu zostawił nas oszołomionych i z pustymi rękami. Ja już czekam na następny tom, ale właściwie jestem pewna, że zanim się ukaże, zdążę przeczytać piątą część jeszcze raz.

poniedziałek, 25 lutego 2013

Ziarno prawdy - Zygmunt Miłoszewski

Ziarno prawdy
Zygmunt Miłoszewski
WAB 2013 / Zima z kryminałem, Polityka


Recenzja z okazji drugiego wydania Ziarna prawdy

Tegoroczna Zima z kryminałem to trzy wielkie em: Mankell, Marinina i – wreszcie – Miłoszewski. Wreszcie, bo to na ten tom niecierpliwie czekałam, jako że chciałam mieć wreszcie własny egzemplarz. Na początek kilka słów o tym kieszonkowo-kioskowym wydaniu – otóż dobre jest. Książka lekka, poręczna, ale przy tym starannie wydana, okładka jest w dotyku przyjemnie matowa, prawie aksamitna.   

Jeśli chodzi o zawartość, to o jej jakości może zaświadczać nagroda Wielkiego Kalibru, którą autor odebrał – jako jedyny w kryminalno-festiwalowej historii – po raz drugi. Jak to zwykle bywa z takimi wyróżnieniami, paradoksalnie im głośniej o jakimś pisarzu, tym bardziej trzeba przekonać się na własnej skórze, czy to naprawdę aż takie dobre. Moim zdaniem w tym przypadku: o, tak.

Na pewno powinni przeczytać Ziarno prawdy wszyscy, którzy interesują się współczesnym polskim kryminałem, a także ci, którym podobała się poprzednia książka o prokuratorze Szackim, czyli Uwikłanie. A także ci, którym Uwikłanie się nie podobało. Ziarno prawdy – chociaż to kontynuacja pierwszej części – jest pod pewnymi względami zupełnie inne. Narracyjnie o wiele bogatsze, bardziej przekonujące i po prostu ciekawsze. A jeśli chodzi o głównego bohatera…

Myślę, że nigdy nie będę fanką Teodora Szackiego, ale czytanie o jego perypetiach uczuciowych sprawiło mi tym razem o wiele więcej przyjemności. Takiej kobiecej, tryumfalnej, przyziemnej przyjemności: oto niegodziwy krętacz i zdrajca zostaje ukarany. Tak się strasznie męczył w małżeństwie i w warszawskiej pracy, tak potrzebował życiowej zmiany: no to proszę bardzo. Uwiedziony złudnym blaskiem wolności od zobowiązań i widokiem pięknej panoramy Sandomierza Szacki rzuca wszystko – i zostaje na lodzie. Sandomierz okazuje się miastem dość nudnym, pięknym, ale nudnym, mającym swoje dobre strony, ale nudnym, nudnym, zaś powrót do kawalerskiego życia kończy się dla Szackiego płaczem nad sierocą kanapką z baleronem i szczypaniem przy sikaniu. Taki to casanova i zdobywca świata. Ha! Przyznam, że gdyby Ziarno prawdy napisała kobieta, podejrzewałabym ją o dość małostkowe pastwienie się nad rodzajem męskim (takie mniej więcej na poziomie mojej przyziemnej satysfakcji z niedoli Szackiego) i próbę odreagowania jakichś krzywd wyrządzonych jej przez zdradzieckich samców. A że autorem książki jest Zygmunt Miłoszewski (który jest fajny), podziwiam ten ironiczny dystans i przekorną złośliwość, z jaką potraktował swojego bohatera. Oczywiście nie jest to wątek najważniejszy, ale no, daję słowo, jak to cieszy!

Tak więc Teodor Szacki ma – chwilowo – przechlapane i żadne uroki miasta ojca Mateusza nie są w stanie tego zmienić (kolejną wspaniałą warstwą narracji są odwołania do tego popularnego serialu – tu mały kuksaniec, tam uszczypnięcie…). Na szczęście pojawia się interesujący trup, a otoczka tego makabrycznego morderstwa sprawia, że Sandomierz jakby budzi się ze snu. Powstają z martwych stare koszmary i upiorne legendy… A potem robi się jeszcze bardziej ciekawie – wygląda na to, że morderca postanowił załatwić prokuratorowi rozrywkę najwyższej zbrodniczej klasy, w odpowiednich dekoracjach i – z uwagi na ciemne karty historii miasta – bardzo na temat.

Dopiero bardzo długo po lekturze Ziarna prawdy dotarło do mnie, że te wszystkie elementy mrocznej antysemickiej legendy same w sobie mają wielki potencjał dramatyczny, który zresztą autor umiejętnie wykorzystał. Makabryczne obrazy de Preveta z sandomierskiej katedry, opowieści o spuszczaniu krwi niewinnych dziatek – rzeczywiście ponure to wszystko, ale jakoś nie przemówiło do mojej wyobraźni (Baby Jagi też się nie boję). Zresztą, moja wyobraźnia była zbyt zajęta obrazami widowiskowych trupów, które zostawił policji do podziwiania morderca, a pod koniec książki dwiema wybitnie paskudnymi historiami, przy których Prevet może się schować. Miłoszewski zdecydowanie potrafi budować klimat grozy – i w którymś momencie razem z Szackim zaczęłam mamrotać: o nie, tylko nie to…

ALE Ziarno prawdy jest nie tylko mroczne i emocjonalnie wyczerpujące – jest też momentami bardzo zabawne i to w taki nieoczywisty, rozbrajający sposób. Bardzo rzadko mi się zdarza głośno się śmiać nad jakąś książką: przytłumiony chichot w tramwaju, szeroki uśmiech, ale czytając Ziarno prawdy, śmiałam się całkowicie niedyskretnie. Najbardziej chyba podobała mi się wysmakowana metafora więziennego gwałtu w Empiku i taniec z Hitlerem, ale było też kilka innych zabójczych momentów.

Mam nadzieję, że trzeci tom przygód prokuratora Szackiego też przyniesie pozytywne zaskoczenie – odbierając nagrodę we Wrocławiu, autor zapewniał, że będzie się starał jeszcze bardziej niż dotąd. Bardzo mi się podoba ta determinacja :-)                  

A tu pierwsze wydanie w Mrocznej Serii

niedziela, 18 listopada 2012

Pole krwi - Denise Mina



Denise Mina
Pole krwi
tłum. Hanna Pawlikowska-Gannon
WAB, Warszawa 2008
Mroczna Seria

Po książkę Denise Miny sięgnęłam właściwie tylko dlatego, że nigdy dotąd nie czytałam żadnego szkockiego kryminału i byłam ciekawa, „czym to się je”. To pierwsze spotkanie było więc właściwie przypadkowe, ale okazało się bardzo szczęśliwe.
Nie przepadam za kryminałami z bardzo rozbudowanym tłem społecznym lub społeczno-historycznym, bo zbyt często wykorzystują wątek kryminalny jako rodzaj gatunkowej pelerynki czy pretekstu, żeby sobie spokojnie porozprawiać o tych socjologicznych rarytasach na nutę konsekwentnie pesymistyczną – zwykle robiłam wyjątek tylko dla kilku autorów (np. Arnaldura Indriðasona), a teraz widzę, że muszę dołączyć do nich Denise Minę.

Glasgow, ponure lata 80-te. Osiemnastoletnia Paddy Meehan, pracująca jako goniec w redakcji „Scottish Daily News”, marzy o zrobieniu dziennikarskiej kariery (i – tak przy okazji – zrzuceniu kilku kilogramów). Niestety, wygląda na to, że jej szanse przedstawiają się dość marnie, bo nie cieszy się ani szczególną sympatią, ani nawet zainteresowaniem wśród pracowników, a ma sporą konkurencję w wyścigu do „wyróżnienia się”. Na przykład szczupłą, złotowłosą Heather Allen, która wzbudza w Paddy równie intensywny podziw, co i zawiść. Jedynymi atutami Paddy są bystrość, spryt, przedsiębiorczość i nieujarzmiona ambicja. No cóż, to właściwie wcale nie tak mało… Jednak aby wyplątać się z ponurej sprawy, w którą się wmieszała, licząc na wielki temat, będzie potrzebowała przede wszystkim dużo szczęścia.

Wszystko zaczyna się od porwania małego Briana Wilcoksa. Czytelnik już od pierwszych stron wie, co się stało z chłopcem i kto go zabił, ale odpowiedź na pytanie „dlaczego” pozna w tym samym momencie, co główna bohaterka, czyli na ostatnich stronach książki. Chociaż autorka dużo miejsca poświęca zarysowaniu tła obyczajowego i (tak, tak) socjologicznego swojej opowieści, m.in. dokładnie przedstawiając relacje panujące w bardzo katolickim domu Paddy, ani na chwilę nie tracimy z oczu kryminalnej intrygi. Tempo akcji nie zapiera może tchu w piersiach, ale Pole krwi cechuje się tak mocnym i sugestywnym stylem, że naprawdę trudno się od tej lektury oderwać. Wszystkie wątki – te bardziej i te mniej związane z morderstwem – są ze sobą ciasno splecione i książka, chociaż porusza wiele różnych zagadnień, nie jest przegadana ani nierówna. Szczególnie mocnym kontrapunktem dla historii Paddy i śledztwa w sprawie małego Wilcoksa jest opowieść o imienniku naszej bohaterki, Paddym Meehanie, oskarżonym i niesłusznie skazanym za zabójstwo wiele lat wcześniej.

Jak każdy prawdziwy kryminał Pole krwi opowiada o dochodzeniu do prawdy, ale śledztwo nie dotyczy tylko sprawy porwanego i zamordowanego chłopczyka. Paddy najpierw nieoczekiwanie poznaje prawdę o sobie. To odkrycie nie do końca przyjemne – okazuje się, że Paddy jest o wiele bardziej bezwzględna i samolubna, niż myślała, a także o wiele bardziej niedopasowana i obca względem środowiska, z jakiego się wywodzi, niż mogliby sądzić jej najbliżsi.

Rozbudowana struktura Pola krwi skojarzyła mi się z mechanizmem, w którym wszystkie połączone tryby pracują w pełnej synchronizacji, by wytworzyć satysfakcjonujące zakończenie – dostrzega się w tej książce inżynierską precyzję niemal poetycką, ale też jakąś budzącą niepokój beznamiętność i surowość (podobne wrażenie wywołała we mnie w swoim czasie lektura ponurych powieści Zoli). Nie jest to powieść lekka, ale na pewno warta uwagi, a nawet wyjątkowa – nie tylko dlatego, że akcja rozgrywa się w Szkocji…   

Kolejne tomy z cyklu z Paddy Meehan to Martwa godzina i Ostatnie tchnienie

Skrzydlata trumna - Marcin Wroński



Marcin Wroński
Skrzydlata trumna
Audiobook, Biblioteka Akustyczna
Czyta: Tomasz Sobczak
Wydanie książkowe: WAB, Warszawa 2012, Mroczna Seria

Na początku przyszłego roku ma się ukazać piąta część cyklu o komisarzu Maciejewskim, zatytułowana Pogrom w przyszły wtorek, i uznałam, że to dobry moment, by przypomnieć sobie poprzedni tom czyli Skrzydlatą trumnę. Tym razem sięgnęłam po audiobook Biblioteki Akustycznej i muszę przyznać, że interpretacja Tomasza Sobczaka bardzo przypadła mi do gustu – nie miałam żadnych problemów ze skupieniem (co jako wzrokowcowi przy słuchaniu mi się zdarza).

Akcja czwartego tomu, w którym Zyga usiłuje rozwikłać sprawę śmierci pracownika Lubelskiej Wytwórni Samolotów, obejmuje wydarzenia z roku 1936 (kiedy prowadzone jest śledztwo, a Maciejewski jest jeszcze podkomisarzem, próbującym się dochrapać trzeciej gwiazdki) oraz 1945 (gdy ambicje bohatera ograniczają się do tego, by umrzeć możliwie najmniej boleśnie). Można powiedzieć, że Skrzydlata trumna w pewnym sensie okrąża tom trzeci, czyli A na imię jej będzie Aniela, który opowiadał przede wszystkim o wydarzeniach z lat 1938–1944. Da się oczywiście czytać Skrzydlatą trumnę jako samodzielną całość, ale pamiętając treść Anieli, dostrzega się o wiele więcej różnych smaczków i wewnątrztekstowych aluzji. (I tak, czytając pomiędzy wierszami, dobrze rozumiemy na przykład pozornie tajemnicze zachowanie poczciwego Fałniewicza podczas pełnej emocji sceny po powrocie z „Europy” do mieszkania Krysi, heroiny z Bronowic.)

Te zabawy z chronologią to nie tylko rodzaj gry z czytelnikiem, ale także kolejny dowód twórczej biegłości autora, który zgrabnie i pewnie porusza się po stworzonym przez siebie świecie. Splatając i zestawiając ze sobą różne wątki, Marcin Wroński przedstawia rozbudowaną, a przy tym czytelną strukturę fabularną, co wpływa także na wzbogacenie portretu głównego bohatera. W Skrzydlatej trumnie widzimy Zygę w dwóch zupełnie różnych momentach życia i kariery, ale można wskazać tu wspólny mianownik. Obie te sytuacje: śledztwo w sprawie tajemniczo zmartwychwstałego Feliksa Suska i „pojedynek” z prowadzącym przesłuchanie na Zamku majorem Grabarzem, to próby, przez które przechodzi Zyga. Jednak, chociaż oczywiste jest, że kibicujemy Maciejewskiemu, trudno powiedzieć, jakiego zwycięstwa powinniśmy mu życzyć…

Słuchając Skrzydlatej trumny, wyraźnie uświadomiłam sobie jedną z najbardziej uwodzicielskich cech retrokryminałów. Polega ona na pewnym paradoksie: z jednej strony autor zabiera nas na wycieczkę w przeszłość i przybliża dawny Lublin tak, że jest prawie na wyciągnięcie ręki, a z drugiej po chwili przypomina, że tamten Lublin już nie istnieje i nie mamy do niego dostępu. Te zmieszane odczucia plastycznej bliskości i melancholijnego oddalenia koncentrują się wokół szczegółów – na przykład słuchając o niezwykłej przygodzie Rossowskiego z prototypem maszyny Lublin R.XIV, nagle poczułam, że przedwojenne samoloty (szczególnie te z Lublina) to fascynująca sprawa i chociaż jako żywo nigdy się tym nie interesowałam, teraz miałam ochotę od razu sięgnąć po fachowe opracowania tematu. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę samoloty wcale mnie nie interesują i po pierwszych stronach naukowego dzieła na ten temat zaczęłabym przysypiać – mnie interesuje tylko ten lotniczy retromiraż w Skrzydlatej trumnie

Kolejne spotkanie z ulubionymi bohaterami: Zygą, Zielnym, Fałniewiczem i Różą, a także świetnym stylem Wrońskiego, łączącym w sobie elegancki dystans, dobre wyczucie dramatyzmu i ujmujący humor, utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest na co czekać, a niecierpliwość w tym oczekiwaniu na następnym tom jest jak najbardziej zrozumiała. Wszystkie dotychczasowe części cyklu (z których najbardziej lubię wojenną Anielę) prezentowały bardzo wysoki poziom, więc nie chodzi tu o pytanie, czy i tym razem będzie dobrze, tylko z jaką sprawą będzie się musiał zmierzyć uparty, niepoprawny i cyniczny Zyga, którego – choćby się człowiek bardzo starał – nie sposób nie lubić. Niewątpliwie Marcin Wroński należy do autorów, których można darzyć całkowitym zaufaniem: biorąc do rąk kolejną jego książkę, po prostu ma się pewność, że za tą piękną formą (bo edytorsko są cudne – ach, te wytłoczone pieczątki na okładce!) stoi równie piękna, albo i piękniejsza, treść. Bardzo lubię mieć ten rodzaj czytelniczej pewności.   

Notka wydawcy:
Czwarty tom cyklu kryminalnego Marcina Wrońskiego! Lublin w odcieniach retro, przedwojenne i powojenne losy Zygi Maciejewskiego...
Jest 1936 rok, nocny stróż w Lubelskiej Wytwórni Samolotów Feliks Susek odbiera sobie życie na służbie. Jak donosi „Express Lubelski i Wołyński", powodem desperackiego kroku jest nieodwzajemniona miłość denata do ponętnej krawcowej. Kiedy sprawa ma zostać umorzona, komisarz Maciejewski odkrywa, że ciało w trumnie nie należy do samobójcy. Rozpoczyna się mozolne śledztwo, które łączy pozornie niepowiązane ze sobą zdarzenia i postaci, a temperatura rośnie z każdą minutą. Czy policjantowi uda się połączyć wątki i rozwikłać mrożącą krew w żyłach tajemnicę? Na niektóre odpowiedzi będzie musiał zaczekać kilka lat, kiedy w 1945 roku w celi lubelskiego więzienia spotka ducha z przeszłości.
Fałszywi świadkowie, handlarze narkotyków, kłopotliwe znajomości - Lublin Wrońskiego to istne Sin City na słowiańską nutę. Komisarz Zygmunt Maciejewski będzie zmuszony nie tylko wniknąć w mroczną tkankę miasta, ale także zmierzyć się z własnym nałogiem, bólem i pożądaniem. W tle akompaniuje mu słynna berlińska śpiewaczka, Mathi Lirhen i złowrogie odgłosy nocnych ulic.

Ofiara Polikseny - Marta Guzowska


Marta Guzowska
Ofiara Polikseny
Warszawa 2012
WAB, Mroczna Seria

Ofiarą Polikseny zainteresowałam się od razu, gdy książka się ukazała – przede wszystkim ze względu na cudowną okładkę, która skradła moje kryminalne serce – jednak sporo czasu upłynęło, zanim ją przeczytałam, a jeszcze więcej nim udało mi się sformułować myśli i napisać ten tekst. Przed lekturą przejrzałam kilka recenzji tego debiutu i zorientowałam się, że to książka kontrowersyjna, niektórzy bardzo ją chwalili, inni zgłaszali zastrzeżenia. Najczęściej krytykowano kreację głównego bohatera, Maria Ybla, którego opisywano jako postać przerysowaną i zbyt dziwaczną. Postanowiłam, że nie dam się uprzedzić do książki o tak interesującej okładce i obiecującej notce, i duchowo przygotowałam się na tego Ybla, próbując „rozsądnie” nie zawyżać swoich oczekiwań.

Okazało się, że wcale nie było to konieczne. Mario to bardzo ciekawa postać – nie powiem, żebym go polubiła (bo lubić go raczej trudno, na tym polega jego urok), ale mnie zainteresował i przekonał do siebie. Rzeczywiście sposób, w jaki autorka naszkicowała swojego bohatera, jest nietuzinkowy, a kreska mocna i wyrazista, ale według mnie należy to zaliczyć do zalet tej książki. Mario, chociaż kryje w sobie wiele paradoksów, jest postacią bardzo spójną, z charakterem (paskudnym co prawda…), co przejawia się zarówno w jego działaniach, jak i sposobie wypowiadania się. Rzeczywiście jest dziwakiem, ale przecież takich bohaterów literackich lubimy najbardziej, prawda? Jest też kontrowersyjny – zarówno w przestrzeni tekstu, jak i w odczuciu czytelników. A to bardzo dobrze, bo przecież to wtedy, gdy ujawniają się sprzeczne opinie, zaczyna się prawdziwa dyskusja.  

Dużo bardziej jednak niż Mario spodobała mi się Pola Mor, inteligentna archeolożka o bardzo ciętym języku. Ciągle panuje moda na ostre, wredne bohaterki, ale najczęściej ten schemat jest realizowany bardzo nieprzekonująco – więcej się mówi o tym, jaka to ona jest złośliwa i ironiczna, a mniej się to pokazuje (może wcale nie tak prosto wymyślić dla swojej bohaterki odpowiednio ciętą ripostę?). Autorce Ofiary Polikseny udało się natomiast stworzyć uroczo wiedźmowatą bohaterkę w najlepszym stylu – Pola Mor jest dla mnie tak wiarygodna, że chociaż bardzo ją polubiłam, chyba wolałabym jej nie spotkać w prawdziwym życiu. Bezkompromisowa, apodyktyczna, pełna autentycznej pasji dla swojej pracy, obdarzona dość zjadliwym poczuciem humoru – wydaje się idealną partnerką dla Ybla... Chociaż przy takiej wybuchowej mieszance można się spodziewać albo że na wieki połączy ich wielka miłość, albo że się pozabijają.

Również pozostali bohaterowie prezentują się bardzo ciekawie i chociaż niewątpliwie Pola i Mario są gwiazdami tego kryminału, nie jest to teatr dwóch aktorów. Postaci drugoplanowych jest sporo, ale wszyscy zostali tak ciekawie opisani, że nie sądzę, aby nawet niecierpliwemu czytelnikowi ktoś miał się z kimś mylić.  

Nie będę pisać o fabule, bo wystarczająco dużo informacji znajduje się w notce (zamieszczam poniżej), a nie chcę psuć zabawy tym, którzy Ofiary Polikseny jeszcze nie czytali. A że przeczytać warto, nie ma wątpliwości. Autorka bardzo interesująco przedstawia pracę archeologów, udowadniając, że jest… nieinteresująca. To dość trudne zadanie, ale Marcie Guzowskiej znakomicie udało się z jednej strony obalić mit archeologa w stylu Indiany Jonesa, który na każdym kroku potyka się o czaszki i wielkie rubiny, a z drugiej pokazać prawdziwe oblicze tej żmudnej, nudnej i wyczerpującej pracy w taki sposób, że czyta się o tym z dużym zainteresowaniem i przyjemnością.

Kolejną zaletą było dla mnie umiejscowienie akcji w Turcji. Wycieczki do tego kraju są obecnie popularne, ale to wcale nie znaczy, że Polacy ten kraj dobrze znają – to znaczy, prawdziwą Turcję. Ja miałam okazję zobaczyć ją (a co tam, pochwalę się) nie tylko jako turystka, z zewnątrz, ale też jako „swoja”, mieszkając w mieście pozbawionym atrakcyjnych plaż i innych wakacyjnych wabików. Dlatego, czytając Ofiarę Polikseny, odczuwałam wielką błogość, prawie jakbym znów tam była (chociaż akurat okolic starożytnej Troi nie zwiedzałam). Marta Guzowska opisała miejsce akcji dość oszczędnie, nie epatując egzotyką i nie wykorzystując motywów zbyt oczywistych, co dało znakomity efekt połówki pomarańczy, która – jak wiemy – jest znacznie lepsza niż dwie pomarańcze.
Podsumowując: byłam zachwycona Polikseną i chcę jeszcze (niedługo ma się ukazać druga książka autorki).    

Notka wydawcy:
Upalny sierpień, trwają prace na stanowisku wykopaliskowym w Troi. Grupa archeologów dokonuje niecodziennego odkrycia: na domniemanym cmentarzysku achajskim leży obsypany złotymi blaszkami kobiecy szkielet, który doktor Pola Mor, ambitna archeolożka, identyfikuje jako szczątki mitycznej Polikseny, branki Achillesa. Radość ze wspaniałego znaleziska nie trwa jednak długo. Niebawem Mario Ybl, współpracujący z Polą antropolog fizyczny, cynik i pijak - prywatnie jej były narzeczony - natyka się na zwłoki ...koleżanki z ekipy badawczej. Grozy całej sytuacji dodaje fakt, iż kobieta ma poderżnięte gardło, a jej ciało zostało starannie ułożone na starożytnym ołtarzu. Naukowcy zachodzą w głowę: czy to możliwe, że ktoś złożył człowieka w ofierze, naśladując dawny rytuał? Jak się niebawem okaże, nie będzie to ostatni tajemniczy trup znaleziony w Troi...

niedziela, 3 czerwca 2012

Uwikłanie - Zygmunt Miłoszewski

Uwikłanie
Zygmunt Miłoszewski
WAB 
Warszawa 2007



O Zygmuncie Miłoszewskim zrobiło się ostatnio tak głośno, że musiałam nadrobić zaległości w lekturze i wreszcie przeczytać Uwikłanie. Nie będę oryginalna – podobało mi się. Dlaczego jednak aż tak długo zajęło mi przekonywanie się do tej książki, skoro nazwisko autora od lat nie jest mi obce? Zastanowiłam się nad tym uczciwie i doszłam do nieco niepokojących wniosków. Ale po kolei – najpierw kilka słów o książce.

Pomysł, aby na klasyczny schemat zamkniętego pokoju nałożyć – niczym dodatkową warstwę akwareli – sytuację sesji psychologicznej, od początku wydawał mi się dość ryzykowny, ale przez to bardzo interesujący. Z takiego przeplecenia motywów, emocji i wątków po prostu musiało wyniknąć coś ciekawego i nieoczekiwanego. Spodziewałam się niespodzianki, ale i tak spotkało mnie zaskoczenie – a kryminały wszak powinny być zaskakujące. Czy można kogoś zamordować w afekcie, nie mając tak naprawdę żadnego motywu? Do czego mogą doprowadzić eksperymenty z ludzką psychiką i czy bezpiecznie jest ufać terapeutom? Prokuratorowi Teodorowi Szackiemu, prowadzącemu śledztwo w sprawie zabójstwa jednego z uczestników nietypowej sesji psychologicznej, niełatwo przyjdzie znalezienie pierwszego punktu zaczepienia w tej zagadce. Trzy osoby, które poza nieboszczykiem Telakiem brały udział w sesji, były dla ofiary zupełnie obce i nie miały żadnego motywu, podobnie jak nie miał go opiekujący się nimi terapeuta, Cezary Rudzki. Poza tym Henryk Telak najwyraźniej nie miał wrogów i prowadził dość nudne życie – ot, kolejny szary obywatel przytłoczony spadającymi na niego nieszczęściami. W końcu, kiedy Szackiemu pozostaje albo uwierzyć w tajemnicze działanie pola psychicznego i dość szarlatańską teorię ustawień Hellingera, albo odłożyć akta sprawy do przegródki „niewyjaśnione”, wreszcie pojawia się trop…

Za największy atut Uwikłania uznałabym prowokacyjną wręcz nieefekciarskość – tam, gdzie inni osunęliby się w sztampę i dramatyzowanie, Miłoszewski woli wygasić światła, ironicznie zmilczeć i niespodziewanie przesunąć akcenty. Ten zabieg ładnie się komponuje z rozpoczynaniem każdego rozdziału od krótkiego podsumowania „wiadomości dnia”. Na co dzień możemy obserwować  niezamierzony komizm wynikający z zestawienia różnych informacji w „aktualnościach”, ale w Uwikłaniu zostało to przedstawione naprawdę wybornie.

Jeśli chodzi o bohaterów, to powiem od razu, że Szackiego nie polubiłam (w prawdziwym życiu nie znoszę takich dwulicowych mężów, którzy „oczywiście, że kochają swoją żonę” i „oczywiście, że ją zdradzają”, więc niby czemu miałabym ich lubić w literaturze?), ale nie przeszkodziło mi to docenić precyzyjnej  konstrukcji tej postaci. Jest to człowiek na tyle skomplikowany, żeby wzbudzić zainteresowanie czytelnika, a jednocześnie na tyle przejrzysty w swoich motywacjach, by dało się go zrozumieć. Szacki jest bardzo ludzki (choć mi się to jego po ludzku nieuczciwe oblicze nie podobało) i nie pozuje przed czytelnikiem na superbohatera (pomimo mlecznej czupryny, która od razu skojarzyła mi się z Wiedźminem, snh snh;-)) genialnego detektywa, który od pierwszego zerknięcia na miejsce zbrodni wie wszystko. Zdecydowanie najbardziej, jeśli o niego chodzi, podobało mi się to przełożenie głodu sprawiedliwości na „prawdziwe życie”. Miłoszewskiemu – mimo że nie bawi się w moralizowanie – udało się przemycić refleksję, że tak to jest, że raz dorastamy do naszych idealnych wyobrażeń o sobie, a raz nie. Że apetyt na życie, na adrenalinę, na piękno, sprawiedliwość i prawdziwą miłość może nas przywieść zarówno do działań bardzo dramatycznych i ryzykownych, jak i – paradoksalnie – zupełnie nieefektownych i mało brawurowych. Nie lubię Szackiego, ale go cenię.

No dobrze, skoro wszystko tak pięknie i ciekawie, i przekonująco – to czemu nie mogłam się zebrać do lektury tej książki? Chyba chodzi o polskie kryminały w ogóle. I pewnie nie tylko ja tak mam. Fajnie słyszeć, że Miłoszewski wielkim pisarzem jest, że Krajewski, że Grzegorzewska, że Czubaj… ale żeby tak naprawdę wziąć do ręki i przeczytać, to niee… Dlaczego? No cóż – chyba, żeby się nie rozczarować. Chętnie wierzę, że mamy dobrych pisarzy kryminałów, ale ciągle pozostaje taki cień wątpliwości, że jednak nie jesteśmy w stanie dorównać zachodnim autorom. Że skoro to polskie, to pewnie jednak nie aż takie dobre. Wolę słuchać o naszych cenionych i docenionych pisarzach, niż się osobiście przekonać, czy rzeczywiście są tacy fajni. Bo nie chcę się zawieść.  Bo jednak gdzieś w głębi duszy wydaje mi się, że jak kryminał, to tylko skandynawski, brytyjski, amerykański, no a my to możemy sobie oczywiście tak na boczku próbować, ale tak naprawdę to…

Oczywiście taka patriotyczna „skromność” jest absolutnie idiotyczna. Wszystkie stereotypy – również te dotyczące nas samych, naszych pisarzy – zaczynają się w naszych głowach. Na szczęście prawda obiektywna jest bardziej pocieszająca niż to, co się w nich kotłuje. Mamy świetnych pisarzy. Nie musimy ich intensywnie szukać, bo jest o nich głośno już nie tylko w Polsce. Wystarczy sięgnąć po ich książki. Oczywiście nie wszystkie każdemu się spodobają, ale myślę, że przynajmniej wśród tych najbardziej znanych autorów nawet wybredny czytelnik znajdzie chociaż jednego, który skutecznie go przekona, że jest dobrze. Mnie Uwikłanie przekonało – i zachęciło, by o wiele częściej sięgać po świetne polskie kryminały.               

niedziela, 29 stycznia 2012

Zajazd Jerozolima - Martha Grimes





Martha Grimes
Zajazd Jerozolima
WAB, Mroczna Seria
Warszawa 2011
tłum. Grzegorz Sowula


Zdarza się, że spotykając kogoś przypadkowo, mamy dziwne wrażenie, że znamy tę osobę od dawna. Wystarczy tylko uśmiech i kilka słów, żeby poczuć silną więź – mogłoby się wydawać, że oboje tylko udajemy, że się nie znamy, jakby to była jakaś gra. W taki sposób – od nagłego impulsu, nieoczekiwanego przypływu sympatii – zaczyna się wiele przyjaźni.
Coś takiego przydarzyło się również nadinspektorowi Jury’emu, kiedy spacerował na cmentarzu w Washington (hrabstwo Tyne and Wear) i właśnie użalał się nad sobą. Że sam, a Święta idą. Że pada śnieg zmieszany z deszczem. Że wróble się dziobią do krwi. Szło mu coraz lepiej, ale właśnie wtedy zobaczył stojącą nieruchomo przy jakimś nagrobku kobietę, która go zaintrygowała. Otaczała ją odpowiednio gęsta aura smutku, żeby Jury uznał, że jemu samemu nieoczekiwanie poprawia się humor. Zamieniają kilka słów i nieznajomej kobiecie nagle robi się słabo – jakby na zawołanie. Jury ma okazję wykazać się rycerskimi zaletami i już niedługo zasiada w wynajmowanym przez nią (czyli Helen Minton) domu przy szklaneczce whisky. Bez wątpienia coś między nimi iskrzy i nasz bohater z radosnym zdumieniem zdaje sobie sprawę, że w towarzystwie Helen nie plącze mu się język i swobodna rozmowa przychodzi mu bez trudu (nie to co z kapryśną Vivian Rivington, czy emocjonalnie nieuchwytną Jenny). Helen jest piękna, miła, w odpowiednim wieku i najwyraźniej nie miałaby nic przeciwko temu, żeby przystojny przedstawiciel Scotland Yardu spróbował odpędzić dręczące ją czarne myśli. Umawiają się na następny dzień.
To naprawdę straszny pech, że Helen ginie już w rozdziale drugim.
Na początku nic nie wskazuje na to, że z jej śmiercią było coś nie tak. Tylko Jury uznał, że to jest mocno nie w porządku – bo poczuł się, jakby ukradziono mu obiecany prezent gwiazdkowy. Rozpoczyna dyskretne śledztwo, dowiadując się coraz więcej o Helen. Okazuje się, że ona również bawiła się w detektywa i starała się coś odkryć, wypytując cierpliwie nieszkodliwe starsze panie, miejscowego księdza i ludzi w pubach. A komuś się to bardzo nie spodobało.
Przedstawiciele miejscowej policji, czyli sierżant Cullen i posterunkowy Trimm, patrzą na udział Jury’ego w tej sprawie równie nieprzychylnie co starszy nadinspektor Racer, jego wredny szef. Kiedy jednak wyniki sekcji zwłok wykazują, że Helen została otruta, nikt nie może zaprzeczyć, że w tej sprawie pomoc Jury’ego się przyda.
Mawia się, że policjanci nie miewają wakacji. Najwyraźniej spokojne Święta również zdarzają się im nieczęsto.
Jeśli ktoś szuka w Zajeździe Jerozolima radosnego świątecznego klimatu i podnoszących na duchu opisów ciepła domowego ogniska, oplecionego kolorowymi lampkami, zawiedzie się równie srodze, co cioteczka Agatha, domagająca się, żeby ktoś upiekł jej bożonarodzeniową gęś. Jeżeli natomiast ktoś ma ochotę na świetny kryminał, przyprawiony goryczką i ciemnym ale, dobrze trafił.
Oczywiście w toku opowieści pojawi się Melrose Plant, któremu na dodatek nie uda się tym razem przechytrzyć Agathy, a więc i nią będziemy mogli się nacieszyć. Okaże się między innymi, że obserwowanie ciotki Planta przy grze w karty jest jeszcze bardziej poruszające niż widok Agathy zajadającej się babeczkami. Naprawdę. Poza tym wróci do nas Vivian, tym razem w nieco bardziej zadziornej wersji – niczym jenot, który usiłuje sobie wyrobić pozwolenie na posiadanie broni palnej. Moim ulubionym bohaterem stała się jednak nowa postać: sierżant Roy Cullen, gorący wielbiciel żucia kilku listków gumy jednocześnie i  przeciwnik panów i magnatów. Jak można się domyślić, będzie miał niezły orzech do zgryzienia, kiedy napotka Melrose’a Planta.
W jednym z wywiadów Martha Grimes zdradziła, że często sama długo nie wie, kto zabił. Pisząc, oddaje głos swoim postaciom, i w końcu, jak mówi, coś zaczyna się z tego tworzyć, intryga sama wynika z ich rozmów, gestów, zachowań. Jest to dosyć niezwykła taktyka, która zapewne sprawia, że sama autorka świetnie się bawi przy pracy i może bardziej swobodnie rozwijać poszczególne wątki, zwodząc i siebie, i czytelnika. Jeśli jednak spojrzeć na to z drugiej strony, czytelnikowi również rozwiązanie powinno w którymś momencie zacząć się samo nasuwać. A tego przecież nie chcemy;-) Przyznam, że tym razem udało mi się domyślić, kto zabił – i jestem z siebie strasznie dumna. Nie wiedziałam dlaczego i jak, ale byłam pewna kto od połowy książki. Co wcale nie odebrało mi przyjemności lektury, ponieważ pytanie dlaczego jest oczywiście o wiele bardziej frapujące – ostatnie rozdziały przynoszą wiele nieoczekiwanych rewelacji.
Gdybym miała oceniać Zajazd Jerozolima na tle wcześniejszych czterech tomów, to podobał mi się o wiele bardziej niż Pod Zawianym Kaczorem, ale jednak mniej niż Pod Anodynowym Naszyjnikiem, który pozostaje moim numerem jeden i perełką wśród perełek. W tomie piątym Martha Grimes niezaprzeczalnie trzyma poziom: Melrose jest cudownie ironiczny, Jury niezmiennie czarujący, cioteczka Agatha niepoprawna – a intryga przyjemnie zagmatwana. Brakowało mi trochę silnych postaci na drugim planie: Beatrice Sleight, lady St. Leger czy państwo Seaingham jakoś do mnie nie przemawiali, natomiast plan trzeci prezentował się naprawdę wybornie: mój ulubiony sierżant Cullen (szczególnie ujęła mnie scena z odbieraniem płaszczy), stara panna Dunsany o błękitnych oczach, rudowłosa Nell Pond – już dla samych opisów tych postaci warto sięgnąć po tę książkę. Martha Grimes ma niezwykły dar celnego portretowania swoich bohaterów: jednym zdaniem potrafi wzbudzić w czytelniku gorącą sympatię lub wywołać pobłażliwie ironiczny uśmieszek. Jej zamiłowanie do detali i ulotnych wrażeń jest na pewno jednym z wyznaczników tej mocnej, wyrazistej i smakowitej prozy.
Zdecydowanie nie zawiodłam się na Zajeździe Jerozolima i niecierpliwie czekam na tom szósty – Help the Poor Struggler.               

Okiem edytora: bardzo spodobał mi się świąteczny akcent – subtelne srebro na okładce. Naprawdę patrzę z wielką przyjemnością na tomy tej serii stojące na mojej półce.
Okiem redaktora: wszystko pięknie, ale chyba pod koniec rozdziału dwudziestego szóstego komuś przydarzyła się mała drzemka. Bardzo podobały mi się przypisy i próba oddania akcentu z Północy.

środa, 25 stycznia 2012

Pod Huncwotem - Martha Grimes

Martha Grimes
Pod Huncwotem
Warszawa 2008
WAB, Mroczna Seria
tłum. Agnieszka Andrzejewska

Moja gospodyni, jak pani się miewa?
Co z czystą Cicely, gdzie Prue się podziewa?
Gdzież jest ta wdowa, co mieszkała na dole?
Gdzie chłopiec stajenny, co śpiewał w stodole?

Ach, sir, niech ja umrę lub niech pójdę siedzieć,
Jeśli wiem, na które z pytań najpierw odpowiedzieć.
Od kiedyś wyjechał, wszystko się zmieniło:
Prue dobrym ludziom dziecię podrzuciła,
Stajenny dawno wisi, za mąż wyszła wdowa,
Cicely z sakwą gościa uciekła bez słowa.

Zwykle czytamy motto przydane książce przez autora dość nieuważnie i zapominamy o nim już na następnej stronie, kiedy zaczynamy czytać właściwą treść. Mnie się tym razem ten chwalebny wyczyn nie udał i te dwie zwrotki autorstwa Matthew Priora (bardzo ciekawa postać, swoją drogą) ciągle chodziły mi po głowie podczas lektury pierwszego tomu z serii o Richardzie Jurym, tak jakby ktoś wygrywał ten rytm na cymbałkach. Na pewno wśród rozmaitych rozgałęzień nauk o literaturze znajdzie się jakaś mottologia;-) (albo może wśród kłączy językoznawstwa – w końcu problemem pseudonimów przybieranych przez pisarzy zajmuje się onomastyka) i według mnie motto Pod Huncwotem należałoby skrupulatnie przebadać pod kątem idealnej przystawalności do treści książki.
Naprawdę trudno uwierzyć, że pierwszy tom serii o Jurym jest debiutem Marthy Grimes – postaci, klimat i intryga są tu już dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. To tutaj po raz pierwszy spotykamy Melrose’a Planta i jego nieznośną cioteczkę Agathę, wiecznie pociągającego nosem Wigginsa, Vivian Rivington – i oczywiście Richarda Jury’ego. Dowiemy się też sporo o angielskich pubach i ich specyficznym nazewnictwie – co w kontekście tytułów kolejnych tomów z tej serii jest dosyć ważne, a przede wszystkim naprawdę ciekawe.
Bardzo podoba mi się, że Martha Grimes od samego początku nie żałuje sobie trupów i spektakularnych morderstw: najpierw tajemniczy morderca zostawia ciało pierwszej ofiary z głową w beczce piwa w piwnicy pubu „Pod Huncwotem”, potem zawiesza drugiego trupa na belce przy szyldzie pubu „Pod Jackiem i Młotem”, a następnie udaje się do pubu „Pod Łabędziem”…  A to jeszcze nie wszystko – możemy się spodziewać prawdziwego wysypu interesujących trupów. Zwykle nie jestem aż tak krwiożercza, ale tym razem ten urodzaj wydawał mi się uzasadniony. 
Jak to w książkach Marthy Grimes bywa, kolejne postaci są wprowadzane na rozmaite sposoby – o niektórych możemy sobie dość szybko wyrobić zdanie (co nie znaczy, że będziemy mieć rację, oczywiście), zaś inni przez dłuższy czas pozostają jakby niedookreśleni i na koniec możemy spodziewać się niespodzianek. Najbardziej tajemnicza jest na pewno Vivian Rivington – jej motywacje, wybory i cele wydają się nie do końca znane nawet jej samej. Oczywiście solidarnie z Jurym od razu poczułam do niej sympatię, nie zważając na konsekwencje takich słabości do danej postaci.
Już w pierwszym tomie serii pojawia się stale występujący motyw dzieci – tym razem mamy ich aż dwójkę, w tym jedno pozostaje do końca bezimienne. Bardzo mi się podoba ten znak firmowy Marthy Grimes, a to, że Jury lubi dzieci i umie się z nimi dogadać, jeszcze bardziej mnie utwierdza w życzliwości dla niego.
Jedynym mankamentem Huncwota (tak na marginesie, strasznie mi się podoba przekład tytułu oryginalnego: The Man with a Load of Mischief!) jest to, że można się domyślić, kto zabił. Nie mówię, że domyśli się każdy czytelnik i to już po pierwszych kliku rozdziałach, ale ogólnie da się to zrobić. Na pewno warto spróbować! :-)    

Pod Anodynowym Naszyjnikiem - Martha Grimes





Martha Grimes
Pod Anodynowym Naszyjnikiem
Warszawa 2009
WAB, Mroczna Seria
tłum. Anna Bartkowicz



Solennie obiecywałam sobie, że w każdym kryminale z serii o Richardzie Jurym znajdę jedną rzecz, która mi się nie podoba. Tym razem się nie udało.

Inspektor Jury w brutalny sposób zostaje pozbawiony przyjemności odwiedzenia Melrose’a Planta w Ardry End i oddelegowany do sprawy morderstwa w Littlebourne, Hertfordshire. Jego niezniszczalny, niezawodny, nieznośny zwierzchnik, nadinspektor Racer, zaszczyca go telefonem kwadrans po siódmej w sobotę rano i żąda, żeby Jury natychmiast znalazł mu w owej mieścinie trupa i mordercę. Otóż niejaka panna Craigie przed sklepem w Littlebourne zauważyła, że jakiś piesek niesie w pysku ludzki palec… Czy to pewno morderstwo? – pyta bardzo rozsądnie Jury. No właśnie. My wiemy już od czasów van Dine’a, że morderstwo nam się należy, a im bardziej trup zwłokowaty, tym lepiej  (zasada nr 7: There simply must be a corpse in a detective novel, and the deader the corpse the better. No lesser crime than murder will suffice. Three hundred pages is far too much pother for a crime other than murder. After all, the reader's trouble and expenditure of energy must be rewarded), ale przecież Racer nie zdaje sobie sprawy, że jest bohaterem powieści detektywistycznej (chociaż… kto wie?;-)) Wszak dużo łatwiej o odcięte palce (zwłaszcza na terenach wiejskich) niż całe trupy, choćby i rozczłonkowane. Dlaczego niby miałoby to być morderstwo? „Posłuchajcie mnie uważnie, to wam powiem. […] Życie policjanta jest ciężkie” mówi Racer. Czyli: weź nie marudź, Jury, tylko jazda mi po tego trupa. Co najbardziej irytujące – Racer ma rację.
Jury udaje się chcąc, niechcąc do Littlebourne i już wkrótce poznaje dość ekscentrycznych mieszkańców tego miasteczka, między innymi roztrzepaną pisarkę kryminałów Polly Praed, nieznośną rodzinkę Bodenheimów (miejscowych snobów), dziesięcioletnią Emily Louise Park, dziewczynkę, która dobrze wie, czego chce od życia, Ernestine i Augustę Craigie, dwie stare panny (powiedzmy, szczególna wersja sióstr rozważnej i romantycznej;-)) i piękną Ramonę Wey. Pojawia się też wreszcie trup, czy raczej reszta trupa: w pobliskim lesie zostaje odnalezione ciało niejakiej Cory Binns. A na koniec przyjeżdża Melrose Plant.
Richard Jury rozpoczyna śledztwo i dość szybko zdaje sobie sprawę, że znalezienie mordercy nie będzie łatwe. Czy zabójstwo Cory Binns ma coś wspólnego z atakiem na Katie O’Brien, którą ktoś napadł na stacji londyńskiego metra, lub z tajemnicznymi anonimami, jakie otrzymali niektórzy mieszkańcy Littlebourne? A może kluczem do rozwiązania tej sprawy jest zaginiony klejnot lady Kennington? Richard Jury i tym razem nie zawiedzie! 
Co stanowi o tym, że kryminał jest naprawdę dobry? To pytanie zadawałam sobie przez cały czas, gdy czytałam Pod Anodynowym Naszyjnikiem. Jeśli wyznacznikami są przede wszystkim świetnie naszkicowani bohaterowie, sprytna intryga o zaskakującym rozwiązaniu, oryginalny styl, odpowiednio odmierzone proporcje ironii, melancholii i dramatyzmu, to trzeci tom serii o Richardzie Jurym jest kryminałem idealnym.
Jestem teraz po lekturze czterech części serii i wydaje mi się, że właśnie w Anodynowym Naszyjniku autorce udało się stworzyć najciekawszą galerię postaci. Sama już nie wiem, czy bardziej podoba mi się złośliwy opis rodziny Bodenheimów czy przewrotne przedstawienie sympatycznej Polly Praed. Chyba jednak opowiem się po stronie tego ostatniego, bo naprawdę ubawiły mnie moje własne reakcje. Na początku wyobraziłam sobie, że Polly jako lekko zbzikowana autorka kryminałów jest kimś w rodzaju Adriany Oliver znanej z książek Agathy Christie (która zawsze mnie lekko przerażała, niczym nielubiana ciotka pojawiająca się niepodziewanie w drzwiach mieszkania)  – i dopiero w momencie, gdy Melrose poczuł się nią oczarowany, zrozumiałam, ile ta niepozorna okularnica ma w sobie uroku i bezpretensjonalnego wdzięku. Bardzo spodobało mi się również małżeństwo Ashleya i Białej Ellie – po zawarciu tej znajomości już nigdy nie spojrzycie na smażone ziemniaczki tak jak kiedyś;-)
Przyznaję, że do końca nie domyślałam się, kto jest mordercą – a naprawdę próbowałam. Wiedziałam, że nie będzie łatwo, więc postanowiłam, że przynajmniej odgadnę płeć mordercy. No i wiecie co? Martha Grimes znowu wpuściła mnie w maliny aż miło!
Bywa tak, że kryminał posiada wszelkie niezbędne składniki świetnej książki, ale gdy je dodać do siebie, efekt mimo wszystko nie zwala z nóg. A Pod Anodynowym Naszyjnikiem ma w sobie to COŚ. Trudno to coś zdefiniować, bo chodzi po prostu o talent Marthy Grimes i jej niepowtarzalny styl, ale na pewno składa się na nie osobowość głównego bohatera (tym razem wczytałam się uważniej w opisy i dowiedziałam się, że Richard Jury jest „bardzo przystojny”, a Melrose Plant „niemal przystojny” – czyżby to był najważniejszy powód, dla którego moja sympatia zawsze będzie po stronie tego pierwszego? No nie może być!;-))  oraz charakterystyczna nierytmiczność prozy Grimes. Akcja jej książek toczy się w angielskich wioskach, angielskich miastach i miasteczkach, angielskich pubach, angielskich kawiarniach i angielskich posiadłościach – autorka wkracza świadomie w mityczną przestrzeń typowo angielskiego kryminału z tzw. złotego okresu, ale nigdy nie popada w banalne naśladownictwo klasyków powieści detektywistycznej ani nie nadużywa ostrza parodii i autoironii. Martha Grimes gra ze stereotypami „angielskości” w sposób bardzo subtelny, nigdy nie przekraczając granicy dobrego smaku. Myślę, że przychodzi jej to łatwiej dlatego, że sama nie pochodzi z Anglii, a z odpowiedniego oddalenia pewne rzeczy można lepiej uchwycić i zręczniej przedstawić. To trochę tak, jakby autorka brzdąkała jakąś popularną melodię, której słuchamy z lekkim pobłażaniem, ale i prawdziwą przyjemnością (tak, tak, te straszne zbrodnie w cichych angielskich wioskach). A potem – kiedy już wiemy, jaki powinien być następny akord – nagle zmienia rytm i z kpiącym uśmieszkiem przedstawia swoją własną, oryginalną opowieść. A my możemy się tylko zaśmiać i podążyć za nią z nowym zainteresowaniem, wyczekując kolejnych atrakcji.
Z tą potraktowaną z odpowiednim dystansem, nierytmiczną „angielskością” współgra nastrój melancholii, którym podszyte są zabawne i dość lekkie książki Marthy Grimes. Autorka nie stara się za wszelką cenę zrobić z inspektora Jury smutasa, rozważającego w nieskończoność udręki samotności czy tragedie egzystencji – i całe szczęście. Jego refleksje bywają niewesołe, ale na pewno nie są przytłaczająco ponure. Przed popadaniem w nadmierne tragizowanie ratuje te książki subtelność przedstawienia atmosfery nostalgii otaczającej Jury’ego. Jego relacje z innymi – te ważne i szczególne – pełne są niedopowiedzeń, milczenia i nieokreślonego oczekiwania. Dlaczego tak niespodziewanie i mocno przywiązał się do Jenny Kennington? Nie wiadomo. Ale ja – tak jak i Jury – wiążę z tym pewne nadzieje :-)
Podsumowując, Pod Anodynowym Naszyjnikiem to perełka wśród perełek, i dokładnie to, co tygryski lubią najbardziej. Jeśli ktoś dotąd nie przekonał się do książek Marthy Grimes, powinien sięgnąć właśnie po ten tom - i zakochać się bez reszty :-)

wtorek, 6 września 2011

Pod Zawianym Kaczorem - Martha Grimes

Martha Grimes
Pod Zawianym Kaczorem
tłum. Anna Jarzębowska
W.A.B.
Warszawa 2010

Dzięki ostremu zapaleniu gardła kolejny tom Marthy Grimes został przeze mnie uroczyście pochłonięty.
Pod Zawianym Kaczorem to czwarta część cyklu o Richardzie Jurym – po przeczytaniu jej zdałam sobie sprawę, że nie ma co „skakać” po tomach: trzeba zacząć po Bożemu, od Huncwota, i potulnie posuwać się do przodu. Oczywiście każda część funkcjonuje osobno jako samodzielna zagadka, ale czytając byle jak, traci się spójność wątków innego rzędu, mianowicie historii Jury’ego i Planta. Na przykład w Kaczorze pojawiają się dwie młode damy, które nie są obojętne żadnemu z tych panów, ale co ich łączy i jak to się zaczęło? – o tym najwyraźniej można się dowiedzieć z tomu Pod Anodynowym Naszyjnikiem. Najwyraźniej będę Zmuszona go przeczytać. Oh oh;-))

Pod Zawianym Kaczorem to tom Szekspirowski – czy raczej: elżbietański. Richard Jury – niechętnie, bo niechętnie, ale jednak – podejmie się rozwiązania sprawy dość brutalnych morderstw dokonanych na amerykańskich turystkach napadniętych w Stratfordzie. Sprawca, osobnik o wyraźnie chirurgicznym zacięciu (brr! krwawo jest…), zostawia na ciałach swych ofiar kartki z wersetami wiersza. I – jak zauważa ponuro Jury – nie wiadomo, jak długi jest ten wiersz… Wydaje się, że pomiędzy zamordowanymi kobietami nie można znaleźć żadnego związku poza tym, że były uczestniczkami tej samej wycieczki. Zupełnie też nie pasuje do sprawy morderstw zaginięcie małego chłopca – również zwiedzającego rodzinne miasto Szekspira z amerykańską wycieczką. Śledztwo idzie bardzo opornie i Jury wydaje się pozbawiony entuzjazmu (zwłaszcza, że jego „ulubiony szef” krzywo patrzy na jego udział w dochodzeniu), ale jednak nie rezygnuje. Jak zwykle pomaga mu Melrose Plant, ale to nie jego wsparcie sprawia, że Jury się nie poddaje. No tak – oczywiście chodzi o jakąś spódniczkę. Ma na imię Penny – i czternaście lat.

Martha Grimes zapewniła Penny świetne wejście, umieszczając ją na tle dwóch pretensjonalnych i dość wulgarnych bab oraz przedstawiając bardzo ujmujący opis owej dziewczynki. Ja też, tak jak Jury, od razu polubiłam Penny – a jak wiemy, w kryminałach to dość niebezpieczne, bo może się okazać, że nasz ulubiony bohater będzie następną ofiarą albo okrutnym mordercą (nie wiadomo, co gorsze!). Tak czy inaczej – Richard Jury postanowił odszukać zaginionego brata Penny, a do tego konieczne było rozplątanie wszystkich wątków tej zagmatwanej sprawy…

Po lekturze Kaczora utwierdziłam się w mojej sympatii dla Marthy Grimes i słabości dla Jury’ego. Oczywiście, Plant też jest niczego sobie i to właściwie on jest typem idealnego detektywa-dziwaka, ale… No właśnie. Ładnie ujął to recenzent z New York Times Book Review: „Although Plant is man enough to face the implications of this sad story, it’s good to have Jury around at the end” (z recenzji tomu The Larmona Wink). Ha! Powiedziałabym, że Zawsze dobrze jest mieć przy sobie Jury’ego! Jego (zupełnie nie kobieca) wrażliwość oraz spowijająca go aura pełnego ciepłej rezygnacji smutku sprawia, że czytelniczki… ekhem, czytelnicy z ufnością obserwują wszystkie jego poczynania, pewni, że kto jak kto, ale Jury rozwiąże tę sprawę. A Melrose? Cóż, ma o wiele więcej wdzięku i być może jest nawet bardziej błyskotliwy, ale… Różnica jest taka, jak między rorokowym fotelem na giętych nóżkach a solidnym dębowym krzesłem. Za dużo złoceń. Jeśli mam wybierać, wolę bezpretensjonalny, budzący zaufanie ciemny dąb. Jedną z przyjemności, jaką daje lektura książek Marthy Grimes, jest to, że można sobie snuć takie niewinne rozważania i z ciężkim sercem, ale zdecydowanie odrzucać awanse Planta na korzyść Jury’ego. Niechaj nie zapomina, że jest tylko pomocnikiem. To cykl o Richardzie Jurym, jasne?;-))

Zanosi się na to, że przy każdej pochwalnej recenzji książki Grimes będę się czepiać jednej, wybranej rzeczy. Ostatnio były natrętne porównania. Tym razem nie spodobało mi się wtłaczanie do książki na siłę motywów Szekspirowskich. Długie przemowy Harvey’a Schoenberga szczerze mnie znudziły i chyba tylko wyjątkowo zaciekły pasjonat biografii Szekspira znalazłby w nich upodobanie. Ja wiem, że Stratford, że Królewski Teatr Szekspirowski itd., ale chyba można takie smaczki wprowadzać nieco bardziej subtelnie?

Tak więc następny w kolejce jest tom Pod Huncwotem. Jestem pewna, że znajdę tam jedną rzecz, która mnie zirytuje. Ale może będę się musiała postarać…

czwartek, 25 sierpnia 2011

Pod Przechytrzonym Lisem - Martha Grimes






Martha Grimes
Pod Przechytrzonym Lisem
tłum. Anna Bartkowicz
W.A.B.
Warszawa 2008


Gdzie detektywów trzech...


W dość ponurym miasteczku Rackmoor dochodzi do tajemniczej zbrodni. Pewnej styczniowej nocy strażnik znajduje zadźganą młodą kobietę, która wracała z balu przebierańców. Nie wiadomo, czym zadano jej śmiertelne rany – a przede wszystkim nie wiadomo, kim tak naprawdę była ofiara. Podawała się (oczywiście za życia;-)) za Gemmę Temple, ale jednocześnie twierdziła, że tak naprawdę jest zaginioną Dillys March, wychowanicą cieszącego się w okolicy ogromnym poważaniem sir Titusa Craela. Ażeby jeszcze bardziej pogmatwać sytuację, jedna z mieszkanek Rackmoor twierdzi, że to na nią, a nie na Gemmę czyhał morderca…

Do rozwiązania sprawy zabiera się dziarsko aż trzech detektywów: Ian Harkins, miejscowy policjant o dość trudnym charakterze, Melrose Plant, ekscentryczny gentleman, który „zrzekł się swojego tytułu, ale ciągle mu go zwracają” i oczywiście inspektor Richard Jury, nasz główny bohater. Nie koniec na tym – do grona detektywów chce koniecznie dołączyć także Agatha, wścibska i żarłoczna ciotka Planta, ale na szczęście tym razem udaje się ją unieszkodliwić.

Wydawałoby się, że skoro sprawą zajmują się trzy tęgie umysły, morderca powinien szybko znaleźć się za kratkami. Niekoniecznie dzięki zgodnej współpracy detektywów – właściwie nawet bardziej prawdopodobne, by każdy z nich chciał rozwikłać zagadkę morderstwa niejako na złość pozostałym… Tymczasem tajemnica śmierci Gemmy Temple (lub Dillys March) pozostaje nierozwiązana – nawet Jury’ego zawodzi intuicja: nie tyle nie może się zdecydować, kto jest najbardziej podejrzany, ile wydaje mu się, że żaden z kandydatów nie przedstawia się specjalnie obiecująco. Inspektor jest jednak pewny, że klucz do zagadki leży w tragicznej przeszłości domowników rodu Craelów…

Chociaż pochwalne peany na cześć Marthy Grimes wydawały mi się nieco przesadzone („Grimes nie jest drugą Dorothy Sayers. Nie jest drugą Agathą Christie. Jest lepsza od nich obu”…hmm), sięgając po Pod Przechytrzonym Lisem (czyli drugi tom o Richardzie Jury’m), byłam nastawiona przychylnie zarówno autorki, jak i głównego bohatera. I nie zawiodłam się. Rzeczywiście jest do świetny kryminał w stylu literatury kominkowej, takie świeże spojrzenie na klasyczną intrygę. Uwielbiam śledztwa prowadzone w zimowej aurze, zamarznięte wrzosowiska, klify i zimne morskie fale, polowania, mgły, stare arystokratyczne rody pełne czarnych owiec, rodzinne tajemnice… Od razu też zaprzyjaźniłam się z głównym bohaterem, być może dlatego, że nie stara się na siłę być wyjątkowy. Ale taki właśnie jest. Wszak przystojnych, inteligentnych, wysokich i nieżonatych mężczyzn po czterdziestce to ze świecą szukać!;-) Do tego intryga prowadzona jest tak umiejętnie, że czytelnik nie błądzi po manowcach, ale idzie krok w krok z Jury’m. To lubię, powiadam, to lubię!

Jedyne, co mi się w tym kryminale nie podobało, to styl. Martha Grimes pisze świetnie, muszę to przyznać, ale niektóre porównania wydawały mi się strasznie wydumane. Irytowała mnie zwłaszcza predylekcja do nieuzasadnionych (jak mi się zdaje) skojarzeń ze sferą seksualną, utratą dziewictwa itd. „Objęła się ramionami, zakrywając piersi tym bezwiednym gestem, którym kobiety bronią się przed gwałtem” – ni stąd ni zowąd nagle pojawia się taki opis, który nijak się nie odnosi do żadnego wymiaru prowadzonej właśnie rozmowy. Nie wiem, czy to jakiś świadomy zabieg, który miał dodać nieco „męskości” stylowi autorki – czy też po prostu się czepiam;-) Styl jest oczywiście sprawą gustu i chociaż ja mam tu swoje drobne zastrzeżenia, nie sprawiło to, że zniechęciłam się do książek Marthy Grimes. Wręcz przeciwnie, nie mogę się doczekać, kiedy zacznę czytać następny tom, żeby móc się nad nim należycie zirytować… A jakby tak przeczytać od razu dwa następne, jeden po drugim! Mmm :-)