Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Black Publishing. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Black Publishing. Pokaż wszystkie posty

piątek, 31 października 2014

Zgniłe życia owoce w przemijania mgle - "Morelowy sad" - Amanda Coplin

   Piękna powieść w nieco western'owym stylu. Jej atmosfera wnika w czytelnika. Jest to jedna z tych książek, których się nie zapomina - to znaczy można zapomnieć jej fabułę (oprócz niektórych scen - te z pewnością zostaną z Wami na zawsze). Jej styl można zapomnieć, autora, tytuł, okładkę. Ale z pewnością dusza tej książki (tak, przecież to oczywiste, że książki mają duszę) zakotwiczy się w Waszej pamięci, a kto wie, może i czytelniczym sercu. Bo jest to książka niezwykła, zupełnie inna niż wszystko, co dotąd czytałam, ale też wyrosła z tradycji najlepszych powieści amerykańskiego Zachodu. Spotkacie tu farmerów, Indian, handlarzy skradzionymi końmi, szynkarzy, kowboi prezentujących swe niezwykłe umiejętności ujeżdżania dzikich koni na licytacjach... Ale to nie o tym będzie ta powieść, nie o tym. To tylko zgrabne, całkiem interesujące tło. 
   To będzie opowieść o samotności. Nawet tej wśród ludzi. Szczególnie tej. O potrzebie zrozumienia i niemożności tej potrzeby zaspokojenia. O drodze, którą człowiek idzie przez życie - każdy ma swoją, a nawet jeśli czyjeś drogi się krzyżują - nie zawsze, a w zasadzie rzadko kiedy - zmieniają wtedy kierunek. Ludzie u Coplin to wędrowcy przemierzający prerię - mimo, że się mijają, nie dostrzegają się, jakby robili to nocą. Mimo, że krzyczą - nie słyszą siebie nawzajem - są głusi i niemi. Galopują na rumakach swych namiętności, żalu, bólu i ran na duszy, a u kresu ich wędrówki czeka ich nicość. 
   Talmadge, sadownik w podeszłym wieku, nie miał łatwego życia. Tak jak natura pod jego palcami bujnie rosła, kwitła i owoce wydawała, tak ludzie obok niego zawsze cierpieli, byli nieszczęśliwi, w końcu odchodzili. Najpierw opuścił go ojciec - zmarł, gdy William był jeszcze małym chłopcem - katastrofa; zawalenie kopalni srebra, w której pracował. Nastoletniego Talmadg'a obumarła matka - przyprowadziwszy go najpierw na jakiś koniec świata, który jednakże stał mu się rajem na ziemi - zmogło ją zapalenie płuc. Jednak to tajemnicze zaginięcie jego niewiele młodszej siostry - Elsabeth - przelało czarę goryczy. Uczyniło go samotnikiem i położyło się na nim piętnem szaleństwa na bardzo długi czas, a kto wie, czy nie na zawsze. Szukał siostry - w górach, po lasach - i szukał odpowiedzi - do końca życia. A "Gdzie?" w końcu ustąpiło miejsca "Dlaczego?". Poczucie winy i niewypełnienia obowiązku gryzło jego duszę boleśnie i bezlitośnie. Kiedy więc u progu jego życia stanęły dwie młode, zaniedbane, głodne i przerażone dziewczyny, w zaawansowanych ciążach w dodatku, nie znalazł innego wyjścia - wziął za nie odpowiedzialność. 
   O życiu Delli i Jane nie chcę Wam pisać za wiele. Boję się, bo każde słowo może być spoilerem, każda informacja i wskazówka może zedrzeć ten wielowarstwowy woal tajemnicy, jakim poowijała autorka ich biografię. A to byłoby zbrodnią niewybaczalną, bo właśnie w tej książce "czytelnicza przyjemność" (choć w obliczu tak bolesnej historii brzmi to nieco absurdalnie) ma swe fundamenty w odkrywaniu - wrażenie po wrażeniu, fakt po fakcie - jakie życiowe doświadczenia ukształtowały bohaterów, jakie rany zagoiły im się na sercu i duszy. Napiszę Wam tylko, że życie nie szczędziło im cierpień. Były siostrami, półsierotami, a kiedy umarła im matka trafiły do miejsca, przy którym piekło blednie. Były okrutnie krzywdzone, wyrządzano im ogromną niesprawiedliwość. W końcu uciekły i tak trafiły do sadu Talmadge'a. Świat, fatum i ich wewnętrzne głosy nie przestały się jednak o nie upominać, a spokój okazał się kruchy i krótkotrwały. Namiastka szczęścia szybko prysła niczym bańka mydlana i mimo, iż Talmadg'e robił, co mógł, by chronić obie dziewczyny - nie ma ucieczki przed sobą samym. Strach i żądza zemsty odnajdą człowieka wszędzie. 
   Cisza, człowiek, natura i zło. Tysiące, miliony emocji niewypowiedzianych. Taką książkę mogła napisać tylko osoba pełna empatii, gotowa analizować najdrobniejszy gest czy prześwietlać pod słońcem swojej wrażliwości wszystkie możliwe (i te niemożliwe też) konotacje wypowiedzianych przez swych bohaterów słów. Humanistka, w której centrum zainteresowań znajduje się jedynie i niepodzielnie Człowiek. Jak na debiut książka niezwykle dojrzała. Napisana niesamowicie sprawnie. Z pomysłem, klimatem. Czuć że pióro (no dobra, klawiatura, ale jeszcze udziela mi się XIX-wieczny klimat książki) jej słucha, a papier wchłania jej myśli, jak wysuszona ziemia deszcz. Lecz jeśli nie lubisz "babrania się" w cudzych emocjach czy czytania między słowami - długie, dogłębne i bardzo szczegółowe wędrówki autorki w zakamarki psychiki jej bohaterów mogą Cię po prostu nudzić. Cóż - nie wszystko jest dla wszystkich. Warto jednak przeczytać tę powieść dla akcji, bo choć książka nie trzyma w napięciu nie wiem jakim, a akcja toczy się dość wolno - to jednak można dzięki temu naprawdę zżyć się z jej bohaterami i zaangażować w ich losy. 
   Utwór czerpie z motywu arkadii - chata i sad Talmadge'a to istny raj na ziemi. Tam nic złego wydarzyć się nie może, tam jedyne cierpienie, jakie dotyka ludzi to transcendentne fatum, przeznaczenie, które spływa na nich odgórnie. Wszystkie tragedie dzieją się gdzieś indziej, poza. Dramaty rozgrywają się dwa kroki za posiadłością farmera - nigdy w niej. Jednak ten owocowy eden nie jest w stanie wyciszyć ech napływających doń z okrutnego świata. Ludzka natura i niespokojne, nieutulone dusze przepływających przezeń wędrowców każą im ten raj porzucić i szukać szczęścia najczęściej odnajdując coś zupełnie innego. W książce Coplin każda strona spowita jest dekadentyzmem - ale nie takim mrocznym, raczej tym wynikającym z pogodzeniem z porządkiem świata, z płynięciem z biegiem czasu z pełną świadomością końca. 
   "Kiedy człowiek się rodził, śmierć już na niego czekała, w tym samym pokoju. (...) Lepiej nauczy się rozpoznawać jej - śmierci - twarz od razu."*
   Powieść Coplin przywołuje na myśl stare i piękne, mądre, pełne odwiecznej walki dobra ze złem baśnie. Jest w niej bezwzględne okrucieństwo, ale jest też bezgraniczna, bezinteresowna miłość i dobroć. Sadownik Taldmadge to uosobienie wzoru człowieka poczciwego i dobrotliwego, który toczy bój z światem pozbawionym wszelkich skrupułów i zahamowań. Ta powieść wycisza, skłania do snucia refleksji o życiu i o tym, co w nim tak naprawdę się liczy; o szczęściu i o tym, jak łatwo się z nim rozminąć, ślepo do niego dążąc; do przemyślenia relacji człowieka z drugim człowiekiem. Do głaskania przemijania. Taka w sam raz na jesień. Polecam, mnie się podobała. 
*s. 32.
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytac.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Black Publishibg, Wołowiec 2014.
Wydanie: I.
Ilość stron: 485

Tytuł oryginału: The Orchardist
Język oryginału: angielski
Przekład: Przemysław Bieliński
Moja ocena: 5/6.

środa, 26 marca 2014

By wśród czerni i bieli dostrzec milion odcieni szarości - "Sucha sierpniowa trawa" - Anna Jean Mayhew

 "Sucha sierpniowa trawa" to debiut siedemdziesięciojednolatki. Suma jej życiowych doświadczeń, przefiltrowanych przez sito zabiegów fabularnych i stylistycznych. Ale to też ważny głos w kwestii jednej z mniej chlubnych kart historii świata - a mianowicie tej dotyczącej segregacji rasowej w Stanach Zjednoczonych. Akcja powieści toczy się w 1954 roku. Mniej więcej czternastoletnia wtedy Anna Jean była więc jeszcze dość emocjonalnie odbierającą ówczesne realia społeczne obserwatorką, która, jako dziecko, zapamiętała te wydarzenia takimi, jakimi były. Bez dorabiania do nich zbędnej ideologii. Echa tych przeżyć - sądząc po autentyczności i wydźwięku jej opowieści - kołatały się w jej sercu, wciąż żywe, przez wszystkie te lata. W końcu postanowiła się rozliczyć z przeszłością i przelała na papier całą siebie z tamtych lat, zamykając swoje rozterki, zniesmaczenia, obawy i wątpliwości pod postacią Jubie. Nie twierdzę, że jest to powieść autobiograficzna, ale z pewnością wiele tu autorki sprzed lat. Dla mnie niesamowitym doświadczeniem było przeżywanie opowieści snutej przez osobę, która była jej naocznym świadkiem. Cofnijmy więc wskazówki zegara i przenieśmy się tam, gdzie wśród upałów Amerykańskiego Południa ludzie zaczynali się uczyć, jak wśród czerni i bieli dostrzec milion odcieni szarości.
   Autorka kreuje obraz życia typowej amerykańskiej rodziny - pracujący ojciec, głowa rodziny, pan i władca, Bill Watts; zajmująca się domem, a w zasadzie wydająca jedynie dyspozycje, zbyt zajęta dopieszczaniem swej powierzchowności, by czynić coś ponadto, żona i matka, Paula oraz czworo ich dzieci: typowa ugładzona i słodka amerykańska nastolatka Stell; zbuntowana, acz niezwykle wrażliwa Jubie, której oczami będziemy oglądali wydarzenia składające się na tę opowieść; pozostająca w cieniu, niepozorna siedmiolatka zwana Puddin oraz malutki Davie. Do wypełnienia amerykańskiego kanonu brakuje im jeszcze tylko psa. Psa nie mieli. Jego miejsce zastąpiła "dziewczyna", czarnoskóra służąca, Mary Luther, równie wierna swym pracodawcom (choć umówmy się, zamienienie tego słowa na "panom" to w istocie tylko eufemizm), co ów czworonóg. Była to jednakże postać niezwykła, chodzące dobro, podziwiana i doceniana w swojej społeczności, niosąca pomoc tym, których spotkała na swojej drodze, oddana rodzinie, której służyła i, co najważniejsze, a zarazem najbardziej niezwykłe, posiadająca również duże poczucie własnej wartości i potrafiąca wyegzekwować swoje najbardziej podstawowe prawa i szacunek dla własnej osoby. A w czasach, o których opowiada nam Mayhew postawa taka bywała aktem niewyobrażalnej odwagi.
   Bardzo podoba mi się konstrukcja "Suchej sierpniowej trawy". Autorka ukazuje nam rodzinę Wattsów w punkcie krytycznym ich życia - poznajemy ich podczas wyjazdu Pauli z dziećmi i służącą do wujka Jubie, co stanowiło preludium do separacji rodziców. Co takiego się podziało? Nawarstwienie jakich wydarzeń doprowadziło do tak fatalnej sytuacji? - o tym dowiemy się z kolejnego rozdziału, który jest retrospekcją w szczęśliwą i pełną miłości przeszłość rodziny. Jednak nie dostaniemy wszystkiego na tacy. Będziemy się cofać w przeszłość i wracać do tragicznej, pełnej kolejnych powikłań, nadziei i rozczarowań teraźniejszości, a ten kontrast sprawi, ze jeszcze boleśniej odczujemy rozpad rodziny naszych bohaterów i być może, choć przez chwilę poczujemy się tak, jak nasza Jubie.
   Opowieść Mayhew to jednak przede wszystkim kronika poniżenia i upodlenia czarnoskórych Amerykanów przez ich białych rodaków. Czytając tę powieść wprost uwierzyć nie mogłam, że takie rzeczy mogły dziać się w tak cywilizowanym, słynącym z poszanowania praw człowieka kraju, jak USA zaledwie 60 lat temu. Szczególnie teraz, gdy rządy w tym kraju sprawuje czarnoskóry prezydent, wydarzenia te zdają się być reliktem bardzo zamierzchłych czasów. Tymczasem Mayhew pamięta lata, gdy kolorowi nie tylko nie mieli praw obywatelskich, ale na każdym kroku starano się im też ograniczać i odbierać prawa człowieka. 
   Uprzedzenia wobec Murzynów tkwiły głęboko zakorzenione od czasów powszechnego niewolnictwa w umysłach białych Amerykanów. Nie byli od nich wolni nawet najbardziej liberalni i postępowi bohaterowie powieści. Segregacja rasowa zaczynała się w głowie. 
"- Weszłaś do murzyńskiego domu? - spytała mama.
- Tak. Do znajomej Mary. Mieli olbrzymią łazienkę.
- Była czysta?
- O tak, była piękna.
- Hmm. Mama potrząsnęła głową, jakby nie mogła w to uwierzyć." *
Prześlizgiwała się po nieznacznych szczególikach codziennego życia - jak oddzielnie spakowane sztućce dla Mary podczas rodzinnego wyjazdu; jak nakaz niezabierania głosu, gdy nie była pytana - by w końcu wybuchnąć wielkim pożarem nienawiści na każdym niemal słupie, budynku czy billboardzie; na każdej szkole, hotelu czy wprost na ulicy. 
"<NIEKTÓRE RZECZY SIĘ NIE MIESZAJĄ! WODA I OLIWA, CZARNI I BIALI!> Przed szkołą widniał napis: DLA BIAŁYCH, NIE DLA BRUDASÓW!>"**
 - wrzeszczały zewsząd rasistowskie slogany.  Autobusy poprzedzielane były żółtymi liniami na dwie nieprzekraczalne, nierówne części - większą, z przodu dla białych i skąpą na tyle dla Murzynów; hotele odmawiały zakwaterowania czarnoskórych służących, a jeśli już, to po cichu, po wielu prośbach, oferując im obskurne klitki i zabraniając korzystania z łazienki (Mary nakazano mycie się pod pompą za domkami). Zakazy korzystania kolorowych z wesołego miasteczka w dni inne, niż wyznaczone (Jubie wyprosiła o pozwolenie przejechania się Mary wraz z Daviem na karuzeli za podwójną opłatę, ale tylko jeśli ta będzie stała obok i nie usiądzie), zakazy jedzenia razem z białymi w restauracjach... Długo jeszcze mogłabym wymieniać kodeks obwarowań, jakimi biali obywatele USA w latach 50 ubiegłego wieku mieli nadzieję wywyższyć się w jakiejś dziwnej hierarchii i podporządkować sobie czarnych rodaków. Tę haniebną listę zamykało działanie "klanu", o którym tu bohaterowie jedynie niewyraźnie przebąkują (w końcu jest to narracja z perspektywy dziecka, niewtajemniczonego w polityczne zawiłości) oraz nałożeniem na Murzynów godziny policyjnej. I choć ówczesna makabryczna polityka społeczna złamała wiele ludzkich żyć i stała się przyczyną tragedii dla kaprysów białych, to w powieści pobrzmiewają już echa wielkiej rewolucji kulturalnej, które w opowieści Mayhew zmaterializowały się w słynnym "Procesie Browna przeciw Ministerstwu Edukacji" i zaowocowały jego wygraną, a w konsekwencji stanowiły wigilię wspólnego pobierania nauk w szkołach przez dzieci białe i kolorowe. 
   Autorka świetnie oddaje klimat Amerykańskiego Południa. Książka bardzo mocno przypomina mi swą atmosferą czytane przeze mnie niegdyś "Sekretne życie pszczół". Oprócz umiejętności namacalnego sportretowania panującego tam klimatu - czuć każdy pyłek piasku wirującego we wznieconym kołami auta kurzu autostrady, wślizgujący się za koszulkę i przyklejający do mokrego od potu ciała - Mayhew raczy nas również niezwykle mocno oddziałującymi na zmysły opisami zapachów brzoskwiń i kwiatów gardenii. A wszystko to delikatnie wykańcza subtelnym niczym mgiełka realizmem magicznym i tragizmem tak dojmującym, ze niejednokrotnie tekst czyta się przez łzy. 
   Ta piękna opowieść nie doczekała się jednak moim zdaniem godnego zakończenia i to chyba jedyny minus tej powieści jaki mogę wskazać. Po tak mocnych akcentach, jakimi raczy nas autorka, zwieńczenie losów rodziny Wattsów rozwiewa się we mgle nie przynosząc katharsis, ani nie dając zbyt wiele do myślenia. A może takie właśnie jest życie? Mimo tego co zaszło wciąż toczy się dalej...
*s. 131.
**s. 39
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Black Publishing, Wołowiec 2014.
Wydanie: I.
Ilość stron: 300.

Tytuł oryginału: The Dry Grass Of August.
Język oryginału: angielski.
Przekład: Paweł Lipszyc.
Data powstania: 2011.
Moja ocena: 5/6