Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Czarne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Czarne. Pokaż wszystkie posty

piątek, 10 stycznia 2014

... i nie żyli długo, lecz przynajmniej szczęśliwie - "Baśń" - Jonas T. Bengtsson

   Wcale nie za górami i nie za rzekami, a za morzem raczej, gdyż w Danii dokładnie, żyli sobie ojciec i syn. Ich życie nie było usłane różami, takie nieżyciowe banały autor "Baśni" każe nam między bajki włożyć. Ich życie to nieustanna wędrówka po cierniach szarej rzeczywistości i kolcach gorzkich stosunków międzyludzkich, które raniły ich boleśnie. Nie wszystkie wprawdzie, ale jednak. Nie ma tu złej czarownicy, nie ma smoka ani goblina nawet, nie oznacza to jednak bynajmniej,  że nie ma się czego bać - na drodze ku szczęściu naszych bohaterów staje najgorsza jędza, jaką świat nosił, a na imię jej Życie. Mieszka w niebosiężnym zamczysku wzniesionym z uprzedzeń i obwarowanym przez społeczne konwenanse. Jego fundamentem zaś jest krzywda. A jednak na tej ziemi jałowej w zrozumienie i wyższe wartości wykiełkowało szczególne ziarno, po którego łodydze pną się nasi bohaterowie ponad bezlitosne królestwo życia, wysoko do chmur. Ziarnem tym jest miłość.
   Ta książka to rzeczywiście chyba jedna z najpiękniejszych historii miłosnych, jakie było mi dane kiedykolwiek czytać. To historia miłości bezwarunkowej, bezwzględnej i bezgranicznej. Miłości na przekór i wbrew wszystkiemu. Miłości ojca do syna i syna do ojca. Miłości tak silnej, że gdy się o niej czyta wzruszenie chwyta nas za gardło i nie chce puszczać aż do ostatniej strony; miłości tak mocnej, że w jej imię gotowi jesteśmy bez wahania oddać to co mamy najcenniejszego i dopuścić się rzeczy najprzeraźliwszych. Ale także uczucia pozwalającego czerpać szczęście z codzienności, jak ukazuje to autor na przykład w przepięknej scenie urodzin chłopca, czy też powitania przez Petera i ojca nowego roku (aż mnie korci by je tu zacytować, lecz wyrwane z kontekstu mogą stracić na swej wymowie; bądźcie więc ciekawi i sięgnijcie po tekst Bengtssona).
   "Baśń" to również opowieść o sile dziecięcej wyobraźni. To w pewnym sensie powieść inicjacyjna, czarująca, mimo swej brutalności, a dzięki niej prawdziwa, niepowtarzalna i przejmująca do szpiku kości. To efemeryczny realizm magiczny tkany kolejnymi wytworami dziecięcej wyobraźni, to sposób patrzenia na świat nieskażony jeszcze wieloma bolesnymi doświadczeniami, jak patrzeć na rzeczywistość umie jedynie dziecko. To możność całkowitego zatracenia się w odmętach własnej wyobraźni i życie jednocześnie na płaszczyznach rzeczywistości, jak i swojej wyobraźni. Wspaniale mi się te fragmenty czytało. Wam zaserwuję tu jeden, w którym ojciec uczy Petera historii:
   "Nie mamy stołu, więc leżymy na łóżku. Ojciec opowiada, a ja widzę, jak ryczące meserszmity zostawiają za sobą smugi dymu na suficie hotelowego pokoju. Na ścianie czołgi, Tygrysy, wjeżdżają na zielone wzgórza. Są olbrzymie i orzą trawę, z dział buchają żółte płomienie."*
   Na uwagę zasługuje też sama kreacja ojca, jako osoby myślącej inaczej niż większość ludzi, jako osoby potrafiącej przeciwstawić się ogółowi społeczeństwa, człowieka myślącego innymi torami; nonkonformisty. Muszę przyznać, iż jego poglądy, mimo, że nietypowe, okazały się dla mnie całkiem przekonywujące. Jak można na kilkudziesięciu stronach podważyć dotychczasowe fundamenty wielu zachodnich cywilizacji? Otóż Bengtsson kreacją ojca Petera przyprawia je o poważne drżenie. Jest to postać o tyle nietypowa, o ile szczera, prostolinijna i dobroduszna. Wiele z zachowań ojca jest co najmniej mocno kontrowersyjnych, choć może kontrowersyjny jest właśnie system społeczny, przeciw któremu występuje? Może taka właśnie jest religia, która odrzuca;  myślenie opierając się jedynie na mechanicznym powtarzaniu utrwalonych przez lata formułek, bez zagłębiania się w ich sens; strach ludzi przed myśleniem, czy wprost przed życiem nawet,  jak będzie to udowadniał wiele razy ojciec: 
   "Ludzie w większości widzą jedynie to, co chcą zobaczyć. Boją się zobaczyć świat taki, jaki jest naprawdę. (...) Ale nawet jeśli coś nie tak łatwo zobaczyć, to wcale nie znaczy, że tego czegoś nie ma. (...) Nie chodzi o to, że ludzie nie mogą dostrzec takich rzeczy. Zawsze mogli je widzieć. Książki są ich pełne. I baśnie. Ale ludzie zaczęli się bać. Stracili odwagę. Udają, że nic już nie widzą."**
"Istnieją na tym świecie rzeczy, których nie możesz wziąć do ręki. Rzeczy, których nie widać, chyba, że wiesz, czego masz wypatrywać. Większość ludzi o tym zapomniała. Albo po prostu nie mają odwagi otworzyć oczu. ***
Może chromy jest system edukacji bazujący na nauczaniu dla ocen, nie dla faktycznej wiedzy, co powoduje, że mały Peter pobiera nauki u ojca w domu, a ten uczy go całym sobą sztuki, łaciny, matematyki, historii, ale przede wszystkim samodzielnego myślenia i wrażliwości. Jest to postać naznaczona mroczną przeszłością, która powróci wraz z kolejnymi kartami powieści, może pomoże go zrozumieć...  Ojciec z pewnością nie boi się myśleć, nie boi się czuć i uczyć tego swojego syna. Pragnie otrząsnąć świat ze stereotypów, w których się zasklepił, a przynajmniej pokazać swojemu dziecku alternatywną rzeczywistość. W tym celu ucieka się do baśni właśnie...
   Tytułowa baśń to dla mnie próba wyjaśnienia dziecku, ale także czytelnikowi, że można inaczej. Nie lepiej, być może wcale nie gorzej, ale inaczej właśnie. To także, pomijając metaforyczną semantykę, opowieść po prostu, którą snuł ojciec synowi każdego wieczoru przed snem fragment po fragmencie. Opowieść o królu i królewiczu uciekającymi przed białą królową i muszącymi wystrzegać się białych ludzi działających podług jej rozkazów: 
   "Co wieczór ojciec opowiada mi kawałeczek tej samej historii. To baśń o królu i królewiczu, którzy nie mają już domu. Wyruszyli w świat, żeby odnaleźć białą królową i ją zabić. Strzałą albo nożem, prostym ciosem w serce, żeby przerwać zły czar. Tylko oni mogą to zrobić. Król i królewicz są bowiem ostatnimi ludźmi, którzy  wciąż jeszcze widzą świat taki, jaki jest naprawdę. Jedyni ich nie oślepiły czary  królowej."**** 
Daleko jej jednak do historii znanych nam z produkcji Disneya. To raczej baśń w stylu braci Grimm, to raczej baśń starych ludów - bezkompromisowa i pełna okrucieństwa; nieprzewidywalna. Nie wiadomo kiedy baśń syna i ojca przenosi się z płaszczyzny opowieści i wkrada do ich życia. Zawieszoną przez zbieg wydarzeń historię Peter będzie musiał dopowiedzieć sam, udowadniając jednocześnie w jakiś sposób swemu ojcu, jak dalece wziął sobie do serca jego nauki i czy jest godzien korony króla. Zdradzę wam tylko, iż happy end nawet jeśli gdzieś w niej zamajaczy, to daleko za horyzontem. Choć może zależy to właśnie od interpretacji, co się właściwie przez ten happy end rozumie?    
   Wiele umyka tu między słowami, w przemilczeniach, w niedopowiedzeniach, a wielokropki niosą w sobie ładunek prawdy tak bolesny, że nieraz wolelibyśmy się jej nie domyślać. Ta powieść krzyczy niemym krzykiem, ta powieść chwyta powietrze, bo niczego innego już się uchwycić nie można. Bardzo przejmująca, choć tak naprawdę przemilczana; napisana oszczędnym męskim językiem, bez przegadania, bez ozdobników; a jednak trafiająca zawsze w sedno. Wiele w niej pięknych, ujmujących prostotą scen, które sprawiają, że łza się w oku kręci; jeszcze więcej prozy życia, która jest tak dojmująca, ze nieraz chcielibyśmy zamknąć oczy, by jej nie widzieć, lecz tak niestety nie da się czytać. 
   Cała powieść dzieli się na części bardzo nierówne pod względem stylu, zawartej w nich magii, pewnej nastrojowości. Nie wiem, czy to kwestia obiektywnego odbioru, czy inni czytelnicy książki byliby w stanie się ze mną zgodzić, iż te fragmenty książki, w których ukazana jest relacja między Peterem i jego ojcem są dopieszczone, bogate w niepowtarzalną atmosferę, w pełne znaczenia symbole, w jakiś unikatowy klimat; natomiast te części, w których Peter znajduje się pod opieką matki, jak również gdy dorasta i sam zaczyna kierować swoim życiem, to jedynie nędzny ślad po możliwościach literackich Bengtssona, to powłoka, z której uszło piękno; to beznadziejność, depresyjność i marazm. W zasadzie cała reszta, od roku 1996, czyli od połowy książki bodaj, została potraktowana przez autora po macoszemu. O wiele mniej przyjemny jest jej odbiór, o wiele ciężej się to czyta. Jednakże zabieg ten, gdy przyglądam mu się z perspektywy czasu, jaki upłynął od przeczytania tej powieści, zdaje mi się być zabiegiem celowym, nastawionym na uwydatnienie kontrastu szczęśliwego dzieciństwa Petera i jego szarej codzienności w świecie, którym rządzi biała królowa. Jeśli tak jest, to autor według mnie jak najbardziej osiągnął zamierzony cel, gdyż czytając tęskniłam za czasem kiedy chłopczyk patrzył na świat oczami ojca, kiedy nie liczyło się nic innego niż ich miłość, kiedy nie mając niczego miał przecież wszystko i o wiele więcej nawet. Kiedy nie patrzył jedynie, a widział, nie słuchał, a słyszał... 
   Jeśli więc, jak twierdził Szekspir, "życie jest snem wariata", Bengtsson dowodzi, że czasem warto zwariować, by właśnie żyć mocno i pełnią życia.
*s. 142
**s. 25-26
***s. 99
****s. 28
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Czarne, Wołowiec 2013.
Wydanie: I
Ilość stron: 413.
Przekład: Iwona Zimnicka.
Tytuł oryginału: "Et Eventyr"
Moja ocena: 5/6.

piątek, 26 kwietnia 2013

Istnieją te trzy: moralność, etyka i przyjaźń - Mój przyjaciel najemnik - James Brabazon

  Znacie ten kawał? "Wykładowca dziennikarstwa pyta studentów: jesteście świadkami tonięcia łodzi transportującej emigrantów, możecie ich uratować lub zrobić im zdjęcia. Jaką ostrość aparatu wybierzecie?" Książka Brabazona zdaje się być świetną odpowiedzią na to pytanie o etykę dziennikarską i ludzką moralność. Odpowiedzią tak szczerą, jak i brutalną. Autor idzie nawet krok dalej i ustawia tę przysłowiową ostrość pośród wojennej zawieruchy, gdy kule świszczą mu koło ucha. Naraża życie, by odzyskać zgubione podczas ucieczki taśmy; nie waha się położyć na szali własny los byleby tylko zrobić materiał. Jednak główną inspiracją do napisania książki były dla autora nie wojenne perypetie, a pewna osobliwa przyjaźń, która się w ich czasie nawiązała. Przyjaźń kontrowersyjna, obwarowana wieloma dylematami, a jednak w proch je obracająca. Przyjaźń ponad wszystko.
   James Brabazon i Nick du Toit poznali się podczas pierwszej wyprawy autora-dziennikarza do ogarniętej wojną domową Liberii. James pragnął przeniknąć do grupy partyzantów walczących z reżimem Charles'a Taylora, by tam nakręcić unikatowy materiał, który miał przynieść mu sławę w reporterskim świecie, liczne kontrakty oraz, co za tym idzie, spore zyski. Nicka zatrudnił za poręczeniem znajomych, jako swego ochroniarza. Początkowa doza wzajemnej nieufności i ostrożności przekształciła się pod wpływem rozlicznych wspólnych afrykańskich przygód w coś zgoła odmiennego. Ale czy można pozostać obojętnym wobec osoby, która dzieli z tobą twój los nawet kiedy jasno jej mówisz, iż prawdopodobnie nic z tego mieć nie będzie, bo właśnie wszyscy sponsorzy się wycofali i zostaliście "na lodzie"? Czy można nie poczuć choć cienia sympatii do kogoś, komu zawierzamy własne życie i kto chroni je bezustannie narażając swoje? Kogoś z kim przegadało się długie godziny chociażby z nudów, z kim jadło się niejadalną wręcz strawę? Kogoś, kto w końcu, wlókł nas "na stronę" by pomóc się wypróżnić i dbał o nas podczas ataku malarii? Takie przeżycia cementują relację, budują więź z innym człowiekiem, nawet gdy ten ma nie wiedzieć jak szemraną przeszłość i nie wiedzieć ile ludzkich istnień na sumieniu. 
   Nick du Toit był bowiem najemnikiem. Czyli, parafrazując autora, walczył za cudze pieniądze o sprawy, które były mu zgoła obojętne. Taki płatny wojenny zabójca, którego morale znieczula solidny zastrzyk gotówki zaaplikowany mu przez najemcę. Nie trzeba więc być etykiem, by czuć dysonans pomiędzy szczerością  w wzajemnych relacjach z taką osobą a koniecznością usprawiedliwiania tej przyjaźni przed opinią publiczną (co się autorowi czasem zdarzało) oraz własnym sumieniem (co było rzeczą nagminną). 
"Im bardziej moje życie zawodowe wiązało się z postacią Nicka, przed tym trudniejszymi wyborami stawałem. Obawiałem się więc, że zatracam poczucie higieny moralnej, zamiast jasno opowiadać się po słusznej stronie, zawierałem sam ze sobą kompromisy. Poważnie brałem pod uwagę możliwość zabicia dziecka, zgodziłem się sfilmować zamach stanu. Kiedy za pierwszym razem uciekłem z Liberii nie potrafiłem rozpoznać twarzy w lustrze jako swojej."*
Jednakże urocze usposobienie  Nicka, jego dobroć i życzliwość dla autora sprawiały, iż zepchnął on ciemną stronę biografii przyjaciela w odmęty pamięci i począł wdawać się z nim w coraz to nowe przygody i snuć wspólne, nie do końca legalne (delikatnie mówiąc) plany. 
   Plany, które się nie powiodły. Które wystawiły ich przyjaźń na próbę; które wymusiły zmianę narracji z opowieści o dziennikarstwie wojennym na skrupulatne, sumienne i żmudne dziennikarstwo śledcze. James, który dziełem przypadku nie stawił się jak było to zaplanowane w szeregach najemników mających dokonać zamachu stanu, który on miał kamerować mógł przecież mianować się szczęściarzem, zapomnieć o wszystkim i żyć jakby nigdy nic. On jednak tymczasem wyrusza do Afryki, by szukać sprawiedliwości i walczyć o prawdę dla swojego przyjaciela, który został uwięziony w Playa Negra, jednym z cieszących się najgorszą sławą więzień. Narzędziem w tej walce jest jego mikrofon. Zmiana ta zdecydowanie mnie nie pocieszyła, gdyż nie jest to typ opowieści, który chłonę. Trochę się tu gubiłam - to ogromne nagromadzenie nazwisk, faktów, przesłanek i politycznych niuansów. To zdecydowanie nie dla mnie... Daje to jednak pojęcie o profesjonalizmie autora, o jego zawziętości i pasji, które mogą okazać się cenne dla osób o odmiennych niż moje preferencjach. 
   Przyznam szczerze, że ja czytałam tę książkę raczej jako praktyczny traktat o moralności w warunkach polowych. Dużo się mówi na sucho o tym, co czarne, a co białe; co uchodzi dziennikarzowi, a co jest już nadużyciem. Kreśli się linie, wytycza szlaki, jednak kiedy jest się wrzuconym w wir wydarzeń, w samo oko wojennego cyklonu, nie ma się czasu na przerzucanie stron kodeksu, ba, nie ma czasu nawet na zastanowienie się. Górę biorą instynkty; przeżyć i nakręcić. Brabazon mi to uświadomił bez zbędnego owijania w bawełnę, brutalnie i jakże namacalnie, pisząc o tych wszystkich egzekucjach, które kamerował bez namysłu, o obieganiu z kamerą wokół konających partyzantów, skupiając się li i jedynie na technicznej stronie najkorzystniejszego ujęcia czarnoskórych ludzi w ciemnym pomieszczeniu... Autor obnaża przed czytelnikiem najintymniejsze oblicza własnej osoby; wyjawia to, co raczej wolimy przemilczeć i pierze brudy swej naznaczonej Liberią duszy 
"Afryka Zachodnia niebezpiecznie odchyliła igłę mojego moralnego kompasu. A zależało mi na tym , by wskazywał właściwy kierunek"** 
   Muszę przyznać, że dawno już nie czytałam książki, która wzbudziłaby we mnie tak skrajnie ambiwalentne odczucia. Dlaczego? Bo z jednej strony wymęczyła mnie ona przeokrutnie, szczególnie w końcowej części "śledczej", gdzie nagromadzone tropy, przeplatane nazwiskami i faktografią, zlewały mi się ze sobą i traciły ostrość, szczegółowość drażniła a stężenie istotnych detali przyprawiało o zawroty głowy. Nie moja bajka, krótko pisząc. Ale, i to druga strona medalu, czegokolwiek by o twórczości Brabazona nie napisać, niczego poza tym, że w moim przypadku nie trafił na do końca właściwego odbiorcę zarzucić mu nie mogę. Wręcz przeciwnie. Poraził mnie przede wszystkim swą szczerością i bezpośredniością w podejmowaniu tematów tabu, zainteresował arkanami sztuki dziennikarskiej, która w jego książce pokazana jest od kuchni. Przerażający i brutalny reporterski metatekst. 
Tekst stanowi oficjalną recenzję napisaną dla serwisu LubimyCzytać.pl
*s. 307
**s. 99.
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: WAB, Warszawa 2012.
Wydanie: I.
Ilość stron: 510.
Przekład: Stanisław Kroszczyński.
Tytuł orginału: "My Friend the Mercenary"
Język orginału: angielski.
Data powstania: 2010.
Moja ocena: 4/6.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Geografia ludobójstwa - "Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy" - Jean Hatzfeld

   Rwanda ma w sobie pewien fenomen. Fenomen każący przeżywać wielokrotnie wydarzenia z 1994 roku. Po co? By zrozumieć, uwierzyć, doznać katharsis? A może by nie zapomnieć, by przestrzec, by wyjawić światu prawdę? Może zależy to do przeżywającego? Bo inaczej odnajduje się w tych wspomnieniach ocalały, inaczej zabójca. Czym innym są dla relacjonujących je reporterów, a jeszcze inne wartości niosą dla niezaangażowanych w nie biernych obserwatorów z białego świata. Mnie Rwanda wprawia w osłupienie, przeraża, staje się symbolem apogeum ludzkich instynktów i przerażającym świadectwem, iż człowiek to istota niezgłębiona, zdolna do największych okrucieństw.
   "Nagość życia", powstała w 2000 roku stanowi pierwszą część trylogii reportaży o Rwandzie, którą stworzył francuski reporter, Jean Hatzfeld. Ponieważ przy wydawaniu w Polsce ich kolejność nie została zachowana, przeczytałam wcześniej ostatni z rwandyjskich reportaży, "Strategia antylop" (powstała w 2007), a na środkową - "Sezon maczet" (2003) czekam niecierpliwie, gdyż jej polska premiera ma się odbyć w lutym przyszłego roku. Sytuacja Hatzfelda jako reportażysty zajmującego się wydarzeniami w Rwandzie jest szczególna, gdyż to właśnie Francja, której jest obywatelem, miała w tym państewku swą strefę wpływów. I to właśnie odwrócenie się Francji plecami podczas rzezi w 1994 bolało Afrykaninów najbardziej - "Z założonymi rękami patrzyli jak umierają, prawie do ostatniego, oto cała prawda"(s. 134) . Musi więc Hatzfeld pokonać dwie bariery podczas rozmów - barierę bycia tym, którego ludobójstwo nie dotyczyło i, przepastniejszą chyba nawet, barierę swego pochodzenia. Udaje mu się to jednak. Cierpliwością zdobywa zaufanie ocalałych, szczerością prowokuje ich do zwierzeń. Jego intencje są jawne, sam określa je następująco:
"Celem tej książki nie jest jednak powiększanie stosu wydanych już opracowań, zbiorów dokumentów, powieści, czasem znakomitych. Tylko umożliwienie lektury tych dziwnych opowieści ludzi ocalałych."*
   Hatzfeld w swej książce podróżuje po Rwandzie, opisuje jej krajobraz, jej piękno, spokój, dziewiczość i naturalność. Ukazuje Rwandę jako raj na ziemi, nieskażony cywilizacją ogród obfitości, by zaraz przywołać wyłaniające się z wspomnień swych rozmówców apokaliptyczne sceny pełne krwi, przemocy i okrucieństwa.  Nie ma takiego miejsca w Rwandzie, gdzie Hatzfelda nie urzekłaby przyroda i nie ma takiego skrawka ziemi, który nie wchłonąłby krwi niewinnych ofiar, nie ma człowieka, który by nie był w ludobójstwo zamieszany - czy to chowając się na bagnach, czy siejąc śmierć z maczetą w ręku (choć w "Nagości życia" mówią tylko ocalali; zabójcy nie mają tu prawa głosu).
  Reporter rozmawia z przypadkowo spotkanymi ludźmi, rozmawia z każdym, kto chce mu swą historię powierzyć. Trudno jednak rozmawiać z tak doświadczonymi przez los rozmówcami - Hatzfeld musi mieć świadomość wagi emocjonalnej tych opowieści, tego, iż snute są one z samego jądra duszy. Musi być świadomy, że wiele słów ma teraz dla ocalałych zupełnie inne znaczenie (np. jedna z kobiet mianem "dobrego człowieka' określa swego wybawiciela, mimo iż widziała stosy maczet walające się po jego domu); musi "wyłapywać" kłamstwa nieintencjonalne, wynikające np. z niemożności pogodzenia się z prawdą, nieradzenie sobie z wyjawianiem prawdy; zapominanie, mieszanie faktów. Ocalali w swych rozmowach stosują, jak to nazywa, "sztukę delikatnych przemilczeń", którą on musi zrozumieć i przekazać, ale której nie wolno mu przeinterpretować i dopowiadać. Wiecie, jak to robi? Jego praca nad reportażem, to, oprócz rozmów i uczestniczenia w codziennym życiu Rwandyjczyków  to też "(...) spisywanie zawartości kaset, słowo w słowo, by odtworzyć klimat rozmowy i oddać melodię głosów."(s.141). Takie reporterstwo to prawdziwa sztuka.
   Choć niemal niezauważalnie, ale jednak czuć echa tych samych pytań. Jednak nie nazwałabym tych relacji wspomnień wywiadami, to raczej rozmowy sterowane, nastawione na uzyskanie odpowiedzi na pytania nurtujące świat, na pytania, które kładą się złowrogim cieniem najbardziej na tych, którzy przeżyli. O co pyta? Głównie nurtuje go powód ludobójstwa, przyczyna, zalążek. Pytani odpowiadają różnie, jednak najczęściej wskazują przywary Afrykaninów - chciwość, porywczość i zazdrość, oskarżają białych, wskazują w geście oskarżenia na intelektualistów, niektórzy widzą bardziej transcendentny motor tych wydarzeń (co w moim odczuciu nie jest zaściankową wizją świata, a jak najbardziej wytłumaczalnym, wobec rozmiaru tej masakry stanowiskiem):
"Myślę, że Szatan wybrał Hutu, by wypełnili wszystkie te okropieństwa, tylko dlatego, że było ich znacznie więcej i byli silniejsi, mogli wyrządzić więcej zła w zaledwie kilka miesięcy. Kiedy słyszę przez radio wiadomości o afrykańskich wojnach, czuję wielki niepokój. Myślę, że Szatan korzysta z tego, że Bóg zbyt długo był z dala od Afryki, i mnoży hekatomby."**
 Pyta też o morderców, o ich motywację. W tym miejscu muszę wyrazić swoje... nie wiem - zaskoczenie, zdegustowanie, zszokowanie może nawet terminem, jakim określa się w publikacji działalność pogrążonych w morderczym szale Hutu. "Pracowali" - uważam, że mniej trafnego określenia na zabijanie ludzi maczetą dobrać nie było chyba można, ale może ja po prostu ich pojmowania świata nie rozumiem. Nie wiem z czego wynika takie określenie, może to eufemizm, a może kolejny przykład mylenia pojęć... Wróćmy jednak do postrzegania morderców przez ich niedoszłe ofiary.W wielu wypowiedziach słyszy się tezę, iż prawdziwymi zabójcami byli inteligenci, humaniści i ludzie wykształceni; że to oni napędzali szary tłum - "To intelektualiści, że tak powiem ich wyemancypowali, wpajając ideę ludobójstwa i uwalniając od wahań" (s.88) Potem rolę odegrały już tylko niepohamowane, wydobyte z głębi ludzkie instynkty i pierwotne żądze.
"Okaleczali nas, bo zasmakowali w dzikim okrucieństwie, nic więcej. Byli wśród nich zwykli Hutu, którzy zabijali zwyczajnie, źli Hutu, którzy zabijali ze złością, najczęściej interahamwe, i w końcu ekstremiści zła, którzy zabijali z ekstremalną złością.***
  Hatzfed na rzecz przekazu rezygnuje z nadrzędnej zasady obowiązującej dziennikarzy i wynikającej z ich etyki, a mianowicie postanawia nie wysłuchiwać wszystkich stron. Odbiera tu prawo głosu mordercom. Argumentuje swą decyzję chęcią zadośćuczynienia błędowi, jaki ogarnął opinię publiczną - świat uznał bowiem za ofiary Hutu udających się na exodus i umieszczonych w obozach w Kongo, zapominając o tułających się po bagnach Tutsich. Myślę, że to sprawiedliwy hołd.
Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne
*s. 11
**s. 29
***s. 85
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Czarne, Wołowiec 2011.
Wydanie: I
Ilość stron: 193.
Przekład: Jacek Giszczak
Tytuł orginału: Dans le nu de la vie. Recits des marais Rwandais.
Data powstania: 2000
Moja ocena: 5/6
__________________________________________________
Jean Hatzfeld (ur. w 1949 roku) -  reporter, korespondent wojenny, pisarz. Opisywał upadek komunizmu w Europie Środkowej, pracował jako korespondent wojenny z objętych kryzysem zbrojnym krajów Bliskiego Wschodu oraz Haiti, Konga, Algierii i Burundi, trzy lata spędził w byłej Jugosławii, gdzie został ranny podczas ostrzału Sarajewa. Doświadczenia te zaowocowały dwiema książkami: L'Air de la guerre (1994) oraz La guerre au bord du fleuve (1999).
W 1994 roku wyruszył do Rwandy. Opublikował trzy książki poświęcone rwandyjskiej wojnie domowej: w 2000 roku Dans le nu de la vie. Récits des marais rwandais (nagrodzoną m.in. Prix Pierre Mille i Prix France Culture), w 2003 roku Une saison de machettes, za którą otrzymał Prix Joseph Kessel i  Prix Femina Essai, oraz Strategię antylop (La stratégie des antilopes), nagrodzoną w 2007 roku Prix Médicis, jedną z najbardziej prestiżowych francuskich nagród literackich. Za opublikowaną w 2009 roku w Polsce Strategię antylop otrzymał Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego 2010.

środa, 13 lipca 2011

"Pochowajcie człowieka, który chciał odkryć prawdę"* - "Sztuka politycznego morderstwa, czyli kto zabił biskupa" - Francisco Goldman

   Gwatemala - małe państewko w Ameryce Łacińskiej borykające się z bagażem problemów wewnętrznych przewyższającym jego siły. Latami drążył je robak społecznych nierówności, ucisku szarych obywateli ze strony zarówno rządzących, jak i wojska, targane było ogniem krwawej i niehumanitarnej wojny domowej, podczas której zdeptano fundamentalne prawa człowieka. Lecz w końcu znalazł się ktoś, kto pragnął uciszyć rozszalałe demony zniszczenia, pragnął przywrócić w swoim kraju wartości i podeprzeć rozchwianą moralność; chciał poprowadzić Gwatemalę ku lepszemu. Człowiekiem tym był biskup Gerardi. 26 kwietnia 1998 roku został on brutalnie zamordowany.
   Czym naraził się swym oprawcom biskup Gerardi? Swoim umiłowaniem do prawdy i swą działalnością na rzecz ochrony praw człowieka, która przybrała formę założonego przezeń Biura Praw Człowieka (ODHA). Przygotowało ono raport zatytułowany "Gwatemala. Nigdy więcej", który demaskował zbrodnie, tortury i masakry dokonywane przez wojsko oraz rząd na bezbronnych cywilach w latach 60. XX wieku. Udokumentowano w nim wiele morderstw, oszacowano iż skutkiem była śmierć 200 tys. cywilów. Oto jego fragment:
   "Zarąbali ich maczetami, udusili lub zastrzelili. Dzieci chwytali za nóżki i roztrzaskiwali o drzewo, a drzewo, o które roztrzaskiwali dzieci, uschło, tak często roztrzaskiwali o to drzewo tyle dzieci, że uschło."**
Nic więc dziwnego, że wobec tak jawnego oskarżenia winni nie mogli pozostać obojętni. Dokonali więc brutalnego mordu na apostole wolności i prawdy, czyniąc go jej męczennikiem i zamierzając w ten sposób odwieść innych, jego potencjalnych następców od szukania sprawiedliwości. Biskup Gerardi został śmiertelnie pobity kamienną płytą kiedy wieczorem wracał na plebanię z rodzinnej wizyty. W tę zbrodnię jednakże zaangażowanych było tak wiele osób, tak wiele osób uczestniczyło w jej przygotowywaniu choćby mając za zadanie obserwowanie duchownego czy zacieranie śladów, iż zyskała ona miano "zbrodni stulecia". Na czym więc polega sztuka eliminowania osób uwierających władzę?
   "(...) najpierw było planowanie i przygotowania, a potem etap drugi, czyli sama egzekucja. Był jednak również etap trzeci, który sędziowie określili jako kontynuację zabójstwa, a który był tak samo integralną częścią zbrodni, jak etapy wcześniejsze. Ów trzeci etap obejmował działania zmierzające do sparaliżowania wymiaru sprawiedliwości poprzez korumpowanie sędziów i dezinformację opinii publicznej za pośrednictwem mediów. W sprawie Gerardiego to właśnie ten etap był istnym majstersztykiem."***
   Teorii dotyczących zarówno winnych tego morderstwa, jaki i motywów, jakie nimi kierowały zasadniczo było  kilka, choć  w rzeczywistości tożsamość prawdziwego sprawcy była tylko tajemnicą poliszynela. Oprócz jaskrawej i niedającej się obalić tezy o winie wojskowych zagrożonych opublikowanym raportem podejrzany został współlokator, ksiądz Mario; wietrzono skandal polegający na zabiciu Gerardiego przez homoseksualistów, podejrzewano handlarzy narkotykami, posądzano paserów dzieł sztuki sakralnej czy w końcu bezdomnych zamieszkujących pobliski park. 
   Proces w tej sprawie był iście karkołomną batalią rozgrywaną między członkami ODHA a postawionymi w stan oskarżenia zaprzysiężonymi gwatemalskiej armii. Brak było w nim jakichkolwiek reguł, imano się wszelkich metod, by niewygodna prawda nie wyszła na jaw. Walka o prawdę zebrała swe krwawe pokłosie pod postacią torturowanych i bestialsko mordowanych bliskich osób weń zaangażowanych. W wyniku szantaży i zastraszań wielu prokuratorów musiało emigrować za granicę, kilkakrotnie zmieniali się też sędziowie. Jednak trudy i wyrzeczenia tych nielicznych, których nie udało się złamać doprowadziły do wyroków dla morderców duchownego. Było to nie tylko zwycięstwo w tej sprawie, ale też wielki krok w nową, lepszą przyszłość dla całego gwatemalskiego społeczeństwa, położyło kres bezprawiu wśród rządzących elit, przywróciło karność, wskazało ścieżkę ku uzdrowieniu panującego systemu. 
   Oprócz wszechstronnego naświetlenia kwestii zabójstwa biskupa w reportażu Goldmana wyłania się społeczna panorama ówczesnej Gwatemali. Panujące tam rządy śmiało określić można mianem oligarchii wspomaganej wojskową dyktaturą. Prym wiedzie tam plasująca się na wygodnej pozycji armia i skorumpowani politycy, dużo do powiedzenia mają członkowie rozlicznych mafii, natomiast zwykli szarzy obywatele cierpią ucisk. Powszechna jest cenzura, zdarza się inwigilacja i infiltracja; telefony są na podsłuchu, maile się tam przechwytuje.
   Czytając "Sztukę politycznego morderstwa..." obcujemy z jeszcze jedną sztuką, ze sztuką  dziennikarstwa śledczego; sztuką o tyle ryzykowną, co bardzo potrzebną w ówczesnym świecie. Książka ta powstawała przez osiem lat, wszystkie źródła poddawane były, jak deklaruje autor, dwukrotnej weryfikacji, jej dodatkowym atrybutem jest naoczność - Goldman był na miejscu zbrodni, rozmawiał z ludźmi powiązanymi ze sprawą, uczestniczył w rozprawach sądowych. Mówiąc lapidarnie, odwalił kawał dobrej i żmudnej roboty, "rozdmuchał" sprawę Gerardiego dając światu pretekst do zagłębienia się w gwatemalską kwestię, zwrócił oczy świata ku temu państewku, rozdrapał jego rany chroniąc przed gangreną, która już się w nie wdawała. Według mnie, wykorzystując moc słowa, którą posiadał wypełnił misję uwalniania prawdy. Świetna i wartościowa książka.
Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne
*s. 262.
**s. 34.
***s. 315.
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: Czarne, Wołowiec 2011.
Ilość stron: 430
Przekład: Janusz Ruszkowski
Moja ocena: 5/6
Seria wydawnicza: Reportaż
Wyzwanie: Reporterskim okiem

sobota, 30 kwietnia 2011

"Nie zrozumiesz tego. Nie jesteś Turkiem"* - "Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji" - Witold Szabłowski

   Ta książka uratowała mi życie. Dosłownie, bo gdybym jej nie miała, najpewniej umarła bym z nudów na 2,5 godzinnych wykładach z niezbyt mnie interesującego przedmiotu. A tak zleciało jak z bicza strzelił. Podczas gdy mój profesor objawiał nam kulturę regionu, ja również zgłębiałam kulturę, tyle, że Turcji. Kolejnym dowodem na to, jak wciągające są reportaże Szabłowskiego niech będzie fakt, że czytałam książkę w autobusie, czego z reguły nie robię. 
  Reportaże Szabłowskiego mają klimat polsko - tureckich pogawędek przy piwku, choć niejednokrotnie dotyczą one trudnych spraw i tematów ocierających się o tabu. Dawno nie czytałam rzeczy tak panoramicznej zarówno pod względem wachlarza poruszanych aspektów, jak i rozmaitych na ich temat poglądów. 
   Szabłowski to może nie tyle profesjonalny reporter, co wielki pasjonat kraju o którym pisze. I może dlatego tak dobrze się to czyta. Autor ma dystans do siebie oraz do swoich rozmówców, nie ocenia, nie szufladkuje, po prostu słucha i gawędzi. Styl Szabłowskiego jest dość specyficzny - ma się wrażenie, iż to ciebie właśnie praży tureckie słońce, że to ty właśnie patrzysz na opisywane budowle, że widzisz łzy ocalonych od honorowych zabójstw kobiet; nie wyczuwa się niemalże papieru i tuszu, tak żywa i spontaniczna jest narracja w "Zabójcy...".
   Odkrywanie Turcji zaczynamy od poznania sylwetki niejakiego Nazima Hikmeta, słynnego tureckiego poety ( "Dla tureckiej poezji Hikmet jest Rejem, Kochanowskim i Mickiewiczem" - s. 21.) oraz łamacza niewieścich serc. Autor nie omieszkał skrupulatnie prześledzić jego genealogii i znalazł, a jakże, polskie korzenie - otóż pradziad Nazima nazywał się Borzęcki... Bierzemy udział w wielowiekowej dyskusji będącej owocem tureckiego pragnienia podziwu ze strony innowierców, której obiektem stała się Hagia Sophia i kolejne próby coraz to nowych architektów ukierunkowane na przyćmienie jej wielkości - żadnemu jak dotąd się to nie udało. Szabłowski zagląda Turkom do ich małżeńskich alków. Małżeńskich, ale też i przedmałżeńskich. I pyta: Co z tym seksem? Sprowokowani wyłuszczają przed czytelnikiem swój kulturowy absurd w tej materii - młody Turek niczego nie pragnie bardziej niż zbliżeń, jednak żaden z obywateli tego kraju nie poślubi nie-dziewicy. Seks to w ogóle w Turcji temat tabu, ale jak zacząć jątrzyć to wychodzą na jaw problemy z impotencją spowodowane "syndromem obrzezańca" (kojarzeniem wszystkiego co wiąże się z tym męskim narządem z bólem będącym wspomnieniem tego tradycyjnego rytuału), ponadto edukacja seksualna jest w tym kraju tak niesamowicie kulejąca, iż promocji prezerwatyw oraz zasadności ich użycia dokonuje się takimi słowami:
   "<<To jest wasz petlican, bakłażan>>. Tak na wsiach mówi na męski narząd. <<To, co z niego wylatuje, to mali Kurdowie. Jeśli mały Kurd wejdzie do brzucha waszej żony, będziecie mieli dziecko>>. (...) Nakładam na banana prezerwatywę i mówię: tu możecie złapać małych Kurdów. I jeszcze ich podpuszczam: ale tylko prawdziwy mężczyzna potrafi łapać dobrze!"**
   Turcja to kraj absurdów - największym kompleksem tego kraju jest jej zagadkowe położenie, bo to taka ni to Europa, ni to Azja. Turcy by woleli, żeby była bardziej Europa i dlatego pieczołowicie pretendują do członkostwa w Unii. W imię tego  nawet doszło do sytuacji, gdy kojarzące się z konserwatywną Turcją chusty zakrywające wszystko prócz kobiecych oczu zostały zakazane i aby móc je nosić trzeba z Turcji wyjechać, podobnie rzecz ma się z tradycyjnym męskim ubiorem wypartym przez bardziej europejskie garnitury. Jednak to nie zewnętrzna warstwa kulturowych insygnii oddala Turcję od europejskiej utopii - czymś, co nie da się zdjąć równie łatwo jak przestarzały i prymitywny czador jest zakorzenione głęboko w tureckim umyśle przekonanie o konieczności dokonania zbrodni honorowej, jako zadośćuczynienia za splamienie honoru. Przy czym jako podstawę do zamordowania młodej dziewczyny niejednokrotnie wystarczy okrutna, kąśliwa plotka. Szabłowski pyta Turków po prostu : dlaczego? i oto czego się dowiaduje; na pytanie co zabójca powiedziałby teraz swojej ofierze (siostrze, żonie, córce) odpowiadają:
   "Powiedziałbym, że ją kocham. Ze zrobiłem to, co musiałem. I wiem, że mnie zrozumie"***
Zbrodnie honorowe są palącym problemem Turcji, który, jak dowodzi autor nie szybko zostanie wyeliminowany, ponieważ wszelkie organy, które potencjalnie w każdym innym państwie mogłyby udzielić pomocy skazanej kobiecie składają się z mężczyzn przesiąkniętych identycznym światopoglądem, co niedoszli zabójcy; posądzone dziewczyny nie mogą więc liczyć na pomoc znikąd. W ogóle, jak pisze Szabłowski, kobiety nie mają w Turcji wesoło - legalna prostytucja niszczy życie wielu młodym kobietom, które mężowe niczym rzeczy sprzedają do agencji, a policja zamiast je wspomóc udaremnia im ucieczkę odwożąc do pracodawcy, który dotkliwie perswaduje im kolejne próby. Wieczorem ci sami policjanci przychodzą aby z ich usług skorzystać, a szefowie dają im jeszcze zniżkę w nagrodę. Swoje historie opowiedziały panu Witoldowi Saliha Ermez i Aysa Turkukcu, czytając je włos się na głowie jeży, a usta otwierają ze zdziwienia, iż takie rzeczy dzieją się na świecie na mocy prawa. A gdy jeszcze się doczyta, iż kobiet tych wyparły się rodzone córki, łza kręci się w oku. I nie jest to jakiś melodramatyzm, a życie właśnie, suche słowa, same fakty. 
   Kolejnym kompleksem Tureckim są trupy wyrzucane na brzegi pięknych kurortów wypoczynkowych. Szabłowski wyjaśnia, skąd się tam wzięły - to zwłoki nielegalnych imigrantów z ogarniętego wojną Iraku, usiłujących przedostać się za wszelką cenę do oazy spokoju, jaką jawi im się Turcja Władze biorą sobie za punkt honoru udaremnienie im ucieczki posuwając się nawet do zatapiania łodzi czy strzelania do tych ludzi. Powstał nawet specjalny zawód "czyściciela", który wyrusza przed świtem, by oczyścić rajskie plaże z tego rażącego oczy wczasowiczów widoku.  
   Zapewne zastanawiacie się kim jest ów tytułowy zabójca... Kojarzycie zapewne zamach na Jana Pawła II? No więc właśnie o jego niedoszłym zabójcy tu mowa. O Adanie Agcy i jego czynie rozmawia Szabłowski z rodziną Turka -  wysłuchuje usprawiedliwień, jakimi sypią na jego obronę, dowiaduje się, iż według samego Adana, zastrzelenie papieża miało być misją do której powołały go niebiosa. A potem słucha historii człowieka urzeczonego dobroci papieża ("Wiem, że bardzo za nim tęskni" s.181 - kwituje jego adwokat). 
byebyebusha - czyli wydarzenia, jakim było rzucenie w prezydenta USA odwiedzającego Turcję butem. Anegdota, nie anegdota, ocena samego zdarzenia to jedno, ale biznes, jaki się rozkręcił w przemyśle obuwniczym to zgoła odmienna kwestia. Wiele fabryk rościło sobie prawa do owego modelu, jednak patent na niego miał nie kto inny jak Ramazan Baydan. Odtąd jego szajsowate obuwie sprzedawało się świetnie, cóż, lepszej reklamy mieć nie mogło.
    Reportaże Szabłowskiego niczym mozaika układają się w całość błyszczącą przeróżnymi odcieniami tureckiej kultury. To takie przesiane przez sito reporterskiej selekcji odłamki tureckiej duszy. Smaczku książce dodają fotografie z różnych miejsc tamtej egzotycznej ziemi, ma której stopa autora "postała".  

*s. 64
**s. 62
***s.102
Fotografie pochodzą z internetu (źródło).
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010.
Ilość stron: 206
Moja ocena: 4/6
Seria: Reportaż
Wyzwanie: Reporterskim okiem

niedziela, 30 stycznia 2011

"Tak chyba boli żal za życiem, jak myślisz, biały człowieku?"* - "Dzisiaj narysujemy śmierć" - Wojciech Tochman

   Tochman przywalił mnie tą książką jakby ważyła tonę, a ma zaledwie 150 stron... O ludobójstwie w Rwandzie trochę się już naczytałam, film obejrzałam, ale reportaż polskiego twórcy spowodował, iż jestem w wielkim szoku; mam w głowie nowe połączenia, ale nie są to synapsy neuronów, a jelita ofiar. Litery układające się w słowa niejednokrotnie raniły oczy niczym ostrze maczety, a emocje zawarte między nimi potrząsały mną z niewiarygodną siłą, namacalnie niemal łapiąc za ramiona.
   Obawiałam się, że reportaż ten będzie czytaniem już czytanego, przybranego jedynie w nową oprawę. Ale nie, nic podobnego. Tochman naprawę po coś do tej Rwandy jeździł, stawiał odkrywcze pytania, naświetlał problem z niedotykanej dotąd strony. Drążył nie dając się zbyć. Starał się zachować reporterski obiektywizm, ale nie wahał się wyciągnąć palec i stwierdzić: "To ty jesteś winny". Zamiast silić się jedynie na odkrywanie warstw ziemi z ofiar 1994 roku w poszukiwaniu nie wiadomo właściwie komu do czego potrzebnej  prawdy, Tochman zdziera maskę obłudy jaką obwarował się wobec nich świat.  
   "Dzisiaj narysujemy śmierć" to chyba jeden z najbardziej oskarżycielskich głosów w literaturze dotyczącej rwandyjskiego ludobójstwa, wymierzony w postawę Kościoła i jego sług. Nie wszystkich, rzecz jasna, każdego w różnym stopniu, ale jednak. Przywołuje Tochman ciekawą, ale jakże naciąganą moim zdaniem teorię jednego z księży, którzy czując się winnymi stosują śmieszna wręcz "spychologię", aby choć troch się oczyścić: ludobójstwo było według niego sposobem na ograniczenie rwandyjskiej populacji zastosowanym wobec oporu wiernych stosujących się do nauki kościoła, iż antykoncepcja jest złem. Tymczasem to księża właśnie, podczas rzezi w Gikondo zamiast ratować swych wiernych i błagać o ich życie zamknęli się na plebanii, wytargowawszy jedynie, by mordercy sprawili jatkę nie w świątyni, gdzie był wystawiony Najświętszy Sakrament, ale tuż przed nią. Modlili się, głusi na krzyki bólu i nieludzkiego cierpienia mordowanych Tutsich... Innym absurdem jest również duża liczba rzekomych opętań, przeprowadzanych egzorcyzmów. Zdaniem Tochmana służy to jedynie urzeczywistnieniu i podkolorowaniu kolejnej wymówki katów - to nie myśmy ich zabili, to Szatan. I teraz tego szatana się wypędza...
   Co mi się jeszcze w tej książce podobało? Zdecydowanie gra z czytelnikiem. Z czytelnikiem i sobą samym. Autor stawia pytanie: Po co ja o tym piszę? Dlaczego Ty, Czytelniku, chcesz o tym czytać?  Dzieli się z czytelnikiem uczuciami towarzyszącymi mu w pracy nad książką, zmniejsza tym dystans z odbiorcą, pokazuje, że wobec takiej zbrodni wszyscy jesteśmy jedynie dziećmi we mgle, które nigdy nie pojmą jak i dlaczego. 
    "(...) moje notatki pełne są poobcinanych kończyn, pełne są krwi, zakażonej spermy, siostry na pewno gwałcili, od wielu miesięcy wszystko to skrzętnie zapisuję po nocach, wszystko już mam, zabitych rodziców na co drugiej stronie, i dzieci, niebieskim długopisem, czarnym, zielonym, żeby potem po zmianie koloru notatek sprawnie znajdować początek i koniec każdej relacji, zabity tak, zabity siak, moje notesy są spuchnięte jak trupy w wodzie, wszystkie te ciała są przy mnie, martwe, ale i żywe, ich zabici rodzice o nic specjalnego, nic szczególnego, rwandyjska normalka, moje notesy cuchną, wszystko co w nich mam podchodzi mi do gardła."**
Obnaża autor schematy myślenie i postrzegania - ocaleni już zawsze będą naznaczeni piętnem zbrodni, której doświadczyli, w oczach świata będą najpierw ocalałymi właśnie a dopiero potem dobrymi ludźmi, czy fachowcami w danej dziedzinie. Cień maczety będzie unosić się nad nimi już do końca życia.  
   Miejsca w jakie prowadzi nas Tochman w swej książce sprawiają wrażenie jakby znajdowały się już u bram piekieł. Moje zdziwienie, gdy czytałam o muzeum rwandyjskich zwłok było porostu przeogromne. Okazuje się, iż szkołę w Kigali, która była miejscem jednego z największych masowych mordów przerobiono na... skład wyciągniętych z zbiorowych mogił zmumifikowanych zwłok ofiar. I leżą sobie tam, jedne na drugich, a ocalała z ludobójstwa kobieta opiekuje się nimi, ściera kurz, oprowadza chcących je obejrzeć... Prawdopodobnie znajduje się tam 840 mumii. Tylko nie potknij się o wystającą rękę... 
   Dużo miejsca poświęca też Tochman w swoim dziele losowi rwandyjskich kobiet.
   "Twój wróg, to Tutsi, ale Twój największy wróg, to kobieta Tutsi"***
To właśnie kobiety Tutsi w ludobójstwie cierpiały najbardziej. To im nie pozwalano po prostu umrzeć, wymyślano dla nich najbardziej wyrafinowane męczarnie i katusze, zarówno fizyczne i psychiczne. Masowe gwałty, to jeszcze nic, niekiedy musiały zabijać własne dzieci, uprawiać seks na oczach katów z własnymi synami, których ścinano, gdy byli jeszcze w ich ciele, kazano im zjadać własne martwe dzieci... Śmierć była tu zaszczytem i luksusem...
   Kolejny aspekt książki Tochmana to problem samobójstw ocalałych. Życie nie jest już dla nich możliwe, kobiety nie mogą sypiać z mężami, zbyt je to boli, zbyt przypomina przeżyte gwałty; mężczyźni nie mogą pogodzić się z odtrąceniem przez żony, zarzucają im, ze oddały siebie oprawcom. Matki nie potrafią kochać dzieci narodzonych z gwałtów. Nie zabiły  ich, pozwoliły przeżyć, myślały że to mini, ale nie, w twarzy dziecka wciąż widzą twarz kata... Prowadzi to do alkoholizmu, obłędów; w końcu też do samobójstw i morderstw.
   Sporo już przeczytałam o Rwandzie, ale ten reportaż był inny. Nad maskarą pochylił się humanista, nie opisywacz. Pochylił się człowiek świadomy swych słabości, a nie biały wśród czarnych, gorszych, który chce być mesjaszem odkrywającym przed światem nie wiadomo co. Epatowanie cierpieniem i szokowanie? Nie, tak po prostu tam było, po co ubierać zbrodnię w pawie piórka? Przeczytajcie i cieszcie się, ze nie musicie uczestniczyć. Bardzo, ale to bardzo wartościowa książka.
*s. 49.
**s. 81-82. 
***s. 48.
 Obrazy pochodzą z Internetu.
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: Czarne, Wołowiec 2010.
Ilość stron: 147.
Moja ocena: 6/6.
Seria wydawnicza: seria Reportaż.
Wyzwanie: Reporterskim okiem.

czwartek, 14 października 2010

"Strategia antylop" - Jean Hatzfeld

   Od kiedy przeczytałam wstrząsającą relację z ludobójstwa w Rwandzie w 1994 roku (swoją drogą dopiero wtedy się o tych wydarzeniach dowiedziałam) zawartą w książce Reveriena Rurangwy "Ocalony. Ludobójstwo w Rwandzie" temat ten bardzo mnie nurtuje i skłania do zgłębiania prawdy o rzezi w Afryce. "Strategia antylop" to trzecia, po "Nagości życia" i "Sezonie maczet", próba Hatzfelda podjęcia tego tematu. Mija 9 lat od krwawej rzezi dokonanej na Tutsich przez ich sąsiadów z plemienia Hutu; krew ofiar wsiąkła już w ziemię, kości ofiar są już coraz rzadziej odnajdywane w lasach czy na bagnach, wszystko powoli wraca do normalności. I wtedy właśnie na ocalonych spada kolejny cios, ich rany zostają na nowo rozdrapane - 5 maja 2003 roku większość morderców Hutu zostaje ułaskawionych i wypuszczonych z więzień. Odtąd zamieszkają w sąsiedztwie ludzi, którzy stracili przez nich matki, ojców, żony i dzieci; którzy zrujnowali nie dalej niż niespełna dekadę temu całe ich życie i którzy mogli każdego z nich ściąć maczetą w swym morderczym amoku. Teraz ocaleni dzień w dzień zmuszeni będą patrzeć w oczy swym niedoszłym katom. I co dalej?
   Władze rwandyjskie postanowiły wprowadzić dla dobra ogólnego politykę pojednania. Uwolnionych Hutu instruuje się, iż muszą odtąd okazywać pokorę, spokój wobec ocalonych i ich rodzin, unikać zgromadzeń i AIDS, zachowywać się ugodowo wobec sąsiadów, wybaczać żonom potencjalne zdrady i niezwłocznie zająć się polem. Tutsi natomiast zostali zobowiązani do nieokazywania agresji, nieobrażania i czekania na obrady gacacy (jego wyroki również nie miały być surowe, a jedynie zmierzać do pogodzenia stron), by oskarżyć oficjalnie morderców Hutu, zemsta została im surowo i bezwzględnie zakazana.  Odstępcom i buntownikom zagrożono surowymi karami. W myśl takich sztucznych zasad mają odtąd funkcjonować obok siebie plemiona niedawnych katów i ich niedoszłych ofiar. Polityka władz jest bowiem nastawiona na przyszłość, ma zapobiec głodowi w kraju spowodowanemu brakiem ludzi do obsiewania pól. Ma ona też zapobiec zapędom sąsiednich państw do przejęcia władzy w zrujnowanym i niemogącym podnieść się kraju; nie ma tu miejsca na tkwiących wciąż w masakrycznej przeszłości ocalonych i ich uczucia. Trzeba, nieraz na siłę i wbrew wszystkiemu, żyć dalej.
   Ocaleni muszą znosić takie sytuacje. Gdyby otworzyli serca i ujawnili uczucia, poczuliby ulgę, lecz oznaczałoby to chaos dla kraju*
   Nie lada problem nastręcza Hatzfeldowi sama rozmowa z uczestnikami wydarzeń z '94 roku, zarówno z mordercami, z przyczyn wiadomych, jakimi jest strach przed powiedzeniem za dużo, pogrążeniem się, karą; jeszcze gorzej rozmawia się z ocalonymi. Dla nich mówienie o wielu faktach jest upokarzające, w lasach i na bagnach zostali zdehumanizowani, byli zezwierzęceni, biegali nago, kierowali się tylko instynktem przetrwania, zapomnieli o wyższych wartościach. Rozumieją jednak zarówno jedni, jak i drudzy, iż  milczenie może pociągnąć za sobą wiele negatywnych skutków, jak strach, podejrzenia, nienawiść. Mówią więc, by historia nie zatoczyła koła, chcą raz na zawsze wszystko wyjaśnić, sobie nawzajem ale i sobie samym. I tylko czasem rodzi się refleksja wśród ocalonych: 
  Wszyscy zmarli, gnijący w gąszczu papirusów czy wystawieni na palące słońce, oni wszyscy nie mają komu powiedzieć, że myślą inaczej.**
   Hatzfeld w swej książce oddaje głos zarówno ocalonym, jak i, z trudem wprawdzie, zbrodniarzom. Okazuje się, iż w pewien sposób oni sami również stali się ofiarami manipulacji i propagandy, zabijali nie wiedząc w większości dlaczego to robią, zrujnowali sobie życie w imię złudzenia. Rozmówcy autora wcale nie próbują ukryć się za sztuczną skruchą, mówią jak było, co czuli zatapiając ostrza maczet w szyjach niedawnych przyjaciół: " To było męczące, ale i wciągające, jak jakaś nowa rozrywka. Nawet ich nie liczyłem..."  - wyznaje Leopord. Teraz nie mają nic. Wracają z więzień na leżące odłogiem pola, zastają wyprzedane majątki, żony z dziećmi innych mężczyzn. Nie potrafią się odnaleźć w świecie nieżyczliwych im Tutsich, nie mogą ufać innym Hutu, bo każdy podejrzewa, iż dotychczasowy kompan zechce oczyścić się pogrążając go:
   Mówiliśmy sobie, że działamy na rzecz Dobra, rzecz jasna dobra Hutu. Teraz czas wytyka nas palcem za Zło, które wyrządziliśmy Tutsim. Klęska zmieniła dobrych patriotów w najgorszych zbrodniarzy. Oto, czym jest Historia. To wielki błąd, gdy nie usłyszysz, kiedy póka do drzwi.***
   Dlaczego doszło do ludobójstwa? Dlaczego sąsiad podniósł rękę na sąsiada?, pyta Hatzfeld. Złość, zazdrość, pożądliwość, łatwe wpadanie we wściekłość i tracenie kontroli nad samym sobą - te wrodzone cechy Afrykanów wskazują oni sami jako przyczyny wydarzeń z 1994 roku. Hutu pragnęli opanować kraj, ogołocić pola Tutsich i zjeść ich krowy, twierdzą ocaleni. Mordercy Hutu winą obarczają również wychowanie ich w "(...) strachu przed powrotem przywilejów dla Tutsich, przed harówką za darmo i klękaniem przed nimi(...)".
   Hatzfeld ukazuje historie ocalonych, ich przeżyć w czasie gehenny. Opowiada o  tajemniczej miłości dziewczyny Tutsi do chłopaka Hutu - rzekomo ocalił ją przed ścięciem, ukrył w sobie tylko znanym szałasie by przeczekała masakrę. Po uwolnieniu Pio poślubił Josiane, mimo sprzeciwu obu niechętnych małżeństwu rodzin. Historia ta pokazuje jak wiele przeszkód stoi na drodze do pojednania dwóch rwandyjskich plemion - rodziny odmówiły pomocy przy organizacji wesela, prowokowały młodych, w końcu teściowa groziła synowej Tutsiu maczetą. 
   Mimo wszystko Hutu i Tutsi zdają sobie sprawę z konieczności dalszej współegzystencji powodowanej wzajemnymi zależnościami obu plemion. Hutu dają Tutsim płody ziemi, zapewniają pożywienie; Tutsi od zawsze dostarczali Hutu mięso i mleko swych krów. Pojednanie jest więc niezbędne dla dalszego funkcjonowania jednych i drugich, natura skazała ich na siebie nawzajem już wieki temu.
   Autor usiłuje uzyskać od ocalonych definicję świata skropionego przelaną niedawno krwią ich bliskich, który teraz z takim trudem usiłuje stanąć na chwiejnych nogach sztucznego pojednania. Pyta o wartości, o Boga. Na czas ludobójstwa bowiem Bóg, wydawać by się mogło zamknął oczy, to była chwila jego nieuwagi. Mordercy nie przejmowali się Nim zabijając w kościołach, postanowili "Go w to nie mieszać". Księża i misjonarze krzewiący słowo boże bez chwili wahania pozostawili swe "owieczki" na pewną śmierć; oskarżenie pada też w kierunku polskiego papieża, on również pozostał obojętny na rwandyjskie piekło. Dowiaduje się jednak, iż Bóg owszem, nadal istnieje, afrykańska mentalność nigdy nie ośmieliłaby się negować czy odrzucać jego władzy nad światem. Zmienił się za to stosunek ocalonych do śmierci - zobojętnieli na nią, przestali się jej bać widząc ją bezustannie, obcując z nią na każdym kroku. Ocaleni oswoili sobie śmierć, ludobójstwo odebrało jej świętość:
   Widzieliśmy ciała, które rozbierano, psy zjadające trupy, dziewczyny, które gniły z kijem między nogami. Byli częścią pejzażu, jak drzewa i cała reszta.****
   Książka Hatzfelda niewątpliwie rzuciła nowe światło na moje poglądy ukształtowane po wcześniejszym świadectwie ocalonego.  Przeraża mnie bezduszność polityki pojednania prowadzonej przez władze, ale trudno nie przyznać takim działaniom słuszności, gdyby nie utrzymujące wszystko w ryzach państwo zapewne znów doszłoby do masakry, Tutsi pragnęliby pomsty swych zmarłych, czemu trudno się dziwić. Mimo wszystko tak jak w "Ocalonym..." szokowały mnie krzywdy wyrządzone maczetą, tak tu przeraża mnie nakaz milczenia. Rwandyjskie rany długo się jeszcze w ten sposób nie zagoją.
*s. 99.
**s. 23
***s. 130. 
****s. 113.
Wydawnictwo i rok wydania: Czarne, Wołowiec 2009.
Ilość stron: 246.
Przekład: Jacek Giszczak
Wstęp: Olga Stanisławska
Moja ocena: 5/6.
Seria: Reportaż