Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rebis. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rebis. Pokaż wszystkie posty

sobota, 7 grudnia 2013

"Wśród swoich" - Amos Oz

   Wśród swoich można czuć się obco. Wśród swoich można czuć się bardzo samotnie; można doznawać przytłaczającego niezrozumienia, odrzucenia i wyalienowania. Można żyć z ludźmi, a jednocześnie być od nich oddzielonym niewidzialnym murem, który uniemożliwia szczerą i nieobwarowaną pozorami relację. Moje pierwsze spotkanie z twórczością Amosa Oza to spotkanie udane. Autor zachwycił mnie swą prostotą i skromnością środków artystycznych, a jednocześnie umiejętnością niezwykle dosadnego ukazywania dramatu człowieka. 
   To bardzo cicha książka, jednak pamiętać należy, że tylko w ciszy można dobrze wszystko usłyszeć. Usłyszeć niespokojne bicie czyjegoś serca, czyjś urywany oddech, dźwięk, jaki wydają porcelanowe kubki poruszane drżeniem czyichś rąk. Oz opisuje życie w kibucu Jikhat położonego obok Tel Awiwu. Choć jest to raczej miejsce fikcyjne, może być zarazem miejscem uniwersalnym, a autor, dorastający w kibucu Hulda znał realia życia w takiej instytucji z własnej autopsji i, co można wywnioskować na podstawie stworzonych przez niego obrazów, bynajmniej nie był jego entuzjastą. Kibuc bowiem, to swego rodzaju komuna rządząca się nieznanymi dotąd żadnej innej organizacji prawami i zasadami, a zorientowana na dobro ogółu, wymagająca jednocześnie od jednostki wielu poświęceń i wyrzeczeń dla dobra wspólnej sprawy. Szybko jednak okazuje się, że jest to tylko mrzonka, nierealna utopia nie wytrzymująca zderzenia z codziennością. 
 "W pierwszych dniach kiedy powstawał kibuc wszyscy byliśmy rodziną. Owszem, wtedy też zdarzały się w naszej rodzinie różne pęknięcia, ale byliśmy sobie bliscy. Co wieczór siadaliśmy i śpiewaliśmy do późna w nocy pieśni pełne zapału albo nostalgii. A nocami chodziliśmy spać do tych samych namiotów i jeśli ktoś mówił prze sen, wszyscy to słyszeliśmy. A dzisiaj wszyscy mieszkają w osobnych mieszkaniach i jeden na drugiego tylko ostrzy pazury."*
Twórcy tej organizacji zdawali się zapomnieć, że u podstaw każdej organizacji społecznej leży człowiek ze swymi emocjami, pragnieniami i awersjami; że nie da się zagłuszyć indywidualizmu i go podporządkować czemukolwiek. Ukrywane żale, tajone poczucie niesprawiedliwości czy tłumione uczucia zawsze w końcu dadzą o sobie znać eksplodując ze zdwojoną siłą. 
   "Wśród swoich" to zbiorek ośmiu opowiadań skomponowanych chronologicznie - wydarzenia mające miejsce w pierwszym stanowią następstwo tych w kolejnym i tak dalej. Są one jednak tylko tłem, gdyż na pierwszy plan wysuwa Oz człowieka i jego wnętrze. Gdyby zechciał nieco "posklejać" poszczególne opowiadania pewnymi epizodami i dopowiedzeniami, wyszłaby autorowi bez trudu całkiem zgrabna powieść. Zdaje się jednak, że autor celowo wybiera formę opowiadań, by dać bohaterom coś własnego;  by pokazać że stąd dotąd, od tej wielkiej litery do tamtej kropki to teren danego bohatera i nikogo innego -tak silną wyczuwam z jego strony antypatię do rzeczywistości, w której dane mu było dorastać, choć nie mówi on tego wprost.
   Bohaterowie, których sylwetki przybliża nam autor tworzą przekrój przez kibucową społeczność. Znajdziemy tam zarówno ludzi wkraczających dopiero w życie, jak szesnastoletni Mosze Jaszar, który pozbawiony rodziny, wstąpienie do kibucu poczytuje za życiową szansę. Dopiero tam czuje, że do kogoś przynależy i że może coś osiągnąć; do samego końca jednak nie udaje mu się wyzbyć poczucia własnej odrębności. Są też ci, którzy na naszych metaforycznych oczach odchodzą z tego świata, jak bohater opowiadania "Esperanto", Martin Vandenberg, jeden z założycieli kibucu, komunistyczny purysta oraz rzecznik zniesienia wszelkich granic, zarówno tych państwowych, jak i bardziej metafizycznych, jak choćby język, którym ludzie się posługują - jego zdaniem dopiero wtedy możliwe byłoby pojednanie ziemskich narodów. Są tacy, co czują się oszukani przez społeczność, której służą - Roni Szindlin sam musi radzić sobie z niesprawiedliwością jaka spotyka jego synka Juwala, pomiatanego przez inne dzieci. Chcąc pozostać z zgodzie z społecznymi regułami Roni musi wyrzec się swych ojcowskich uczuć, musi je tłumić i wmawiać sobie, iż robi to dla dobra swego dziecka. Intuicji jednak nie da się oszukać, a wściekłość czasem przejmuje kontrolę nad rozsądkiem. Kolejnym bohaterem rozdartym pomiędzy powinnościami wobec społeczności kibucu a własną drogą życiową jest Jotam, któremu jikhatowa starszyzna staje na drodze do zdobycia wykształcenia, powołując się na zasadę równości wszystkich mieszkańców i konieczności spełnienia określonych wymogów, by kontynuować naukę. Władza zarządu kibucu jest tak wszechogarniająca, iż ingeruje nawet w kierunek jego potencjalnych studiów, narzucając mu taki, który da Jotamowi zawód użyteczny społecznie. Przykłady można by mnożyć, powielając je o Cwiego Prowizora, o opuszczoną przez męża Osnat, czy o Nachuma Aszerowa, któremu nastoletnią córkę uwiódł przyjaciel wysoko postawiony wśród władz kibucu. Wszyscy oni demaskują wady i ułomności rzekomej utopii, w którą wierzyli. Mnóstwo tu też postaci drugoplanowych równie zawiedzionych, rozczarowanych i zamkniętych w bańkach własnej samotności. 
   W zbiorku czuć dalekie echa Holokaustu oraz wojen toczonych przez Żydów z Palestyńczykami o ziemię, lecz to nie one stanowią główną istotę zbiorku; są raczej tylko delikatnym szkicem odległego planu. Również organizacja społeczności kibucowej nie ma tu jakiegos większego znaczenia, choć przyznać muszę, że takie instytucje, jak choćby "dzieciniec", czyli miejsce, gdzie śpią wszystkie dzieci, z dala od rodziców, wydały mi się mocno groteskowe i zbędne. Kibucownicy jednak z tak dalece pragnęli zniesienia własności prywatnej, iż w ten sposób chcieli podkreślić, że dzieci należą do całej społeczności, a nie do swoich rodziców.
  "(...) każdy Żyd w epoce, w której doszło do Zagłady i w kilka lat po powstaniu Państwa Izrael, każdy z nas  musi się uważać za człowieka na służbie. To są najbardziej krytyczne lata w całych dziejach  narodu żydowskiego."*** 
- mówili najbardziej zagorzali zwolennicy tego ustroju czy może organizacji. Wydaje mi się jednak, że dali się oni ponieść wyobraźni i nie obliczyli marzeń na ich rzeczywiste skutki. Usiłując uszczęśliwić ludzi na siłę zapędzili się w kozi róg, w którym szczęśliwy już nie był nikt. Jest więc pewien uniwersalizm w opowiadaniach Oza, jest pewna prawda o życiu i o człowieku wypowiadana w cichych, pełnych nostalgii i melancholii słowach. Szczęścia nie da się ująć w ramy, nie można go określić żadnymi zasadami, a każdy system oparty na ciągłych poświęceniach jednostki musi w końcu paść, gdyż, jak to stwierdza jedna z bohaterek: 

   "(...) większość ludzi potrzebuje chyba więcej ciepła i miłości , niż inni są w stanie im dać, i że tej rozbieżności między popytem a podażą nie zdoła zmienić żadna z kibucowych komisji. Kibuc zmienia nieco porządek społeczny, ale natura ludzka się nie zmienia, jest niełatwa (...). Zazdrości małostkowości, zawiści nie da się wyrugować raz na zawsze przez głosowanie w instytucjach kibucu.***
*s. 107.
**s. 121.
***s. 135.
Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości księgarni Matras
Wydawnictwo, miejsce i data wydania: Rebis, Poznań 2013.
Wydanie: I
Ilość stron: 152
Przekład: Leszek Kwiatkowski
Tytuł orginału: "Bejn chawerim"
Moja ocena: 4/6.

czwartek, 20 stycznia 2011

"Gdzieś między lękiem a seksem tkwi namiętność"* - "Namiętność" - Jeanette Winterson


   Perełka po prostu. Ta książka obaliła wszelkie uprzedzenia, jakie wobec niej sobie roiłam. Że romans, że poupychane tło historyczne mnie zanudzi, że krótka, więc pewnie mało ambitna. Nic podobnego... Zafascynował mnie opis na okładce, twórczości Jeanette Winterson nie znałam dotąd wcale. Opis nie oddaje nawet w połowie piękna i magii tej książki, nieznajomość autorki mam nadzieję rozgrzeszyć silnym postanowieniem poznania jej dzieł, bo warto. Ograniczona forma w niczym nie przeszkadza w przekazaniu czytelnikowi masy treści, metafor, legend i przygód; brak tu zbędnych słów, wszystkie są oszlifowane niczym diamenty, przemyślane, znaczące. Jestem pod dużym wrażeniem.
   Akcja powieści rozgrywa się na początku XIX wieku. Zasadniczo książka ma dwóch bohaterów, młodego żołnierza armii napoleońskiej Francuza Henry'ego oraz piękną, aczkolwiek tajemniczą i nietypową pod względem swego wyglądu oraz preferencji i życiowych wyborów Wenecjankę Villanelle. Jak to się dzieje, iż ich drogi się splatają dowiadujemy się dopiero w trzecim rozdziale; wcześniej autorka oddaje głos osobno każdemu z nich pozwalając na intymne sam na sam z czytelnikiem, podczas którego mogą mówić, opowiadać, dawać się poznać; mogą wyjawiać swe historie życia oraz dzielić się poglądami na wiele spraw.
   Zaczyna Henry. Opowiada o wielkości cesarza Napoleona, o euforii i szale na jego punkcie, jakiemu poddali się Francuzi (do tego stopnia, iż ksiądz powiesił jego portret obok Matki Boskiej), o zamiłowaniu Bonapartego do wysokich koni i niskich sług, oraz do kurczaków (to właśnie przygotowywaniem ich na cesarski stół zajmował się początkowo młody żołnierz). W jego żołnierskim życiu towarzyszą mu mistrzowsko wykreowani bohaterowie, jakimi są Irlandczyk Patryk obdarzony sokolim wzrokiem (z wieży kościelnej podgląda negliżujące się parafianki) i opowiadający niesamowite opowieści o elfach i goblinach oraz Słowianin Domino, obdarzony talentem ujarzmiania najdzikszych koni Napoleona.
   Potem swą niezwykłą opowieść snuje Villanelle. Zaczarowuje nas magiczną atmosferą swego miasta-labiryntu, miasta znajdującego się w ciągłym ruchu, miasta nieustannych przemian i żebraków w koronach ze szczurów. Opowiada legendę o synach gondolierów, którzy mają błony między palcami umożliwiające im stąpanie po wodzie. Ją natura również obdarzyła tym dziedzictwem, w wyniku błędnie sprawowanego rytuału na wyspie umarłych przez jej matkę, gdy była z nią w ciąży. Młoda Wenecjanka mówi o swych awanturniczych przygodach, o zamiłowaniu do hazardu i zakazanym uczuciu do zamężnej kobiety. To jej zguba.
   Bohaterowie powieści prowadzą również rozważania, mające na celu zgłębienie istoty wiary (interesując jest teoria na temat niechęci Maryi do mężczyzn spowodowanej gwałtem, jakiego dopuścił się na niej Bóg przy zwiastowaniu), namiętności, miłości, hazardu utożsamianego z dokonywaniem życiowych wyborów. Formułują obrazy swoich narodów, z których wyrośli, których duch tli się w każdym z nich:
   "Jesteśmy chłodnym narodem zarówno w czasie świąt, jak i w dni ciężkiej pracy. Niewiele nas dotyka, lecz tęsknimy za czymś, co by nas dotknęło. Leżymy w nocy bezsenni i chcemy, żeby ciemność rozstąpiła się ukazując nam wizję. Przeraża nas poufałość naszych dzieci, ale pilnujemy, żeby wzrastały jak my. Chłodne jak my. W taką noc twarze i dłonie płoną, a my wierzymy, że jutro ukaże nam anioły, a dobrze znany los odsłoni nową ścieżkę."**
- mówi o Francuzach Henry.
   "Jesteśmy narodem filozofów, obeznanym z naturą chciwości i żądz - trzymamy za rękę i diabła i Boga. Nie chcielibyśmy wypuścić ani jednego, ani drugiego. Ten żywy most kusi każdego i można na nim odnaleźć lub stracić własną duszę"***
- opisuje Villanelle Włochów.
   Kolejny, trzeci rozdział, rzuca w swe ramiona oboje młodych bohaterów. Ich zgubne namiętności pchają ich sobie w ramiona (on zawiedziony namiętnym uwielbieniem dla Napoleona, ona przegrana w hazardowej grze, która była jej namiętnością). Henry patrzy na tonięcie dwóch tysięcy żołnierzy podczas przeprawy na podbój Anglii, cierpi w Rosji głód tak silny, iż ogląda innych żołnierzy zjadających własne ręce, zostawia towarzyszy z zamarzniętymi w końskich brzuchach nogami. Stopniowo jego fascynacja Napoleonem słabnie, Henry widzi, iż wielka misja i podbój świata, w którym z takim zapałem uczestniczył, nie była niczym więcej niż toczonym przez robaka jabłkiem, mglistą mrzonką zakochanego w sobie samoluba Bonapartego. Villanelle jest również zgorzkniała, oszukana przez życie. Oboje wyruszają w świat, wędrują przez Europę by dotrzeć do Wenecji.
   Tam, niczym krzyżujące się uliczki i przejścia magia zaczyna krzyżować się z realnością. Nie wiadomo już co jest fikcją a co rzeczywistością, granica się zaciera, a może nigdy jej nie było... Henry pomaga Villanelle znaleźć jej zgubione serce, dziewczyna połyka je... Urywki realności, skrawki magii. Może to rzeczywistość odbita w wodzie, może to cienie realnych zdarzeń. Może morderstwo nie miało miejsca, może obłęd Henry'ego pozwala mu zachować zdrowy rozsądek...
   "Namiętność. Obsesja. Poznałem je obie i wiem, że dzieląca je linia jest tak cienka i okrutna, jak wenecki sztylet."****
*s. 78.
**s. 14.
***s.72.
****s. 182
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: Rebis, Poznań 2003.
Ilość stron: 190.
Przekład: Joanna Gołyś.
Moja ocena: 6/6.
Seria: Salamandra

niedziela, 16 stycznia 2011

"Jak ubogie musi być życie tych, co nie mają, tak jak my, ludzi, którzy gawędzą" * - "Gawędziarz" - Mario Vargas Llosa

   Książki Llosy lubię i to bardzo. Ilekroć sięgnę po jego książkę, autor nieodmiennie mnie czymś zaskakuje, ukazuje swoje inne oblicze twórcze; niczym królika z kapelusza wyciąga całkiem dotąd nieLlosowką w moim przekonaniu tematykę i świetnie się porusza w przestrzeni tworzonego przez siebie świata. Podbija przy tym moje czytelnicze serce za każdym razem od nowa. Był już Llosa-romantyk ("Pochwała macochy"), był Llosa-autor kryminałów ("Kto zabił Palomina Molero?"), teraz przyszła pora na noblistę etnologa...
  Jak wielki wpływ może mieć na ludzkie życie przypadek? Fundamentalny, okazuje się. Podczas pobytu we Florencji narrator (którego nie sposób tu nie utożsamiać z autorem), niespodziewanie natrafia na wystawę zdjęć ukazujących codzienne życie i obyczaje rdzennych mieszkańców Ameryki Południowej, plemienia Macziguengów. Jego szczególną uwagę przykuł znajomo wyglądający mężczyzna, pełniący wśród sfotografowanych szczególną rolę, rolę gawędziarza. Odtąd daje się on porwać nurtowi wspomnień, który tworzy fabułę powieści. Llosa zaczyna gawędzić...
   Saula Zurutasa poznał autor za czasów studenckich. Już wtedy wyróżniał się on nie tylko fizycznie (miał znamię zakrywające mu niemal połowę twarzy), ale również jego zainteresowania i poglądy były nietypowe. Fascynował go bowiem prymitywny świat mieszkańców dziewiczej puszczy, ich wierzenia, poglądy, sposób patrzenia na świat. Ponadto był rzecznikiem pozostawienia ich jako nietkniętych cywilizacją za wszelką cenę, postulował równowartość ich świata rodem z epoki kamienia łupanego ze światem współczesnego białego człowieka. Równowartość, a może nawet wyższość.
   Powieść Llosy sprawia wrażenie "nie trzymającej się kupy". Kolejne rozdziały przeplatając się ze sobą ukazują odmienne płaszczyzny fabularne oraz stylistyczne (swoją drogą autor bawi się stylem niczym dziecko plasteliną, lepi w poszczególnych partiach gawędziarza zdania nieudolne, zbliżone do mowy zapisanej naprędce, prostej, gdzie niczym mantra powtarzają się zwroty "tak było, być może" i "tego się przynajmniej dowiedziałem").  Jednak im głębiej w fabułę się zapuszczamy, tym bardziej oba światy zdają się do siebie zbliżać, Llosa chucha już niemal na szyję swemu bohaterowi. I tak raz słuchając opowieści narratora Llosy o pracy przy nakręcaniu programów telewizyjnych na tematy kulturalne, a w następnym rozdziale przenosimy się w samo serce dziewiczej puszczy, towarzyszymy Macziguengom w ich wędrówkach i codziennym, przesyconym magią i baśniowością, choć twardym i surowym życiu.
   "(...) niebywale wysokie drzewa, gładkie laguny, nieodmiennie płynące rzeki - przywodziły na myśl świat dopiero co stworzony, nieskalany obecnością człowieka, roślinny i zwierzęcy raj. Docierając zaś do plemion, dotykaliśmy prehistorii. Toczyło się tu żywiołowe i proste życie odległych przodków: myśliwych, zbieraczy, łuczników, nomadów, magików, animistów. (...) świat jeszcze nie ujarzmiony, epoka kamienia, kultury magiczno-religijne, poligamia, zmniejszanie głów (...) czyli zarania dziejów ludzkości. "**
   Cała fabuła to tropienie, podążanie śladami nieuchwytnego gawędziarz, który snuje się między zaroślami buszu i grubymi pniami porastających dżunglę drzew. Wydaje nam się, iż już za moment schwycimy go za rękę, lecz okazuje się, iż zostaliśmy podstępnie wplątani w kolejną jego opowieść, a on sam w tym czasie zdążył już zniknąć nam z oczu. Kim właściwie jest ten owiany aurą tajemnicy i niedopowiedzeń człowiek? To łącznik rozproszonej odwieczną tradycją wędrowania wspólnoty, to siewca wieści, to pamięć plemienia. Umożliwia on trwanie Macziguengom, przechowuje w swej pamięci mentalny zapis tego, kim są, pozwala im pielęgnować ich świadomość plemienną.
   Powieść to przede wszystkim głębokie studium mitologii macziguengeńskiej: ich wierzeń, przesądów, podań kosmologicznych, prób interpretacji świata. Mnie to wciągnęło bez reszty. To świat iście baśniowy, magiczny, fantastyczny, choć niejednokrotnie przerażająco brutalny i niezrozumiały w swych twardych i absurdalnych, zdawać by się mogło regułach, dla ludzi uwikłanych w cywilizację. Zwykły katar znamionuje tu diabelskie opętanie (nie znający leków umierali na pospolite choroby a zwiastunowi niechybnej śmierci przypisywali zdroworozsądkowo i z braku innego wyjaśnienia, nadprzyrodzoną moc), natomiast znaki tatuowane na twarzy i ciele miały przyciągać szczęście i oddalać nieszczęście. Piękne, wymagające pokładów niewyczerpanej wyobraźni i opierające się na naiwnej interpretacji świata wolnej od naukowych wtrętów macziguengeńskie legendy wyjaśniają wszystko, co może stanowić dla człowieka zagadkę istnienia. Wyjaśniają w  sposób dosadny, pełen fantazji, mimo, iż szyty grubymi nićmi prymitywnego i ograniczonego rozumu. Skąd się wzięły komety? pyta młody Macziguenen. Było to tak... i już snuje się niesamowita legenda o duchach i nadprzyrodzonoych bytach. Skąd gwiazdy, świetliki; skąd noc i dzień? Na wszystko jest gotowa odpowiedź: dawno, dawno temu... Usiądź i słuchaj.
*s. 53.
**s. 63.
Wydawnictwo, miejsce i rok wydania: Rebis, Poznań 1997.
Ilość stron: 206.
Przekład: Carlos Marrodan Casas.
Moja ocena: 5/6.
Seria wydawnicza: Salamandra.
Wyzwanie: projekt Nobliści.