dawno dawno temu zarzekałam się, że nie będę robić zdjęć cyfrowym aparatem. Jakoś mnie ta cyfra nie przekonywała. Dumna byłam, że mam Zenita mamy w fajnej skórzanej torbie i że umiem założyć film. Gorzej było z jego zwinięciem, bo zawsze był lekki niepokój, że niechcący naświetlę kliszę i moje najważniejsze na świecie ujęcia nigdy nie zostaną wywołane. A wtedy to wiadomo, koniec świata będzie. Klisza to była klisza, żaden cyfrowy przetwornik nie odda kolorów tak jak Kodak Portra powtarzałam. Do tego był ten cały rytuał wywoływania odbitek w ciemni, to był długi proces od przemyślanego kadru, do zdjęcia na papierze, naświetlania, wywoływania, utrwalania, płukania, suszenia, poprawiania odbitek w nieskończoność, prawdziwy slow, coś dla mnie.
Od tego czasu jednak duuuużo się zmieniło, 15 lat temu w życiu bym nie pomyślała, że kiedyś będę robić zdjęcia telefonem. I że będę z nich zadowolona. Niestety życie przyspieszyło, ciemni dawno już nie ma, mój czas na zdjęcia skurczył się niemiłosiernie, więc mając do wyboru zdjęcie z telefonu, lub żadne, wiecie co wybrałam. Wzbraniałam się długo, że na blog nie wrzucę zdjęć z komórki, bo to słaba jakość, bo to nie to, bo nie mam wpływu na ustawienie czasu i przysłony, bo coś tam jeszcze.
Niedawno musiałam przerzucić wszystko z telefonu, bo po prostu zapchała mi się karta. A jak już zobaczyłam te zdjęcia na komputerze, to stwierdziłam, że trochę Wam jednak pokażę ;)
Chcecie więcej?
Ps. kiedy ostatni raz wydrukowaliście sobie odbitkę jakiegoś zdjęcia? Ja nie pamiętam...