Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kwiaty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kwiaty. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 30 września 2019

Garden party w nurcie eko

Tradycja - piękne imię dla dziewczynki - wiadomo :) Ale to nie tylko to. Pewnie każdy z nas ma ich w swoim życiu trochę. Jedne były w naszych rodzinach od zawsze, inne rodzą się z czasem. Ja cieszę się szczególnie z dwóch wydarzeń, które przez ostatnie lata na stałe wpisały się w nasz kalendarz i zyskały miano tradycji. Dzięki nim możemy spędzić czas z ludźmi, których lubimy, z którymi się dobrze czujemy, którzy nas dobrze znają i akceptują nasze różne dziwactwa. O dziwo oba skupiają ludzi wokół stołu.

Pierwszym z takich naszych tradycyjnych spotkań jest obiad w dość licznym gronie przyjaciół na 11-go listopada. Policzyłam, że spotykamy się w tym dniu niezmiennie już ponad 10 lat. I tylko co roku potrzebny jest większy stół, większy gar zupy dyniowej, większa pieczona gęś i więcej rogali świętomarcińskich - grono drugich połówek i dzieciaków wciąż rośnie :) To fajna tradycja i miły, mniej pompatyczny sposób obchodzenia święta i wykorzystania wolnego dnia. Jeśli chcielibyście ściągnąć pomysł, to polecam - listopad już niedługo.

Drugie spotkanie, które od kilku lat stanowi obowiązkowy punkt wakacji, to wspólny wypad do rodzinnego domu Izy w Starachowicach, w towarzystwie Ludmiły, Ani i Oli oraz naszych rodzin. Chociaż robimy niezły zamęt, chociaż dzieciaki ostro szaleją, chociaż produkujemy hurtowe ilości brudnych naczyń i walczymy zaciekle o łazienkę, to Iza i tak nas co roku zaprasza. Złota kobieta :)


Jeśli zaglądacie tu już od dłuższego czasu, to wiecie, że obowiązkowym punktem w programie tych kilku dni jest wspólna kolacja przy tematycznie udekorowanym stole (kolacje z poprzednich lat możecie zobaczyć np. TU i TU). W tym roku miałyśmy sobie odpuścić. Miało nie być specjalnego stylizowania.  Miało nie być myśli przewodniej. Mało brakowało, a przyszłoby nam do głowy, że mogłoby nie być tortu. I tak przez 3 miesiące mówiłyśmy sobie, że w tym roku nie szalejemy, nie szykujemy, nie obmyślamy, ale wiecie co... my chyba nie umiemy już żyć bez tej kolacji. A bez tradycyjnego tortu wypad do Starachowic w ogóle się nie liczy ;)

sobota, 1 grudnia 2018

Duży pokój w bloku - czyli dzień jak co dzień w naszych czterech kątach

Za chwilę stanie tu choinka - jak zwykle duża, do sufitu. Za chwilę trzeba będzie zrobić małe przemeblowanie, żeby było dla niej miejsce. Za chwilę znikną kasztany, a zamiast nich pojawią się zimowe i świąteczne dekoracje. Za chwilę odpalę pierwszą świeczkę w adwentowym świeczniku. Za chwilę zacznę piec i dekorować pierniczki. Ale póki co...


Jedyne zimowe akcenty w naszym mieszkaniu to kubek z grzańcem i puchowe kurtki na wieszaku w przedpokoju. To ostatni moment w tym roku, żeby pstryknąć i wrzucić na bloga zdjęcia z dużego pokoju na chwilę przed tym, jak grane w każdym sklepie last christmasy siądą mi na mózg i ogarnie mnie grudniowa, dekoratorska obsesja.

czwartek, 15 listopada 2018

O przemeblowaniu w głowie i metamorfozie w życiu

Dzisiaj będzie kilka słów o metamorfozie. Ale nie wnętrzarskiej, tylko tej życiowej. Ostrzegam, że będę się tu wywnętrzać. Wszystko dlatego że kilka dni temu miałam urodziny. Znowu. Niby wydaje się, że poprzednie były całkiem niedawno, ale jednak bardzo dużo w ciągu tego roku się u mnie wydarzyło. Był okres burzy i naporu. Był okres wybicia się na niepodległość. Był okres przemian ustrojowych i okres pokoju. Najbardziej widocznym efektem tegorocznego przemeblowania życia jest dla mnie na pewno zmiana pracy, ale prawda jest taka, że to jedynie efekt uboczny.

dining room


Każdy z nas trafia regularnie na różne cytaty godne P. Coelho o tym, że żyje się tylko raz, że rzeczywistość, to nie to co zastajemy, ale to co kreujemy i generalnie każdy jest kowalem własnego losu. Nie wiem jak was, ale mnie te mądrości wypisywane na tle zdjęć z romantycznymi widoczkami strasznie frustrują. Bo prawda jest taka, że wszyscy mamy jakieś ograniczenia – fizyczne, społeczne, finansowe. A to kredyt do spłacenia, a to rodzice, którymi trzeba się zająć, a to wiecznie chorujące dzieciaki, itd. Nie da się rzucić wszystkiego,żyć marzeniami i żywić się energią słoneczną (chociaż podobno Stachursky potrafi).

piątek, 28 września 2018

Domowa dżungla - czyli skąd biorę, gdzie trzymam i jak pielęgnuję rośliny.

Genów palcem nie wydłubiesz. Tak prawda.
Jedenaście lat temu, gdy zamieszkaliśmy z Adamem w naszej maleńkiej kawalerce, zapierałam się rękami i nogami, żeby nie mieć tam kwiatów. Po pierwsze uważałam, że nie mamy na nie miejsca. Po drugie mój dom rodzinny zawsze był pełen kwiatów i chciałam od tego odpocząć  Mimo to mój świeżo upieczony mąż uparł się na niewielkiego fikusa z Ikea (żyjemy z nim do dziś, choć to trudna relacja - chyba żaden inny kwiatek w naszym domu mnie tak nie wkur...). Potem przyjaciele podarowali nam zamiokulkasa. A potem przeprowadziliśmy się do większego mieszkania i poszło już z górki.

pilea

Moja Mama ma świetną rękę do kwiatów i pamiętam z dzieciństwa, że nie tylko mieliśmy dużo roślin, ale Mama wciąż coś rozsadzała, ukorzeniała, itp. Gdy jakieś cioteczki - psiapsiółeczki wpadały w odwiedziny i przy okazji zachwycały się kwiatami, to zwykle dostawały minimum jedną doniczkę na wynos. Na szczęście rodzice nigdy nie wpadli na modny wówczas pomysł, żeby rozwieszać po mieszkaniu żyłki, po których mogłyby piąć się pędy. Nie mieliśmy też wiklinowych ani żeliwnych kwietników. W ogóle nasze mieszkanie było nietypowe, bo brakowało w nim obowiązkowych elementów wyposażenia ze schyłku PRL-u takich jak meblościanka, komoda z politurą błyszcząca się jak psu wiadomo co, itp. No ale kwiaty były. I po krótkim okresie roślinnego detoksu spowodowanego brakiem miejsca w kawalerce, ja również postanowiłam, że chcę je mieć w swoim domu.

wtorek, 7 sierpnia 2018

Jak urządzić małą sypialnię... i o tym co chemia ma wspólnego z wystrojem wnętrz

Siedzę sobie na kanapie. Pije kawę. Patrzę na to nasze mieszkanie, które lubię i w którym dobrze się czuję, i myślę: "ciasne, ale własne". I wtedy mój wzrok pada na stertę listów z banku z informacją o kolejnych ratach kredytu, które dostajemy co miesiąc. Szukam więc w głowie innego powiedzenia i dochodzę do wniosku, że stwierdzenie, że "czuję miętę" do naszego mieszkania byłoby całkiem na miejscu, gdyby nie fakt, że w domu nie ma nic miętowego, a ja nie jestem fanką ziołowych herbatek. Jest za to ściana w kolorze butelkowej zieleni. Przypadek? Nie sądzę ;) Ale nie znam chyba żadnego powiedzenia wyrażającego sympatię za pomocą porównania do mocniejszych trunków.

Pozostaje mi więc jedynie stwierdzić, że "jest między nami chemia". Dziwna to myśl, jak na kogoś, kto miał kiepskie stopnie z tego przedmiotu, ale nauczyłam się na nim co to jest reakcja łańcuchowa. I z całą stanowczością mogę stwierdzić, że podczas urządzania mieszkania zostałam takim ekspertem w tym temacie, że mogliby mnie zatrudnić w jakimś centrum badań jądrowych. U nas jedna mała zmiana inicjuje całą serię kolejnych. A wszystko dlatego, że nieustannie próbuję w jakiś sensowny sposób pomieścić nasz dobytek.


Już jakiś czas temu doszliśmy do tego, że to mieszkanie jest dla nas za małe. Wszystko przez nasze różne pasje. Nie umiemy żyć bez książek i choć część oddajemy, to i tak jest ich coraz więcej. Przyrasta ilość sprzętu turystycznego, fotograficznego i niezbędnego do uprawiania różnych sportów. Rozwój osobisty i zawodowy jest przyczyną gromadzenia kolejnych papierów, a zamiłowanie do majsterkowania skutkuje kolekcjonowaniem niezbędnych narzędzi. Zdecydowane przydałby się jeszcze jeden pokój. A jakby się tak mocniej rozmarzyć to i garaż, w którym oprócz samochodu dałoby się upchnąć kilka rowerów i kajak górski. 
Póki co marzenia pozostają marzeniami, a ja postanowiłam po prostu kupić nowe szafki i wcisnąć je do najmniejszego pokoju, czyli 12-sto metrowej sypialni, na dotychczasowe miejsce regału. A regał powędrował do salonu w miejsce lampy. A lampa do jadalni... teraz już rozumiecie o co chodzi z tą reakcją łańcuchową?

niedziela, 10 czerwca 2018

O zmianach w życiu i w salonie

Tak dawno tu nie pisałam, że chyba należy wam się kilka słów wyjaśnienia. Od czego by tu zacząć? Najpierw była apokalipsa zombie, potem porwało mnie ufo, następnie musiałam w pojedynkę uratować świat przed zagładą... Na pewno rozumiecie, że każdy ma w życiu takie chwile, kiedy świat wali mu się na głowę, przytłaczając milionem spraw. A każda z nich priorytetowa, każda na wczoraj i od każdej zależą losy ludzkości. 

Ostatnie miesiące (a może nawet lata?) były dla mnie mocno wymagające. A może to tylko mi - nieuleczalnej perfekcjonistce - tak się wydawało? No bo przecież mądre, silne i wrażliwe kobiety z wszystkim dają sobie radę. Żadne wyzwanie im niestraszne. Żadne zombie, czy ufo nie są w stanie ich powstrzymać. Zapierdalają żeby uratować ten cholerny świat i choć pod nosem klną jak szewc, to jeszcze posyłają uśmiechy na prawo i lewo i do wszystkich wokół wyciągają pomocną dłoń. Wyciągają, bo jak tego nie zrobią, to wyrzuty sumienia nie dają im spać. Biorą na siebie za dużo, ale i tak chcą wszystko zrobić na 120%. Nie mają czasu, żeby wyleżeć chorobę. Nie  mają kiedy zaplanować urlopu.  Na spotkania z przyjaciółmi też nie mają czasu, bo każdy wolny weekend starają się spędzić za miastem (albo nie wychodząc z łóżka), żeby choć trochę podładować baterie i mieć siłę dalej zapierdalać. Ale wydaje im się, że tak trzeba. Że to normalne. Że na tym polega dorosłość i odpowiedzialność. Że nikt za nie tego nie zrobi. Że gdy przyjaciele proszą o pomoc, to się nie odmawia. Znacie to?


Jakoś pod koniec lutego przyznałam sama przed sobą, że bycie superbohaterką jest fajne tylko kiedy masz świetne ciało i obłędnie wyglądasz w seksownej masce i obcisłych ciuchach (wiecie, majtki zakładane na getry i te sprawy). Cała reszta jest do dupy. No a że lata świetności mojego ciała przeminęły wraz z liceum, uznałam, że koniec tej zabawy. 

niedziela, 20 sierpnia 2017

Garden party pod gruszą, czyli indian summer w natarciu.

Ciacho, boho i Staracho... tak można by streścić dzisiejszy wpis.  A teraz rozwinięcie:

Staracho - bo akcja ma miejsce w Starachowicach, w rodzinnym domu Izy. Część z was na pewno pamięta,  jak opisywałam to polskie Santorini w cyklu zeszłorocznych letnich postów (tu, tu, tu i tu). Tym razem spędziliśmy tu z Adamem kilka ostatnich dni naszego intensywnego urlopu.  Był to cudowny, wesoły, relaksujący czas. Nie mogło być inaczej, bo spędziliśmy go w towarzystwie Oli, Ani i Lu oraz ich rodzin.


Iza ma wielkie serducho i niebywałą cierpliwość do naszej bandy, bo zaprosiła nas już po raz kolejny. Wszyscy przeżyli, panowie się polubili, dzieciaki szalały jak zwykle, a my miałyśmy wreszcie czas na to, co lubimy najbardziej (czyli hektolitry kawy, bujanie w hamakach, plażowanie, robienie zdjęć i objadanie się pysznościami). Nie odmówiłyśmy sobie również małego szaleństwa dekoratorskiego i korzystając z dobrej pogody postanowiłyśmy urządzić kolację pod gruszą.

czwartek, 22 czerwca 2017

Co, gdzie, jak - czyli przepis na przytulny dom

"Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej". Zaczyna się sezon urlopów i wakacyjnych wyjazdów i częstotliwość pojawiania się tego zdania w naszych ustach z pewnością drastycznie wzrośnie. Ale co właściwie sprawia, że dobrze czujemy się w naszych wnętrzach - oczywiście poza bezkarnym rozrzucaniem skarpetek i zostawianiem brudnych kubków gdzie popadnie ;) Jak to jest, że niektóre mieszkania wydają nam się przytulne, a z innych chcemy uciekać? Jak zaaranżować przestrzeń, żeby nadawała się do życia, a nie do jednorazowej sesji zdjęciowej z minimalistycznego katalogu?

Ha, a żebym to ja wiedziała :)))
Prawda jest taka, że każdy ma trochę inne upodobania i w innych wnętrzach czuje się swobodnie. Lubię kiedy mieszkania zdradzają charakter ich właścicieli. Gdy przedmioty, którymi się otaczają, mówią coś o ich hobby i stylu życia. Ale gdzie gromadzić te przedmioty? Jak je eksponować? Jak sprawić, żeby stanowiły element dekoracyjny, a nie zwykłą zbieraninę rupieci? 

No tutaj, to ja już mam co nieco do powiedzenia. Ponieważ mam słabość do różnych gratów, to sztukę upychania ich po kątach opanowałam do perfekcji. Dziś podzielę się z wami moim przepisem na przytulne wnętrze. Poniżej szczęśliwa siódemka, czyli lista miejsc, które możecie wykorzystać do stworzenia niepowtarzalnego klimatu waszego mieszkania.

1. REGAŁ NA KSIĄŻKI
Być może uznacie, że to nie jest żaden element dekoracyjny, ale dla mnie to właśnie książki są na pierwszym miejscu listy gratów do upchnięcia. Jak również na pierwszym miejscu decydującym o tym, czy dobrze się czuję w jakimś wnętrzu. Jakoś tak się składa, że domy w których są książki wydają mi się o wiele przytulniejsze niż domy, w których trudno je dostrzec, ale za to jeszcze trudniej omijać wzrokiem wielki telewizor zajmujący pół ściany. U mnie na regale poza książkami stoją jeszcze dekoracje, które dają mu leki oddech.

Jeśli w tym miejscu nie wyświetla Ci się napis "czytaj więcej", to koniecznie kliknij w tytuł wpisu.

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Mieszkaniowy zodiak jako objaw otumanienia zapachem bzu

Gdyby wnętrza miały znaki zodiaku, to nasz salon zdecydowanie zasługiwałby na patronat Bliźniąt. Wszystko dlatego, że ma dwa zupełnie różne oblicza. 
Z jednej strony przedwojenne meble, a z drugiej białe, proste sprzęty - typowe dla współczesnego stylu skandynawskiego. 
Z jednej drewniana szafa, a z drugiej plastikowe krzesło projektu Eames'ów na metalowych nogach.
Z jednej stare, szklane syfony - pamiątka po pradziadku, a z drugiej minimalistyczny sprzęt grający - pamiątka po jakiejś wypłacie.
Z jednej odnowiony, dostojny fotel, a z drugiej fikuśny, peruwiański hamak.
Mogę tak jeszcze długo, ale lepiej nie brnijmy :) 

bzy
Jeśli w tym miejscu nie wyświetla Ci się napis "czytaj dalej", to koniecznie kliknij w tytuł wpisu.

poniedziałek, 15 maja 2017

Miejska dżungla, czyli wyznania zakupoholiczki

No dobra misie-pysie, czas na lekki rachunek sumienia. Jak tam z waszymi nałogami? I tylko nie mówcie, że żadnych nie macie - nie uwierzę. Ja przyznaję się bez bicia, że nie umiem się obejść bez naparu bogów - kawy mianowicie. Dziennie wypijam hektolitry. Tak, tak, wiem, magnez i te sprawy...

Do tego w końcu ostatnio przyznałam się sama przed sobą do zakupoholizmu. Ale nie takiego jak myślicie. Bo ja nie jestem stereotypową kobietą, która dla poprawy humoru kupuje sobie jakiś ciuch. O nie! Ja nienawidzę kupować szmat. I z butami też nie idzie mi najlepiej. Mój chłop ma więcej butów i ciuchów niż ja. Każda wizyta w sklepie kończy się zakwasami od noszenia stert ubrań do przymierzalni, wściekłością na własną, nietypową figurę i parą skarpetek kupioną na otarcie łez. Żeby się nie okazało, że po trzech godzinach poszukiwań i walki wychodzę ze sklepu z pustymi rękami.
Gdzie ten zakupoholizm, spytacie?

flowers

niedziela, 17 lipca 2016

Duma i uprzedzenie - czyli piknik u Jane Austen na BPM2

"Wyjdź poza swoją strefę komfortu" - mówią. "Nie ma rzeczy niemożliwych" - mówią. "Nie obawiaj się porażki, obawiaj się nie podjąć próby" - mówią. 

Starałam się pamiętać o tych mądrościach podczas Bloggers Photo Meeting 2, kiedy po szkoleniu teoretycznym z zasad fotografowania Iza zaczęła dzielić nas na zespoły tworzące stylizacje. Miały być trzy: romantyczna, kolorowe happy place i śródziemnomorskie marine. Po co nam te stylizacje? Żebyśmy mogły robić to, co lubimy najbardziej i żebyśmy stworzyły sobie bazę do ćwiczeń z fotografii. A po co mi te mądre myśli? Bo Iza wyszła z założenia, że utrudni nam zadanie i każda robiła stylizację zupełnie nie w swoim stylu. I myślę, że nie tylko ja powtarzałam sobie w głowie "keep calm and carry on"

Chyba nie będzie tajemnicą, jeśli powiem, że żaden z trzech stylów nie należy do moich ulubionych. W każdym czułabym się tak samo niepewnie. Kolory nie są moją mocną stroną. Pastele są za słodkie, a mocne barwy są... za mocne i zbyt barwne. Styl marine kojarzy mi się z muszelkami, kotwicami i żaglowcem w butelce stojącym na honorowym miejscu nad kominkiem. A styl romantyczny... no cóż, chyba jestem do niego zwyczajnie uprzedzona. Już w podstawówce byłam fanką Jagienki, która gdy siadała, to łupała orzechy. Natomiast eteryczna Danusia wkurzała mnie niemiłosiernie (dla tych, co nie czytali lektur: Krzyżacy - H. Sienkiewicz). A styl romantyczny przecież musi być delikatny i eteryczny, no nie? No i jak łatwo się domyślić właśnie z tą ostatnią stylizacją musiałam się zmierzyć. Na szczęście w bólu tworzenia i nadziei na pozytywny rezultat łączyły się ze mną Magda i Kasia. Co trzy głowy, to nie jedna. A Kasia tak się wczuła w klimat, że nawet zapozowała nam do zdjęć jako modelka :)


czwartek, 30 czerwca 2016

Lato w jadalni i zapowiedź BPM2

W ostatnim dniu czerwca żegnam się z moimi ukochanymi peoniami. Razem z bzem i konwaliami zajmują one zaszczytne miejsce na podium moich ulubionych kwiatów. Szkoda, że sezon na nie trwa tak krótko. Wraz z nimi odchodzi to co najbardziej kocham jeść na wiosnę, czyli szparagi, rabarbar i truskawki. Na szczęście w mojej jadalni stoi jeszcze i cieszy oko ostatni chyba w tym roku bukiet peonii. A na stole zaczynają już gościć smakołyki typowe dla lata. Martwię się trochę, bo nie zdążyłam zrobić mojego kultowego dżemu rabarbarowo-truskawkowego, ale będzie jeszcze okazja poszaleć z innymi przetworami. A jak tam u Was z tym tematem? Pierwsze słoiki już są?


poniedziałek, 9 maja 2016

Sezamie otwórz się, czyli wnętrzarskie skutki męskich pasji

Co jakiś czas śmiejemy się z Adamem, że zasługuje na T-shirt z napisem "Jestem mężem blogerki wnętrzarskiej. A jaka jest Twoja super moc?"

Ale wczoraj, gdy po raz kolejny potknęłam się o namiot rozstawiony na środku przedpokoju (do suszenia po majówce), pomyślałam sobie, że ja również powinnam mieć specjalną koszulkę. Dlaczego? Mój mąż ma wiele pasji. Właściwie bardzo mnie to cieszy, bo wolę gdy uprawia sport lub czyta książki, niż gdyby miał siedzieć w tym czasie z piwem przed telewizorem, ale…

Policzmy: wspinaczka letnia i zimowa, jazda na rowerze (a właściwie na różnych rowerach), bieganie maratonów, jazda na rolkach, rajdy przygodowe na orientację, pływanie… to mniej więcej główne pasje jeśli chodzi o sport. Do tego czytanie książek (TU możecie zobaczyć ile ich mamy, chociaż w kółko jakieś oddaję), grzebanie przy komputerach (tak, tak, tu też liczba mnoga), granie na gitarze (doliczcie miejsce na wzmacniacz). Na malowanie figurek na szczęście brakuje już ostatnio czasu (chwilo trwaj!), ale ciągle przechowujemy kilka armii mutantów, zestawy farbek i elementy do budowania makiet. Itd, itd…

A teraz pomyślcie ile gratów jest "niezbędnych” do realizowania tych pasji. I trzeba to wszystko gdzieś upchnąć. Szafki w przedpokoju i pojemniki pod łóżkiem to zdecydowanie za mało miejsca. I tak stopniowo, półka po półce, nasza szafa-staruszka z jadalni przeszła we władanie Adama. Zamieszkały w niej kilometry lin wspinaczkowych, części rowerowe, raki, czekany, bidony mapniki, kaski, i sto innych rzeczy. Jeśli więc ktoś myśli, że szafa w jadalni to miejsce na przechowywanie lnianych obrusów, haftowanych serwetek i kryształowych kieliszków, to u nas może się nie odnaleźć.

Czas na dowody. Na co dzień szaro-niebieska szafa wygląda dość niewinnie, ale gdy otworzy się wrota sezamu, oczom ukazują się liczne „skarby”.


poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Małe a cieszy, czyli ziołowa biżuteria

Staram się nie zagracać mieszkania i ograniczać do minimum zakupy różnych niepraktycznych, zbierających kurz dekoracji i "przydasiów". Są jednak takie rzeczy, które sobie wymarzyłam i jestem w stanie polować na nie latami. I jakoś tak się składa, że zwykle, gdy się poddam i zrezygnuję z bezskutecznych poszukiwań, to właśnie wtedy niespodziewanie wpadają w moje ręce.

Kilka lat temu wymarzyłam sobie ceramiczne znaczniki do ziół. Dokładnie wiedziałam jak mają wyglądać. Chciałam prostych tabliczek wbijanych w ziemię z wytłoczonymi nazwami roślin i  ozdobionych tylko na czubku kolorowym szkliwem. Niby nic specjalnego, a jednak nie byłam w stanie nigdzie takich znaleźć i musiałam radzić sobie inaczej. Zaczęłam nawet molestować koleżankę, która prowadzi warsztaty ceramiczne, żeby mi takie zrobiła ;)

I nagle, tydzień temu moje marzenie się spełniło. Trafiłam przypadkiem na wyprzedaży na moje wymarzone znaczniki. Tabliczek jest niestety tylko 5 i brakuje mi jeszcze nazw kilku ziół, które rosną na moim parapecie, ale i tak bardzo się z nich cieszę. Tak się prezentują jako ozdoby mojego zielnika.


sobota, 26 marca 2016

Wesołego Alleluja!

Kochani, życzę Wam Świąt Wielkanocnych niosących radość i nadzieję. 
Odpocznijcie w miłym towarzystwie i znajdźcie czas na przyjemności. Mam nadzieję, że pogoda nam dopisze i będzie okazja do wiosennych spacerów. 

W tym roku nie poszalałam z dekoracjami. Całe święta zamierzamy spędzić goszcząc się u rodzinki i po prostu odpuściłam. Nawet pisanek nie malowałam i tym samym spełniłam zeszłoroczną zachciankę o naturalnych dekoracjach. Adamowi udało się upolować na bazarze białe jajka. Do tego tradycyjnie duuużo wiosennych kwiatów (tym razem w odcieniach różu), własnoręcznie zbierane w lesie bazie i gotowe. Poniżej kilka kadrów z naszej jadalni. 


czwartek, 3 marca 2016

Jadalnia - centrum dowodzenia wszechświatem

Dziś będzie o sercu. Spokojnie, ja wiem, że walentynki już były. Ale był też niedawno wpis, w którym pokazywałam Wam swoją kuchnię. Napisałam wtedy, że wbrew obiegowym opiniom, kuchnia wcale nie stanowi dla mnie centrum naszego mieszkania. Jego sercem jest raczej jadalnia, w której stoi duży, drewniany, rozkładany stół. Przy nim jemy codzienne posiłki, rozmawiamy o tym jak nam minął dzień, przyjmujemy gości, czasem czytamy lub siedzimy przed komputerem. I choć dzięki wyburzeniu ściany kuchnia z jadalnia stanowią obecnie jedno pomieszczenie, to dla mnie ich funkcje pozostają rozdzielne. To właśnie jadalnia jest moją ulubiona częścią mieszkania.


środa, 10 lutego 2016

Stojak na kwiaty, wersja 2.0.

Jeszcze niedawno na hasło: stojak na kwiaty przechodziły mnie dreszcze. Od razu miałam przed oczami okropne prl-owskie regaliki, stołeczki i wieszane na ścianie półko-kosze. Te cuda były plecione zwykle z jakiejś wikliny, czy czegoś w tym stylu. Kojarzycie? Pamiętam je z dzieciństwa. Nigdy mi się nie podobały. W sumie to nie wiem skąd ta niechęć, bo w moim domu rodzinnym, który zawsze był (i nadal jest) pełen kwiatów, nigdy takiego mebelka nie było. Nie było też żyłek rozwieszonych pod sufitem i listewkowych kratek na ścianach, po których pięły się zielone pędy oraz innych obowiązkowych elementów dekoracyjnych domowej dżungli lat 80-tych. Ale widywałam je w domach koleżanek i jakoś utkwiły mi w pamięci. A w latach 90-tych było jeszcze gorzej, bo mieszkania znajomych zostały opanowane przez stojaki kute, w rozmaitych, dziwnych kształtach, z ozdobnymi zawijasami, metalowymi listkami i tego typu pierdołami, brr...

Na szczęście ostatnio moje wyobrażenie o stojakach na kwiaty zostało trochę odczarowane. Wszystko za sprawą nurtu urban jungle. Powróciła moda na zieleń we wnętrzach i rośliny znowu na dobre zadomowiły się w naszych mieszkaniach. A wraz z nimi nadeszła nowa era kwiatowych mebli. Jak wiecie lubię proste formy, dlatego bardzo spodobały mi się te drewniane i metalowe stojaki na donice. Cienkie, smukłe nóżki, żadnych zbędnych elementów dekoracyjnych - idealne do wyeksponowania urody roślin i na dodatek pasują do każdego wnętrza. Sami zobaczcie:


sobota, 16 maja 2015

Majówka w Bieszczadach

Przepraszam za tę blogową ciszę. To był dla mnie bardzo ciężki tydzień. Wychodziłam do pracy rano, wracałam w nocy i nie miałam już czasu ani siły na blogowanie. Niemal zdążyłam już zapomnieć, że w zeszły weekend wróciliśmy z wyjazdu w Bieszczady. Dziś wreszcie udało mi się zgrać zdjęcia z aparatu i postanowiłam czym prędzej podzielić się z Wami wrażeniami.

Jak było? Super! Teraz jest czas, gdy Bieszczadzka przyroda budzi się do życia. Chociaż wszędzie w Polsce było już bardzo zielono, to w górach wiosna dopiero się rozkręcała. W trakcie naszego pobytu las się zazielenił, pojawiły się listki na drzewach i kwiaty na łąkach. Ptaki śpiewały jak oszalałe, a nocą wilki wyły przy pełni księżyca. Serio ;) Dla mnie ogromnym plusem było to, że wciąż jeszcze na szlakach było bardzo mało ludzi. Zdarzyło nam się iść przez kilka godzin i nikogo nie spotkać. Pogoda była kapryśna, ale i tak udało nam się wędrować po połoninach, zdobyć kilka szczytów, popływać żaglówką na Solinie, pooglądać liczne zabytkowe cerkwie oraz łemkowskie i bojkowskie chaty, zwiedzić Sanok, a w drodze powrotnej również Przemyśl, Jarosław i kilka zamków. 
Nie da się tego opowiedzieć w jednym wpisie, dlatego dziś zapraszam Was na górską wędrówkę. Moje zdjęcia nie oddają niestety wrażenia jakie robią zapierające dech widoki i przestrzeń dająca poczucie prawdziwej wolności, ale mam nadzieję, że choć troszkę pokażą z jaką piękną, dziką przyrodą obcowaliśmy.















Jeśli będziecie mieli chęć spędzić czas z dala od tłumów ludzi i straganów z chińszczyzną, to Bieszczady są doskonałym pomysłem na urlop. Można tu łazić po niezbyt wymagających górach, jeździć na rowerze, jeździć konno, zajadać się świeżymi pstrągami i kozimi serami, a nawet obserwować gwiazdy (jest tu rezerwat ciemnego nieba i widać je jak nigdzie indziej w Polsce!). 
To co? Kto się wybiera?

Miłego dnia!
Marta

wtorek, 14 kwietnia 2015

Wiosenny design

Ale to był piękny weekend! U was też tak wspaniale świeciło słońce? Mój chłop pojechał do Dębna gonić Kenijczyków w kolejnym maratonie, a ja w tym czasie korzystałam z uroków wiosny. Zrobiłam małe przemeblowanie w spiżarni, uporządkowałam co nieco balkon, poprzesadzałam kwiaty i zioła, coś posiałam, obfotografowałam kwiaty w domu... no działo się. Zaliczyłam też wspaniały, duuuugi spacer, na którym dla odmiany obfotografowałam kwiaty poza domem :) No dobra, to nie były jedyne zdjęcia jakie zrobiłam, ale dzisiaj chciałabym skupić się właśnie na wiosennych kadrach. Natura potrafi zaprojektować najpiękniejsze dekoracje.










Tak sobie myślę, że całkiem fajnie się te kwiaty na tle czarnej ściany w jadalni prezentują.
A jak Wam minął weekend?

Miłego dnia!
Marta

piątek, 10 kwietnia 2015

Wolność i niezawisłość - rzecz o cotton ball lights w wersji LED.

Ja wiem, że niczego nie można być w życiu pewnym, ale szczerze wierzę, że w tym roku zima już do nas nie wróci. Co prawda trzy tygodnie temu, gdy chowałam grube swetry i wyciągałam zwiewne spódniczki, też tak myślałam, a potem na święta sypało śniegiem. No cóż... 
Na szczęście lampki cotton balls sprawdzają się doskonale w każdej porze roku więc niezależnie od tego, co będzie się działo za oknem, nie zamierzam ich nigdzie chować. Co więcej, dzięki Agnieszce z Cottonove Love zostałam posiadaczką lampek LEDowych, które idealnie sprawdzają się w wiosennych aranżacjach, oddalonych dość znacznie od gniazdek elektrycznych. Dla mnie bomba! Wreszcie nie muszą wisieć w jednym miejscu. Mogę ułożyć je na stoliku, na regale, w szklanym słoju, na parapecie kuchennym pomiędzy doniczkami z ziołami, itd. Wędruję sobie z moim szaro-białym sznurem po mieszkaniu i nie martwię się o źródło prądu. Tak wyglądają wyłączone:



Lampki działają na dwie bardzo żywotne baterie, które są w zestawie. Chciałam porównać ich działanie z moimi akumulatorkami, ale ciągle się jeszcze nie wyczerpały więc nie miałam okazji :)
Wydaje mi się, że lampki LED świecą odrobinę słabiej od tych tradycyjnych, które wiszą u mnie w przedpokoju. Ale myślę, że to może być zaletą, np. jeśli chcecie powiesić je w pokoju dziecinnym i zapalać wieczorami. 
No i jeszcze jedna ważna sprawa, której niektórzy się obawiają. Montaż kulek na łańcuchu okazał się banalnie prosty. Dzięki temu, że diody są mniejsze i mają inny kształt niż normalne żaróweczki, nie musiałam nic nacinać i kombinować. Raz, dwa i gotowe. Cieszę się, że wybrałam te dwa neutralne kolory. Dzięki temu lampki wszędzie mi pasują. Tak wyglądają jak się świecą w salonie w pochmurny dzień:






A wy macie lampki cbl? Ciekawa jestem, gdzie je wieszacie lub układacie?

Miłego dnia!
Marta
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...