Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bieganie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bieganie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 22 grudnia 2013

Cudze chwalicie

Nasza okolica nie przestaje mnie zaskakiwać. Podczas wczorajszej przebieżki (!!!! leń się obudził z zimowego snu!) spotkałam i zagadnęłam Panią w kolorowym ludowym stroju, wystającym spod płaszcza. Okazało się, że to artystka z Zespołu Śpiewaczego Tęcza, który działa w sąsiedniej wsi. Muszę kiedyś wybrać się na jakiś koncert, w końcu „cudze chwalicie, swego nie znacie”, a bliska jest mi muzyka ludowa, zarówno w wersji surowej, jak i wszelkie jej jazzujące odmiany. Zespół występuje w strojach wilanowskich, o których - wstyd powiedzieć - usłyszałam pierwszy raz (mimo ponad 20 lat życia spędzonych na Wilanowie).

Zdjęcie pochodzi ze strony zespołu.

Czy zdarzają Wam się w czasie treningów jakieś zaskakujące spotkania?

piątek, 9 listopada 2012

Jak zmotywował mnie Scott Jurek

Jakiś czas temu znajomi prowadzący Centrum Biegowe Ergo zorganizowali spotkanie z legendą amerykańskich ultramaratonów, Scottem Jurkiem. Gość na spotkaniu wydał mi się przesympatyczny i autentyczny. Wczoraj wpadła w moje ręce jego książka „Jedz i biegaj” - pożyczył mi ją kolega, który przypadkowo ma takie same inicjały jak Scott. Pewnie prawie cały świat biegowy właśnie ją czyta, więc nie będę pisać szczegółowych recenzji. Jedno mogę powiedzieć - jeśli połykam książkę w jeden wieczór, to znaczy, że nie może być zła! Wciągnęłam się, pomimo że nie utożsamiam się ze światem biegaczy (tym bardziej długodystansowych) w tak wielkim stopniu, w jakim sama bym chciała. Jedyną być może płaszczyzną porozumienia ze Scottem mógłby być dla mnie świat jedzenia, ale do tego jeszcze wrócę.

Tymczasem dziś (czyżby po lekturze?) przełamałam opór materii i wyszłam pobiegać pierwszy raz w „tym” sezonie. „Tym” czyli jak zwykle w moim anarchistycznym i spontanicznym kalendarzu treningowym obejmującym zimniejszą porę roku. Temperatury idealne. Zatem...

... SEZON BIEGOWY OGŁASZAM ZA ROZPOCZĘTY!


Przynajmniej we własnej głowie. Chciałabym po tej pierwszej przebieżce być mniej zmęczona. Ale cóż, co kto sieje, to i zbiera. Jak się głupio robi półroczne przerwy w bieganiu, to trudno chyb
a oczekiwać cudów? Czuję dziś solidarność z tymi wszystkimi, co pierwszy raz wytoczyli się z domu i łapiąc zadyszkę przebiegli pierwszy kilometr w życiu... (dobra, u mnie było ich kilka więcej, nie miałam też bawełnianego dresu, ale czy to ważne? zmęczyłam się!).

Wracając do Scotta i jego książki. Scott jest weganinem, ja od wielu lat jestem wegetarianką, a więc różni mnie spożywanie jajek i nabiału. W książce przeplatają się historie biegowe i przepisy. I do tych przepisów się przyczepię. Zawierają mnóstwo składników, całe długie listy. Już to może odrzucić kulinarnego laika, zwłaszcza mięsożercę. Poza tym część z tych składników można u nas w Polsce dostać tylko w wyspecjalizowanych sklepach, np. z żywnością orientalną albo w dużych supermarketach. O niektórych z nich nigdy nie słyszałam i podejrzewam, że dostępne są tyko na rynku amerykańskim. Wielka szkoda, bo w ten sposób, zamiast zachęcić do tego rodzaju diety, autor leje wodę na młyn tych, którzy twierdzą, że dieta wegańska (i wegetariańska) jest droga, skomplikowana i czasochłonna. A czy musi taka być? Jasne, że nie. Nie chcę tu rozwijać specjalnie tego tematu, nie jest to blog o żywieniu i dietach, nie chcę też wywoływać męczącej i do niczego nie prowadzącej dyskusji. Chciałabym tylko zaznaczyć, że żyjemy w przyjaznej strefie klimatycznej, w której udaje się mnóstwo roślin, duża część naszego rolnictwa to jeszcze ciągle „eko”, mamy lasy, w których możemy rozejrzeć się - za darmo - za wieloma roślinami jadalnymi. Zamiast kombinować z drogimi, egzotycznymi orzechami i olejami możemy spożywać orzechy włoskie i olej lniany. Zamiast syropu z agawy stosować swojskie miody. Szkoda, że redaktorzy wydania polskiego nie spróbowali we współpracy z autorem choć trochę dostosować tej kulinarnej treści do lokalnego rynku. Nie mam nic przeciwko glonom albo miso, sama od czasu do czasu je kupuję, bo mają dla mnie niezaprzeczalne walory smakowe. Jednak nie są to produkty, na których moglibyśmy oprzeć dietę.

Scott pisze też o podstawach diety, które mogą być uniwersalne, dla każdego, także dla osób jedzących mięso. Chociażby o tym, że warto zdawać sobie sprawę z pochodzenia żywności, którą jemy, żeby słuchać organizmu, żeby wybierać produkty jak najmniej przetworzone, że niektóre produkty pomagają w chorobach i regeneracji organizmu. I pod tym podpisuję się oczywiście obiema rękami.

A w następnym wpisie zabieram Was do Rumunii!

poniedziałek, 19 marca 2012

Śmieszne przedwiośnie na RDS

Dobra, pora się przyznać, co ciekawego robiłam na Rajdzie Dolnego Sanu. Pojawiły się bowiem zupełnie bezpodstawne pogłoski, że zaginęłam, jak to się mówi „w akcji”, a grupa poszukiwawcza już chciała sznurować buty, ale w tym momencie ich zaskoczyłam wpadając samodzielnie i żwawo na metę.

Zaginięcie było... hm, może nie planowane, ale przynajmniej kontrolowane. Ale po kolei. Hiubi, jak co roku, zamówił na ten weekend piękną pogodę, tak zwaną lampę. Przedobrzył jednak chłopak, bo zamiast przyjemnych do biegania +10° zamówił aż o 10° więcej. Panował zatem nieznośny upał premiujący biegaczy z ciepłych krajów, w dodatku takich, którzy nie mają ani grama warstwy tłuszczowej. Dla mnie, arktycznego królika - to moje totemiczne zwierzę - była to temperatura zdecydowanie spoza optimum, a czarne spodnie dobsomy potęgowały efekt, łapiąc chciwie wiosenne promyki niczym słoneczne baterie wygłodzone po zimie.

Janusz dogonił mnie, gdy dobiegałam do pierwszego punktu i spontanicznie połączyliśmy siły na kolejne 9 godzin, aby robić różne śmieszne rzeczy. Jakie? Ano na przykład realizować wariant na pk4 od wschodu, zwabieni napisem „Puszcza Sand” w rogu mapy.* Niestety nie było w lesie nikogo, kto mógłby ubawić się, widząc jak skaczemy po bagiennych kępach i przedzieramy się przez jeżyny i chaszcze, może z wyjątkiem stada jeleni, ale jelenie nie mają poczucia humoru i zaraz sobie poszły. Las był zresztą wart odwiedzenia i dłuższej kontemplacji - cudowna wiosenna buczyna, w której grasują wiewiórki i gdaczą pierwsze ptaszyny, a przecież człowiek potrzebuje doznań estetycznych, a nie tylko biec i biec, zagłuszając się endorfinami. Czy kogoś jeszcze dziwi, że spędziliśmy tam godzinę???

Po pk4 nastąpiła trwała już przewaga kontemplacji nad napieraniem. Spotkaliśmy Sławka i w takiej „trojce” wycięliśmy na północ do pk5. To był przelot, który przyniósł nam chwilową satysfakcję, choć każdemu z nieco innych powodów. Mnie na przykład bardzo podobało się przejście przez starorzecze po lodzie - skojarzyło mi się z różnymi zimowymi i przedwiosennymi wycieczkami w naszej okolicy.

Reszta minęła już bez historii, jeśli nie liczyć wizytacji u miejscowej ludności w celu tankowania bukłaków oraz wymiany Sławka (który na skrzyżowaniu dróg polnych udał się w inną stronę) na Bartka, aczkolwiek nie na długo (zdążyliśmy tylko przedyskutować temat butów biegowych), gdyż ten młody, wysportowany i nie zmęczony człowiek postanowił pokłusować w stronę zachodzącego słońca.

Nadszedł zmierzch. Punkt ostatni, dziewiąty, podbijaliśmy w łunie pożaru z pobliskiej łąki, cudem unikając przejechania przez kozackie motocykle z wyłączonymi światłami. Ostatnie 200 metrów przebiegliśmy dla fasonu i dla rozgrzewki, co nie miało już żadnego wpływu na lokatę, ale za to jakie fajne uczucie w nogach. A na mecie, wiadomo - wiwaty, jedzenie i opowieści dziwnej treści. Tak że Rajd Dolnego Sanu, pomimo mizernego wyniku, mogę uznać za niezwykle udany pod względem towarzysko-przyrodniczym.

Pora na laurki. Gratuluję tym, co byli szybsi, i tym, co byli wolniejsi, i jeszcze wszystkim setkowiczom, a zwłaszcza Sabinie, która choć niewielka, to jednak jest Wielka. Gratuluję również Hiubiemu, którego impreza z roku na rok coraz lepszą jest, choć wydaje się to niemożliwe, bo już pierwsze edycje były wspaniałe, a Sahib do dziś wspomina zupę Ewy z marca 2009 roku. Dziękuję Januszowi za fantastycznie spędzony dzień, Paniom Kierowniczkom za pizzę „bez mięsa i ryby”, a Marcinowi Bormanowi za tajemniczą miksturę iskiate przyrządzoną z chia, która wygląda jak skrzek, ale smakuje wybornie i błyskawicznie stawia do pionu.

* Wbrew pozorom nie było tam piasku ani George Sand.

środa, 8 lutego 2012

Bieganie czy rower?

Świat rowerzystów i świat biegaczy wydają się czasem dwoma odrębnymi rzeczywistościami, które rzadko się przenikają. Nie wiem, czy zauważyliście (może w innych miejscach na świecie jest inaczej), ale w naszej okolicy jest tak: biegacz pozdrawia innego biegacza, rowerzysta innego rowerzystę, ale żeby rowerzysta pozdrowił biegacza? Nie, takiej opcji po prostu nie ma! Tylko triatloniści i zawodnicy rajdów przygodowych traktują obie dyscypliny sprawiedliwie, przykładając się sumiennie do jak najbardziej urozmaiconych treningów. Trudno nawet znaleźć dobre plany treningowe, które uwzględniałyby równe traktowanie roweru i biegania.

Moje serce zdecydowanie skradł rower, nie mam więc wielkich ambicji związanych z bieganiem. Są to raczej ambicje długodystansowe niż bicie kolejnych życiówek na 5 czy 10 km. Nie planuję też maratonu, swoją przygodę z deptaniem asfaltu zakończyłam na półmaratonie i chyba mi wystarczy.

Mimo to ostra zima to dla mnie świetna okazja, by na chwile porzucić rower i przypomnieć sobie o bieganiu. Latem, gdy temperatura wzrasta powyżej 20°C porzucam z kolei bieganie - tylko na rowerze można poczuć wspaniale chłodzący pęd powietrza. Jednak zimą bieganie wydaje mi się dobrą opcją - rower oznacza walkę o niezamarznięcie albo o utrzymane się na śliskiej powierzchni. Tymczasem podczas biegania jest przyjemnie ciepło, a endorfiny te same!

Kontuzje

Ostatnio odbyłam rozmowę z jednym kolegą, bardzo mocnym rowerzystą, który co roku pokonuje kilkanaście tysięcy kilometrów, z czego część na długich, wymagających zawodach. Skarżył się jednak, że gdy próbuje biegać, od razu odzywają mu się kolana, nogi bolą, a przecież on jest taki mocny! Z czego może to wynikać? Trzeba pamiętać o tym, że nogi rowerzysty i biegacza pracują trochę inaczej. Mięśnie wykonują inne ruchy, a przy uprawianiu jednej tylko dyscypliny bardzo się specjalizują. Jedne mięśnie będą rozwinięte bardzo mocno, a inne nieproporcjonalnie słabo. Gdy taki rowerzysta nagle zapragnie pobiegać, zrazu nie poczuje zmęczenia - w końcu serce i płuca ma mocne. Jednak nogi - to zupełnie inna bajka. Achillesy i kolana, wszystkie ścięgna w stopach są po prostu nieprzyzwyczajone do wstrząsów, do amortyzowania ciała spadającego nagle z impetem. Łatwo wtedy o kontuzję.

Jeśli jednak bieganie kusi takiego rowerzystę, co może zrobić? Nie jestem specjalistką ani trenerem, jednak na zdrowy rozum trzeba po prostu słuchać organizmu. Zaczynać od krótkich, niezbyt szybkich treningów, w dobrze dobranych butach i po miękkiej nawierzchni. Kostki muszą się przyzwyczaić do korygowania uciekających na nierównościach stóp, a kolana, ścięgna, stawy itd. - do obciążeń.

Sama zaczynałam przygodę z zawodami sportowymi właśnie od zawodów biegowych. Był to styczniowy Bieg o Puchar Bielan - zaledwie 5 km, ale przygotowywałam się do niego całą jesień i zimę. Dystans wydawał mi się poważny, na treningach robiłam wtedy jednorazowo zaledwie 2-3 km. Dopiero pół roku później przebiegłam na zawodach dyszkę, a kolejnej wiosny półmaraton. Moje życiówki nie są imponujące (musiałabym się dobrze zastanowić, żeby je sobie w ogóle przypomnieć). Wyznaję zasadę, że lepiej być niedotrenowanym niż zrobić sobie krzywdę.

Sezon biegowy

Co roku zaczynam sezon biegowy jesienią, praktycznie od nowa. Czy mi nie szkoda wcześniej wypracowanej formy? Chyba nie, w końcu przez cały rok mam mnóstwo radości z jazdy rowerem! Zaczynam zwykle od długich, spokojnych wybiegań. Kiedy jestem już w stanie przebiec bezboleśnie około 20 km, dokładam do tego treningi bardziej wyspecjalizowane - bieganie pod górę (siła), bieganie w trudnym terenie (technika), przebieżki na bieżni (szybkość). Filozofia treningu nie różni się specjalnie od tego, co znamy z roweru, choć robię to wszystko bez specjalnego planu. Raczej tak, by sprawiało mi radość.

Najbardziej lubię biegać oczywiście w terenie, zdecydowanie należę do "Ludzi Krzaków". Zimą często oznacza to bieganie z czołówką po lesie. Lubimy z Sahibem pobiec do Lasu Kabackiego (płasko i długo) albo podjeżdżamy samochodem do Magdalenki (wydmy). Czasem wzbudzamy zdziwienie napotkanych ludzi, bo Sahib holuje mnie na elastycznej lince, dzięki temu możemy choć trochę zniwelować dużą różnicę naszych możliwości.

Ponieważ bieganie jest dla mnie trudniejsze niż jazda rowerem i kojarzy mi się z wieloma kontuzjami, które dotknęły znajomych, wzbudza mój zdecydowanie większy respekt. Zawsze się rozciągam po powrocie do domu (przyznaję, po treningu rowerowym czasem tego zaniedbuję).

Bieganie zimą - w co się ubrać?

Pytanie "w co się ubrać" dręczy nie tylko kobiety wybierające się na spotkanie klasowe po latach albo na bal do remizy. To pytanie zadaje sobie prawie każdy wychodząc na trening w niesprzyjających warunkach, a nasze kapryśne zimy zdecydowanie można nazwać "niesprzyjającymi". Zacznijmy od dołu. W porównaniu z rowerzystą biegacz ma dobrze. Nie musi specjalnie kombinować z butami i ochraniaczami. Stopy fajnie się rozgrzewają w czasie biegu, nawet po śniegu. Zwykle biegam w letnich butach z dobrą trakcją, do środka cienka skarpetka wełniana. Ten zestaw na przystanku groziłby odmrożeniem, ale w czasie biegu bywa nawet za ciepło. Na nogi, w zależności od temperatury - długie legginsy biegowe, albo legginsy + dobsomy, albo legginsy + spodnie softshellowe (to już na prawdziwy mróz). Na górę zdecydowanie mniej warstw niż w tej samej temperaturze na rowerze. Mądre poradniki podają, aby ubrać się tak, jakby było o 10° więcej. Przy -17°C biegałam na przykład w 3 warstwach - bielizna termiczna, cienki polar Beri, bluza rowerowa. W tych warunkach na rowerze miałabym 5 warstw. Rękawiczki - dowolne, żeby było ciepło. Mogą być cienkie narciarskie, polarowe albo z membraną od wiatru. Na szyję buff albo dwa. W czasie dużych mrozów niestety bardzo się szronią. Na głowę cienka polarowa czapka albo buff. Trzeba próbować i dobrać sobie zestawy pasujące na różne temperatury.

Motywacja

Na koniec - motywacja. Dla mnie motywacją do zimowego biegania jest od paru lat Rajd Dolnego Sanu, który Hiubi organizuje w Stalowej Woli, zawsze w marcu. Krótka trasa ma 50 km i to w sam raz tyle, by pokonać ją szybkim marszem z elementami biegania. Do zobaczenia w lesie! ;)

wtorek, 15 listopada 2011

GEZnO - znowu na piechotę, tym razem w górach!

Choć ten blog ma w założeniu tematykę bardziej rowerową, to jednak postanowiłam zamieszczać też krótkie wpisy o innych dyscyplinach i zawodach, które fajnie uzupełniają rower, zwłaszcza w chłodniejszej części roku.

Na GEZnO czyli Górskie Ekstremalne Zawody na Orientację wybrałam się drugi raz i podobnie jak w 2009 roku - było świetnie! O naszych przygodach napisał prawie wszystko Irek, mój partner, na swoim blogu.

Od siebie dodam tylko, że urzekły mnie mapy - bardzo szczegółowe, zaktualizowane, słowem - porządnie przygotowane z myślą o zawodach. Mój zachwyt był tym większy, że świeżo w pamięci miałam główkowanie na Harpaganie i Manewrach SKPB. Niektórzy uważają, że z dobrą mapą to nie zabawa. Moim zdaniem dobra mapa wyrównuje szanse i zmniejsza przypadkowość wyniku. Biegaliśmy tyle, ile daliśmy radę. Wynik nas strasznie cieszy, choć to "tylko" 11. miejsce. Jednak przy mocnej stawce to dla nas duży sukces. Poza tym, kiedy daje się z siebie na trasie wszystko, tak pod względem fizycznym, jak i udanej nawigacji, współpracy w zespole, satysfakcja pojawia się - niezależnie od lokaty.

Dodając do tego doznania wzrokowe (widok na Tatry o poranku), słuchowe (szelest szronu pod nogami), smakowe (śliwki węgierki w opuszczonym sadzie, lekko zasuszone, lecz fantastycznie słodkie), a także węchowe (na przemian ściółka leśna oraz nawóz na polach) - otrzymujemy pełny obraz tego wszystkiego, co dopełniało sportowej rywalizacji i adrenaliny. Jedynym cieniem było wbicie sobie patyka w nogę przez Irka pierwszego dnia. Chwila nieuwagi na zbiegu i niestety! Mam nadzieję, że szybko wydobrzeje.

Pora na obrazki. Moją groźną minę na starcie uchwycił Hiubi:


Na trasie spotkaliśmy się raz jeszcze. Irek mnie holuje, choć Hiubi ujął temat taktownie ;)


Dla ciekawych trochę statystyk:
1. dzień: 36 km, 1390 m przewyższeń, scorelauf, 13 pk, czas: 6:23,
(nasza kolejność: 36-41-40-39-35-37-49-45-51-46-44-42-43);
2. dzień: 20,3 km, 870 m przewyższeń, klasyk, 9 pk, czas: 3:53.

Mapy można pobrać ze strony Organizatora.

czwartek, 10 listopada 2011

Orientacja piesza, orientacja rowerowa

Raz na jakiś czas, zwłaszcza w sezonie chłodniejszym, porzucam rower na rzecz pieszego zwiedzania krzaków, wykrotów, rowów i co tam jeszcze przyroda stworzyła, kartograf naniósł na mapę lub nie, a sprytny budowniczy trasy rzucił niby kłody pod nogi zawodników.

W ostatni weekend razem z Bartkiem J. (tym samym napieraczem, którego opisałam przy okazji pokonania przez niego Krwawej Pętli) zwiedzaliśmy nocą lasy pod Ponurzycą. Na zdjęciu kolejno Bartek, Damian, ja i Sahib na starcie. A wszystko to przy okazji Manewrów SKPB, które od tego roku zostały otwarte na oścież dla chętnej gawiedzi - chętnej, by się zmęczyć i kompletnie zakołować w lesie...

Bo tak to z grubsza wyglądało. Choć trochę punktów kontrolnych w życiu się znalazło, to tutaj człowiek wątpił w jakikolwiek sens poprzednich doświadczeń. Nocą wszystkie wydmy są... piaszczyste. Punkty stowarzyszone wyskakują jak grzyby po deszczu. Zdecydowanie nawigacja w stylu InO szła nam kiepsko. Trasę, która miała mieć 20 km pokonaliśmy robiąc dokładnie dwukrotnie więcej, ominąwszy jeden punkt i z kilkoma pomyłkami. Zajęło nam to prawie 9 godzin, a na rozgrzewkę nawet potruchtaliśmy tu czy tam. To tak dla ciekawych statystyki. Nie byliśmy ani najlepsi, ani też najgorsi.

Ciekawymi akcentami było wycięcie fragmentu mapy w postaci butelki ;) - w takim miejscu, w którym przebiegały najlogiczniejsze drogi między punktami; a także zamieszczenie fragmentu w większej skali niż reszta i z usuniętą treścią poza poziomicami. Jeśli ktoś by zatem pytał, co robiliśmy przez 9 godzin w tym lesie, to właśnie odpowiedź - przerysowywaliśmy drogi, mierzyliśmy linijeczką odległości, a pod butelką azymuty. Aż mi się przypomniały ćwiczenia z geodezji na studiach.

Warto czasem, tak z pokorą, pojechać sobie na taką imprezę. Moja refleksja, ogólnie dotycząca pieszej nawigacji (i w dodatku nocą), jest taka, że to dużo trudniejsze niż podobne zawody na rowerze. Bo na rowerze to licznik, no i w miarę bezkarnie można te kilometry nadłożyć, szukając punktu tu i tam. Jeździ się jednak przeważnie drogami, a pieszo to zaraz pojawia się chętka, żeby tu las, tam pole, azymutem potraktować. I weź człowieku leć i czesz krzaki na sąsiednich pagórkach, jeszcze w międzyczasie licząc kroki. Kosmos!

Przy okazji muszę przyznać rację fanom GPS-owych tracków (fragment naszego powyżej). Analiza takiego tracka to wielce edukacyjne zajęcie. Każde głupie zawahanie, pomylona droga, szukanie punktu nie na tej górce, co trzeba, ale też śmiałe udane warianty - wszystko to widać jak na dłoni.

W najbliższym czasie zapowiada się i trochę pieszego latania, i rower też będzie. Z czego już się cieszę!

wtorek, 15 lutego 2011

Ofiara satelitów

Dziś anegdotka. Biegnę sobie przez pola drogą, którą nasi sąsiedzi rolnicy zwożą jesienią płody rolne do swoich obejść. Ot droga-łącznik, skrót pomiędzy asfaltami, tnący pola na ukos, idealny do biegania i na rower, przynajmniej póki błoto jest zamarznięte w postaci głębokich, twardych jak kamień kolein. Pięknie jest, słońce świeci i gdyby nie lód i lekki mrozek, byłoby całkiem wiosennie.
Nagle patrzę, a z naprzeciwka jedzie jakieś auto. Dość spore, lecz telepie się na dwójce mniej więcej z taką prędkością, z jaką biegnę. Bo te koleiny do biegania są fajne, ale dla samochodu takie sobie. Spotykamy się zatem pośrodku, w miejscu, z którego do otaczających nas szos jest najdalej. To furgonetka sklepu meblowego. Z szoferki wychyla się kosmata głowa. "Do Nowej Woli to ja dobrze jadę?" Pokazuję panu domy na horyzoncie: "Tam jest Nowa Wola, mógł pan szosą jechać". "A, bo mnie ten cholerny GPS tak poprowadził!"
Teraz już wiecie, czemu meble przyjeżdżają czasem poobijane :)