Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zaraza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zaraza. Pokaż wszystkie posty

3 marca 2016

Uważność zarazą pisana

Gdy Górkowa rodzina zaczęła znosić do domu wiosenne kwiecie, okazało się że zima nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. W lutym dzień co prawda był słonecznie wiosenny, jednak noc już od tygodnia romansowała z przymrozkiem, skutkiem czego ostatnie Górkowe poranki spowijała szadziowa biel. Biel ta w okolicach południa spływała rynnami, wijąc się nieregularnymi stróżkami po brudnych ulicach i chodnikach Mniejszego Miasta. Nikogo więc nie powinien zdziwić marzec obuty w śniegowce. A mimo to rankiem 1 marca niejeden stał w oknie i przecierał oczy ze zdziwienia. Górkowa matka zaś przywitała ten śniegowy krajobraz uśmiechem. Szerokim uśmiechem. Doprawdy, ostatnio cieszą ją prawdziwie "małe rzeczy".
A czemuż to, niech opowie luty ...




Luty miał być uważny. I w uważność obfitował. A że w zupełnie innym tego słowa znaczeniu niżby kto sobie życzył ... ? Widać życzenia trzeba ostrożniej wypowiadać.

Zaczęło się od (o zgrozo!) wszawicy (tak tak! dobrze przeczytałeś drogi czytelniku) w szkole Górkowego potomstwa. Fama szybko się rozniosła. Rodzicielskiej uwagi nie mogło tutaj zabraknąć. Co wieczór Górkowy ojciec wraz z Górkową matką uważnie pochylali głowy nad głowami swej dziatwy, w skupieniu wypatrując choćby najmniejszego śladu zarazy. Pukiel po puklu, kosmyk po kosmyku. W Górkowej łazience przedziwne specyfiki rozgościły się na półkach. Na jakiś czas Górkowa rodzina została wykluczona z jakiejkolwiek formy życia społecznego. Profilaktycznie zabroniono wszelkich odwiedzin. Wszak nigdy nie wiadomo co komu po głowie pląsa i co dziecko na głowie ze szkoły przyniesie.

W całym zamieszaniu związanym z problemem wszawicy nie trudno było zaniedbać każdą inną równie niecierpiącą zwłoki ważność. I tak przedłużający się katar (połączony z kaszlem) starszej córki państwa Górkowych, przerodził się w dokuczliwe bóle głowy tejże. Nawet one nie zapaliły czerwonej lampki w głowie Górkowej matki, która podejrzliwie spoglądając na swą pierworodną, bliższa była wydaniu sądu symulacji, tudzież skłonności dziecka do przesady, aniżeli zawierzenia. Górkowa matka więc zrzuciła wszystko na karb przemęczenia i niedosypiania dziecka, które w żaden sposób wieczorem wcześniej nie potrafi usnąć, a które co rano z łóżka bladym świtem trza zrywać.
Aż dnia pewnego dziecko zadzwoniło ze szkoły. W czasie lekcji co gorsza! (Wiedzieć musi szanowny czytelnik, iż na terenie wspomnianej szkoły obowiązuje bezwzględny zakaz korzystania z telefonów komórkowych; nie licząc hallu, który uprawnia do korzystania z tychże; co nie zmienia faktu, że dziecko z tej możliwości stara się nie korzystać.) Dziecko zadzwoniło z zapytaniem czy może przyjąć z rąk swej wychowawczyni środek przeciwbólowy.
Ból głowy nasilił się - nie było miejsca na niedowierzania. Koniec końców, jeszcze tego samego dnia ból rozprzestrzenił się na rejony prawego ucha. Zrazu matka zajrzała do Internetu. Jej wiedza w tym temacie bowiem była znikoma - wiedziała jeno że taki ból i takie dolegliwości nie wróżą nic dobrego. Gdy zaś temat zgłębiła, aż złapała się za głowę. Nie było czasu czekać. Trza było działać szybko. Wykonała telefon do tutejszej (dobrze już znanej szanownemu czytelnikowi) doktórki. Ta choć w gorącym okresie zarazy rozmaitej, to jednak znalazła w kalendarzu wolną chwilę.
Matka od razu jakby skrzydeł dostała. Wiedziała że już teraz dobrze być musi.
O umówionym czasie zajechali pod dom doktórki.  Ledwo uchylili drzwi samochodu w wieczór spowity w mrok, gdy do ich uszu dobiegł szum wody napędzającej koło młyna. A i w uroczym domostwie doktórki, jeszcze uważniej aniżeli poprzednio zmysły karmili. Uważniej łakomym okiem łypali na przecudne umeblowania, ostrożniej stawiali kroki na deskach podłogi, Górkowa Matka zarejestrowała specyficzny zapach starego domostwa. Ożyły wspomnienia związane z ukochaną babcią.
Doktórka zajrzała w kartę dziecka i z miejsca dopatrzyła się pewnej prawidłowości. Dokładnie rok temu stawili się u niej państwo Górkowie z tą samą córką po raz pierwszy i jedyny zarazem. Czyżby miało stać się ich coroczną tradycją lutowe córki zdrowotne niedomaganie ... ? ( O! za rok Górkowa matka będzie jeszcze uważniejszą w miesiącu lutym! Żaden, powtarzam ŻADEN, choćby najmniejszy katar jej uwadze nie umknie!).
Doktórka postawiła diagnozę najgorszą z możliwych (zapalenie ucha), wypisała receptę, do rąk wręczyła kartkę zabazgraną swymi lekarskimi hieroglifami, zaleciła wizytę u laryngologa (w gratisie podając numer do uchwytnego), jak również ciepło domowych pieleszy serwowane w dawce przynajmniej dwóch tygodni.
Tak oto na Górce zamieszkał drugi w historii życia rodziny Górków antybiotyk - mistrz pierwszego planu - Zinnat.

Dnia następnego laryngolog stwierdził jeno stan zapalny ucha (będący następstwem infekcji dróg oddechowych) Górkowej córy, żadnego wycieku substancji wskazującej na ostre zapalenie ucha się nie dopatrzył (tym samym zdejmując z Górkowej matki ramion ogromny ciężar - dosłownie jakby jej kto 100 kilo z nich usunął jednym ruchem), kropelki do ucha, inne syropki i żele do nosa przepisał.
Nawet portfel nie zubożał nadto. Mile była Górkowa matka zaskoczona.

Choć wciąż wypatruje się jako takiej na zdrowiu poprawy.








Trudny był to miesiąc dla innego rodzaju uważności.
Zębowa Wróżka ledwo zdążyła dotrzeć na czas. Bo choć we Wróżkę już się nie wierzy (starsze dziecię nie wierzy), to jednak zastrzyk gotówki zawsze mile widziany.
W tej  uważności chyba tylko cudem nie umknęły uwadze (i fotorelacji) karteczki pisane ręką młodszej córy, podrzucane matce i ojcu w celu "wymuszenia" na nich różnych (najczęściej niezdrowych i ograniczanych) rzeczy, o które strach prosto w oczy zapytać bojąc się niechybnej odmowy.
W tej uważności starano się nie zwariować i żyć normalnie.
Co widać (mam nadzieję) na poniższych załącznikach.


























Marzec zatem niech się sam pisze.
Po swojemu.
Bez żadnych zapewnień i pewników.
Zobaczymy co z tego wyniknie.




27 lutego 2015

O zarazie w Mniejszym Mieście

Zima w Mniejszym Mieście zelżała na mocy.
Po pięknie ośnieżonych polach i lasach ze zdjęć pozostały tylko wspomnienia. Jeno w bardziej zaciemnionych miejscach spotkać można mniej lub bardziej nieregularne brudnoszare bryły. Brzydkie pozostałości zjawiskowego piękna.
Zima straciła na mocy w termometrze, lecz rośnie w siłę z innej mańki*.
Zarazki sieje na lewo i prawo.
Najpopularniejsze w okolicy: zmutowana grypa, zapalenie tchawicy, a także  wybitnie męczący suchy kaszel. Wszystkie równie trudne do wyplenienia.
Tutejsze apteki  i ośrodek zdrowia przechodzą prawdziwy szturm. Takiej liczby pacjentów statystyki nie odnotowały chyba nigdy wcześniej.
Czołowa lekarka miała ponoć siedząc na fryzjerskim fotelu powiedzieć, iż po feriach mnóstwo dzieci nie wróci do szkoły.
Zaraza panuje, a co gorsza wciąż się rozprzestrzenia.

Nie inaczej mają się sprawy w domu na górce.
Co jeden domownik zbliży się choć trochę ku wcale nie cudownemu ozdrowieniu, tedy inny domownik, który w międzyczasie złapał zarazę zaczyna na niego kaszleć, zarazki dokoła rozsyłać, podawać chorobę dalej i błędne koło dalej rozpędzać.
Na stoliki nocne i blaty kuchenne wypłynęły syropy wszelkiej maści, pastylki do ssania, a także zwiększone ilości czosnku, cytryn, słoiki pełne miodu i soku z malin. Słodko, lepko, ale i gorzko niestety. A łykać trza.
Nocą kołdry raz po raz podskakują w rytm kaszlnięć dobywających się z obolałych gardeł.
Kaszlnięcia te w pewnym momencie stały się na tyle niepokojące, że trzeba było udać się ze starszą córką do tutejszego lekarza. Wizyta prywatna rzecz jasna. Gdzieżby się człowiek doczekał swojej zasłużonej kolejki w odpowiednim ośrodku w Większym Mieście. Wszak nikt kart tamtejszych nie wyciągał i nie przenosił do uśmiercarni w Mniejszym Mieście, której nikt nawet nie brał pod uwagę w swej drodze ku wyzdrowieniu. Ta wszak słynie z lekarki (nie tej z fryzjerskiego fotela), której nikt nazwiska nie kojarzy, gdyż przyjęło się już jej potoczne nazewnictwo "bezdotykowa" - nie bada bowiem chorego, diagnozę stawia intuicyjnie, nie zawsze trafną niestety.
Wobec takiej sytuacji trzeba było podjąć inne kroki. Zdobyć numer telefonu kompetentnej pomocy.
Padło na cieszącą się dobrą sławą panią G. - starej daty doktórkę od dzieci, tę samą, która leczyła dzieci już za młodu autorki powyższego tekstu (a i autorkę mogłaby leczyć, gdyby tylko ta była choć trochę chorowitym dzieckiem).

Dotrzeć do domu pani G. nie jest łatwo. Mieszka ona bowiem ma peryferiach miasta. Prawdziwych peryferiach - co trzeba tu zaznaczyć. W tamte rejony zapuszcza się jeno prawdziwy interesant (czyt. chory, gdyż prócz naszej doktórki, innych "atrakcji" tudzież interesujących punktów w tym miejscu na mapie człek nie uświadczy). Zapewne z tego powodu iż na tamtejszych wertepach nietrudno zgubić zawieszenie w samochodzie, a na jednośladzie stłuc tyłek albo i co innego.
Coby rzec krótko - podróż do najprzyjemniejszych nie należała.

Lekko błądząc, po to by wreszcie ucieszyć się z końca wyboistej podróży, dotarto na miejsce na minuty przed umówioną wizytą.
Męczarnie podróży miały wynagrodzić podróżującym rozciągające się przed ich oczami pejzaże (niektórym dodatkowo - budzące się głęboko uśpione wspomnienia związane z tymże miejscem).
Dom doktórki bowiem sąsiaduje ze starym młynem napędzanym wodą (na co nawet oko Poślubionego błysnęło ciesząc się pięknem okolicy), naprzeciwko stawu - tego samego po którym niegdyś pływało się na oponie od traktora, a nawet nurkowało (bynajmniej nie celowo i nie z własnej głupoty; dobrze że staw płytki, bo umiejętności pływania do dnia dzisiejszego nie posiadł nurkujący) - o czym krótka pamięć już dawno postanowiła zapomnieć, po to by teraz wybudzić się nagle z letargu.

Dom pani G. nie wygląda jak dom statystycznego lekarza. Z zewnątrz raczej niepozorny i zaniedbany, z przylegającym doń skromnym podwórkiem, z jedynym śladem nowoczesności w postaci furtki przyzdobionej domofonem.
Nawet nie zdążono wcisnąć odpowiedniego przycisku na nim,  gdy zamek w furtce odskoczył zapraszając interesantów do środka. Kiedy ci weszli do starego domu lekarki, ta właśnie wkładała lekarski fartuch (chwilę wcześniej zapewne bardzo skrupulatnie myła swe dłonie - co zwizualizowało się z razu w głowie Górkowej matki), a oczom przybyłych ukazały się piękne antyczne meble na tle białych ścian nietkniętych żadną gładzią,  na tychże ścianach rodzinne fotografie, dalej skrzypiące, ciemne deski na podłogach, pasujące do całości gustowne dodatki, zasłonki w kwiatuszki... Zupełnie jakby czas zatrzymał się tu kilkadziesiąt lat temu. Raj ... Co niektórzy od razu mogliby tam zamieszkać.
Sam gabinet utrzymany był w tym samym klimacie: antyczne biurko, zamiast kozetki mały tapczanik, na podłodze piękny dywan - ciepło, domowo, intymnie.
Sama doktórka zaś okazała się kolejnym cudem wyciągającym Mniejsze Miasto na wyżyny anielskich śpiewów.

Wizyt lekarskich wpisanych w książeczki zdrowia Górkowych dzieci wprawdzie jak na lekarstwo (a bo i potrzeby nigdy takiej nie było, a i stroni się od przybytków służby zdrowia), to i doświadczeń z lekarzami brak. Lecz utarło się myśleć takich lekarzy już nie ma ... Pomarli, a w najlepszym wypadku minęli się z powołaniem. Siedzą pewno za biurkiem, przewalają papierzyska, miast ratować ludność przed plagą jakąś.
Podczas gdy przybyli oddawali się podobnym myślom, pani G. ze szczerym zdziwieniem wymalowanym na twarzy (ba, niedowierzaniem nawet!) pytała dwa razy czy aby na pewno dziecko nie chorowało wcześniej i nie faszerowano go antybiotykami. Katarek, kaszelek, to i owszem. Zaliczono nawet ospę. Ale nic prócz to. Żadnych złamań, chorób przewlekłych ... Tfu! (splunąć trzy razy przez lewe ramię) No po prostu okaz zdrowia - proszę wierzyć.
Dumna matka świadoma swego udziału w tym sukcesie puchła z dumy, a i rumieniec wypłynął na jej skromne lico.
Atmosfera panująca w gabinecie - nad wyraz sympatyczna. Wywiad lekarski. Poznajemy się.
Zegar jakby zwolnił, żadnego pośpiechu i powierzchownego traktowania pacjenta. Zamiast tego uwaga, uśmiech, a nawet stukający w kolano lekarski młoteczek :) Takie rzeczy to tylko znane im były z książki "Kubuś Puchatek idzie do lekarza" piłowanej we wczesnych latach górkowych córek.
Oprócz młoteczka ręczne opukiwanie pleców, prosto z lamusa ... Tak nikt już nie bada - rzekła sama lekarka. Lecz pewność postawionej diagnozy - rzecz święta. WYMAGA przeróżnych środków.
Górkowa matka jak zaczarowana przypatrywała się tym dziwom.
Dziecko w centrum uwagi i dopieszczone gotowe było z miejsca ozdrowieć.
Jak to możliwe, że nie trafiliśmy tutaj wcześniej ... ? - zastanawiała się  górkowa matka.
Może to staż pracy, może powołanie, ... ale na pewno to zwykłą życzliwością, przejęciem i zaangażowaniem zjednała sobie świeżo przybyłych doktórka.

Dziecko osłuchowo czyste, gardło jeno lekko zaróżowione, od kaszlu ma prawo boleć. Nic na chorobę nie wskazuje.
Skąd zatem ten męczący kaszel ... ?
Podejrzenie zapalenia tchawicy.
Recepta.
A na recepcie On.
I w tym momencie zrzedła pani matce mina.

Profilaktycznie. Skoro jednak pani matka pofatygowała się do doktórki, to dobry powód ku temu mieć musiała - stwierdziła rzeczowo doktórka.
Najprostszy z dostępnych, najmniej inwazyjny, bardzo wskazany ...
Że jednak podać jeśli do piątku nie będzie poprawy. 
Numer na  prywatną komórkę wraz z przykazaniem dzwonienia w razie potrzeby wpisano w rozpiskę lekarstw.
Dwa razy wyjaśniono jak stosować każdy specyfik.
Uczulono by swoje wyleżeć, wyinhalować, wypłukać.
Stare sprawdzone sposoby najlepsze.
Jeśli by jednak nie pomogły domowe sposoby wspomożone z listy specyfikami - na deser ... gwóźdź programu
Niechybnie przez to iż w Górkowym domu od zawsze zarzekano się, że nigdy dziecku się GO nie poda ... - biła się z myślami Górkowa matka z wypiekami na twarzy.
Złośliwa przewrotność życia. Jego nieobliczalność. Niepewność dnia każdego i każdej godziny. Nigdy nie mów nigdy. Jęzorem nie trzep zbytecznie. - czarne myśli w jej głowie się kotłowały.

Do drzwi odprowadzona została Górkowa rodzina.
Smutny obraz musiała sobą przedstawiać.
Matka nagle jakaś markotna. Ojciec przejęty (kolejnym wybojów przemierzaniem). A w tym wszystkim niczego nieświadome dziecko.
Co z tego do piątku zostanie ... ???

Nie było poprawy w zdrowiu Górkowej córy. Znaczy niby była, tyle że w sobotę rano znikąd przybłąkała się nagle gorączka, a tedy Górkowa matka z szaleństwem bijącym z oczu mknęła ulicami Mniejszego Miasta z receptą w drżącej dłoni. Bliska obłędu stawiła się w aptece, gdzie dokonała rzeczy strasznej. Zrealizowała receptę. Stało się.
Tak oto w Górkowej lodówce zamieszkał pierwszy raz antybiotyk*.
I taka to wredna zima  rozgościła się w Mniejszym Mieście. Panoszy się, rozpycha łokciami, złośliwie podszczypuje, prztyczki w nos rozdaje. Nikogo nie raczy oszczędzić. "Umila" tutejszym dzieciom ferie. Ani myśli stosunków ocieplić.
Wciąż małe są dla niej jej żniwa.
Z nóg ścina najbardziej wytrwałych/zuchwałych.





P.S. 1 Kiedy wreszcie domownicy zgrali się w czasie, złapali wspólny rytm chorowania i zaczęli jednocześnie kaszleć, gdy po kilku dniach nastąpił przełom, gdy wydawało się już że na horyzoncie bieli się rychły kres ich choroby, ... wtedy nastąpiła dostawa nowych zarazków(!).
Do domu na górce przyjechała na kilka dni w odwiedziny M.- siostra cioteczna Górkowych córek. Obficie obgilowana i prątkująca.
Tylko patrzeć jak nastąpi wymiana wirusów.
Czekamy na rozwój akcji.

P.S. 2 Bardzo możliwe, że naczelna lekarka z Mniejszego Miasta podczas wizyty u fryzjera nie myliła się ze swymi przypuszczeniami.
Gro dzieci faktycznie może nie wrócić w poniedziałek do szkoły.
A przynajmniej dwie takie, z domu na górce.


*z innej mańki - z innej strony
*Ku pamięci. Augmentin SR.
  Szczęśliwie już za nami.