Showing posts with label Anglia. Show all posts
Showing posts with label Anglia. Show all posts

Sunday, 25 May 2014

Zapach szczęścia

Czy szczęście ma zapach? Jeśli cofnąć się pamięcią w przeszłość i znaleźć najmilsze chwile oraz towarzyszący im zapach to owszem, szczęście pachnie.

Wczoraj trzeba było wstać o 4.15, nakarmić czworonogi i o 5.30 wyruszyć w dwugodzinną trasę po owce do hrabstwa Kent. Droga ta sama jaką się jedzie do portu promowego Dover, zdążając do Polski, więc całkiem dobrze się jechało ;-)

most Królowej Elzbiety II

nazwa miasta na D przyprawia mnie zawsze o dreszczyk ;)

ależ bym się rozpędziła i wskoczyła na ten prom!!! tylko 41 mil stąd!!!

Nie dojechawszy do promu, odebralismy owce i ruszyliśmy w drogę powrotną, juz znacznie mniej ekscytującą.
Nasze nowe stadko, dwie maciorki i czworo jagniąt, jest rasy Dorset, która bardzo szybko adaptuje się do nowych warubków i nie ma problemu z aklimatyzacją, znakomicie wykorzystuje paszę i co najciekawsze: owce Dorset, jako jedyna rasa na świecie, mogą się rozmnażać przez cały rok!







Zapach owiec i owczarni przypomina mi dzieciństwo i wyjazdy do Bukowiny Tatrzańskiej i na Gubałówkę. Szczęście pachnie więc owcami!

Sunday, 18 May 2014

Sjesta

Wściekłe upały panują od kilku dni, taka pogoda od ładnych paru lat na wyspie że albo deszcz i zimno, albo słońce i gorąco, nic pośredniego. Męczące, generalnie sprawę ujmując. W związku z tym poranny obrządek kończymy szybciutko przed ósmą rano, a wieczorny zaczynamy nie wcześniej niż o siódmej. W międzyczasie jest czas na czytanie książki, planowanie, myślenie, planowanie... Od samego rana, do zaśnięcia, moje myśli znajdują się na Podlasiu, dziś na przykład usiadłam z planami, linijką i kalkulatorem i wymierzyłam ile potrzeba będzie siatki na ogrodzenie, co mam jeszcze dokupić w Anglii, czego nie dostanę w Polsce - w tym przypadku metalowe bramy o poprzecznych drążkach, których używa się na polach i pastwiskach, a przez które nic nie przelezie, i są bardzo trwałe i wygodne w użytku. Mamy dwie, w stajni i na padoku, jeszcze przynajmniej jedna jest konieczna.

W międzyczasie w starych warszawskich papierach w mieszkaniu po Babci znalazły się Jej wspomnienia z czasów ciężkiej komuny, kiedy to była prześladowana przez SB - tak więc mamy już dokładnie wyjaśnioną sprawę, dlaczego jej nazwisko istnieje na liście Wildsteina, chociaż wcześniej to było przez nas podejrzewane, ale przez Babcię ukrywane bardzo starannie.
Poza tym znalazł się papierek z czasów mojej podstawówki, kiedyś takie opinie wydawano, na jaką dalszą naukę dziecko się nadaje po szkole podstawowej, tak więc ja się nadawałam do liceum ogólnokształcącego (gdzie zresztą trafiłam), a opinia o moim umyśle: analityczno-syntetyczny, co całkiem by się zgadzało bo analizuję i analizuję, od rana do nocy, a chyba nawet i we śnie...

Z tych analiz wychodzi jedna jeszcze sprawa, podpowiedziana mi przez Czytelniczkę o inicjałach takich samych jak moje, która w grudniu skontaktowała się ze mną przez facebook ;-). Droga Czytelniczko, wielkie dzięki za podpowiedź, wszystko się szykuje i jest na dobrej drodze! :-) Ujawnienie nastąpi niebawem z wielkim hukiem ;-)


sjesta w pełni, dziś o 3 po południu!

"dają coś?!! już się wyspałam, wstaję!!!:

Saturday, 3 May 2014

Przyspieszenie

Nie dość że czas odczuwalnie przyspiesza, to i ja również. Ale zacznijmy od początku ;-)

Od zawsze zapach kreosotu kojarzył mi się z torami kolejowymi i dzieciństwem, a co za tym idzie dworcem Waszawa Śródmieście, Otwock i Józefów... i jakimis innymi jeszcze.
Tak było do wtorku.
W poniedziałek chłop stwierdził że pomaluje stajnię od zewnątz, ponieważ nie była odświeżana od dwóch lat, a chłopa - estetyka i pedantyka, to raziło oczywiście (jak i trawka, i chwaścik wyłażące tu i ówdzie na podwórku). Chłop również oszczędny, nieraz do przesady, więc z braku laku zdecydował się wykorzystac to, czego miał resztkę. Kreosot...

Chałupa jest tuż koło stajni, a sypialnia najbliżej, jakieś 5 metrów, może mniej. Śpię zawsze przy otwartym oknie, bo inaczej budzę się w nocy z braku tlenu.
Owej nocy tlenu miałam wystarczająco, a do tego gęste opary kreosotowe. Rezultat? Wstałam dopieo o 11 rano, a wstać z łózka po nienormalnie późnym obudzeniu się próbowałam przez niespełna dwie godziny. Próbowałam, bo byłam tak marna, że łóżko mnie "ciągnęło" i w głowie się kręciło. Oto, czym mnie chłop nafaszerował: http://ec.europa.eu/polska/news/110727_kreozot_pl.htm

obrazek poglądowy, okno od sypialni - pierwsze od strony stajni...

Chłop mnie dobił kompletnie, bo z czterech stron otaczają nas pola oraz łąka, wszystko obficie pryskane, mnie to tylko wystaczy, żeby każdego roku zdychać wiosną i wczesnym latem:

tego samego dnia - sąsiad prowadzi opryski.... aaaaa...!!!!!

I jak tu żyć, panie prezydencie?...!!! Nie da się, zamordują mnie w tej Anglii, wykończą, otrują!!! Mimo iz kilka dni minęło od malowania stajni, czuję ból w płucach, zalegającą w nich wydzielinę, dusi mnie, mam dziwny smak w ustach, słabo się czuję i mam zawroty głowy przebywając na podwórku.

Nawet słitfocia z rąsi dziś powstała w paszarni:

z dzióbkiem!!!!


I ty, Brutusie, przeciwko mnie?...!!!

Chłop nie odczuwa wogóle, widocznie przyzwyczajony od dzieciństwa do chemicznych oparów środków czyszczących stosowanych z upodobaniem i w nadmiarze przez rodzicielkę. A mnie się dziwi, przeciez to nie smierdzi?...
Nie, tylko ja pewnie rozhisteryzowana baba jestem!

Tak więc owego nieszczęsnego 30 kwietnia Anno Domini 2014 postanowiłam, że nie ma co zwlekać, trzeba działac, i od razu po postawieniu ogrodzenia, jeszcze latem, zaczną na Podlasie wyjeżdżać pierwsze konie. Bo jak mnie szkodą opary, to zwierzętom na pewno też.

Oczywiście chłop był mądry, zadzwonił do mieszalni farb w Newmarket i facet powiedział ze nie, kreosot koniom nie szkodzi, oni sprzedają stadninom do malowania ogrodzeń...
Anglik Anglikowi, to gorzej jak jedna baba drugiej babie...

W kazdym razie we wrześniu mam ostatnie zamówione jagnięta i koźlęta do odebrania, mam nadzieję że sprawy papierkowe potrwają krócej niz normalne dwa miesiące w tym wypadku - co jest bardzo realne - i szybciutko reszta zjedzie na Podlasie.

Żeby nie było całkiem katastroficznie, oto trochę sielanki z dala od oparów:

Leo zapewne trafi na Podlasie jako jeden z pierwszych koni


Leo i Billy, czyli Van Gogh

PS jeśli ktos ma ochotę dodać mnie na Facebooku, gdzie troche więcej się dzieje niz tutaj ostatnio, to proszę się nie krępować: profil FB

Wednesday, 22 January 2014

Post scriptum czyli siłą rzeczy część 15...

Nie obędzie się bez tego, ponieważ jako został niedosyt, wyrażony gęsto w komentarzach, tak więc wyjścia nie mam, dopisać muszę ciąg dalszy.


Chłop na Polskę kręcił nosem, co to za kraj, jak tyle ludzi stamtąd przyjeżdża do UK pracować, więc go zaciągnęłam na wycieczkę. Samochodem, a jak, więc tylko było "a czy daleko jeszcze", 500km z hakiem do Warszawy, nie, niedaleko ;-). W końcu chłop dojechał, odpoczął, poszedł na miasto i szczęka mu opadła. Z zachwytu.
Każdemu teraz mówi, że Warszawa to miasto nie z tej ziemi! Autentycznie jest zachwycony.

Po jakimś czasie zaciągnęłam chłopa znowu, tym razem nie tylko do stolycy ale na wschód, to było w zeszłym roku kiedy na wiosnę był snieg a bociany na gniazdach wyglądały bardzo smutno, bo żaby nie skakały po śniegu i nie było co jeść.
Chłop poznał przy okazji Ewę i Anię z Kresowej Zagrody, gdzie bardzo mu się spodobało :-). Najbardziej mu się chyba spodobał indyk ;-)

Chłop mimo wszystko cały czas nie był przekonany do Polski i Podlasia i już mu się nudziło i chciał wracać do Warszawy.

Do pewnego domu na samym pograniczu zaprowadziło nas przeznaczenie, a jakżeby inaczej, historia jest opisana tu: Znaczy się, znaleźli my swoje miejsce!...
Chłopa słowa, jak wysiadł z samochodu w owej wiosce, tuż przy rzeczonej chałupie, były: "Ja bym mógł tu mieszkać!..."
Zdaje się że sam się zdziwił tym co powiedział.

Dalsza część jest już historią ;-))

Chłop owszem przeprowadzi się bardzo chętnie, ale czasem za duzo martwi się przyziemnymi sprawami - jakby nie widział że czego się dotknę, to idzie jak po maśle.
Notabene mam kolejkę kupców po konie, których w tym momencie nie mam na sprzedaż, mam kolejkę po kozy, które jeszcze się nie urodziły, chętnych na wczasy ekologiczne (nie mylic z agroturystyką), więc tylko działać!
Chłop ma tę wadę, że lubi wszystko rozważać dokładnie, zastanawiać się kilka razy a ja nauczona doświadczeniem wiem, że jak jest szansa to trzeba ją łapać w locie!...

Ale robię swoje, mając to szczęście że jestem od chłopa kompletnie niezależna finansowo, he he he.



A dla fanów czterokopytnej Kamphory mam ciekawą wiadomość, niewykluczone iż będzie ją mozna oglądać na żywo i w akcji ;-) Tylko trzeba się będzie jesienią wybrać na warszawski Służewiec ;-)

Kamphora pochodzi z całkiem niezłej rodziny żeńskiej, gdzie ósmą jej matką jest znakomita Selene, matka między innymi słynnych ogierów Hyperion, Pharamond i Sickle.
Sama Selene, urodzona w 1919 roku, w stadninie 17go Lorda Derby, wygrała zdaje się osiem razy na jedenaście startów.
Jej córka All Moonshine wygrała tylko raz, ale urodziła wiele znakomitego potomstwa.
Jedną z jej córek była Eyewash, zwyciężczyni między innymi Lancashire Oaks i zasłuzyła się w hodowli, dając zwycięzców.
Jednym z nich była Varinia, która z kolei została matką klaczy Varishkina, zwyciężczyni wyścigu grupowego.

Później już tylko Sheer Innocence, Bobanlyn, Bobanvi i Kamphora.

Jedną z córek Eyewash, oprócz Varinii, była Fidlededee, i od tej klaczy w czwartym pokoleniu wywodzi się słynna Sariska, zwyciężczyni m.in. Oaks, będąca kilka lat temu w treningu w Newmarket.

All Moonshine
Selene

Hyperion w Newmarket

Hyperion w stadzie

Pomnik Hyperiona stoi w centrum Newmarket, przed Jockey Clubem na High Street:



A od jutra... wspomnienia ze Służewca, praca zbiorowa! Oprócz mnie pisać będą były dżokej i całkiem aktualny właściciel koni wyścigowych.

W międzyczasie będę wplatać swoje trzy grosze, a zacząć muszę od bardzo wczesnego dzieciństwa :-).

Tak więc... ciąg dalszy nastąpi!!!


Tuesday, 21 January 2014

Część 14. Kamphora robi zwrot

Tym razem będzie to Bardzo Krótki Odcinek, albowiem jest odcinkiem ostatnim!... przynajmniej sagi emigracyjnej, ponieważ już od początku tej serii jest na mnie wywierana presja o historie i opowiastki ze Służewca (tu pozdrawiam pewnego właściciela dzielnych rumaków, który właśnie tupie nogami w zniecierpliwieniu czekając na kolejny odcinek :-)).


                                                                   *   *   *


Praca w stadninie w końcu mi się przejadła na dobre, wielka dozgonna miłość do wyścigów konnych zblakła znacznie i wypłowiała, więc czas nadszedł na zmiany.


Odeszłam więc, Kamphora na razie została, padokując się w najlepsze i żyjąc życiem końskiego nicnieroba. Przynajmniej miałam ją niedaleko od domu.
Znajomy, który kiedyś w stadninie pracował a teraz przyjeżdżał nieraz polować na króliki (które są uważane w Anglii za szkodniki) powiedział mi, że gdybym nie miała gdzie Kamphory przenieść to on ma znajomego w sąsiednim mieście, który to posiada stajnię.

Nie wybierałam się nigdzie na razie, poszłam pracować do frytkowo-kurczakowego baru, należącego do Hindusów a mieszczącego się w centrum miasta. Roboty nie było wiele, za to wynudzałam się za wszystkie czasy...

Kamphorę postanowiłam w końcu przenieść na inne miejsce, więc przypomniałam sobie o znajomym znajomego i jego stajni, zadzwoniłam, podjechaliśmy, poznałam znajomego ze stajnią, dogadaliśmy się i tak Kamphora wkrótce trafiła do nowego miejsca, kilka mil od Newmarket.

Po południu przyjeżdżałam by na godzinę - półtorej wypuścić ją na padok. Często spotykałam wówczas właściciela stajni i sporo czasu spędzalismy na pogawędkach.
Po jakimś czasie okazało się że pogawędki to prawie jak randki no i miałam dylemat: albo robić krok naprzód, albo szybko szukać nowej stajni i zwiewać gdzie pieprz rośnie, albowiem nie miałam najmniejszej ochoty na jakikolwiek związek!


Tu wtrącę jeszcze historyjkę z czasu, kiedy wywiozłam smutnego do noclegowni dla bezdomnych, wieść po mieście szybko się rozniosła a że Newmarket i środowisko wyścigowe to jak jedna wioska - zaraz miałam chętnych panów na randki! 
No cholera, kobieta nawet chwili spokoju mieć nie może... Najlepszy numer był z kolegą z byłej pracy a zarazem sąsiadem. Bardzo chciał mnie wyrwać na obiad do restauacji w lokalnym hotelu, już nie pamiętam dokładnie o co tam poszło ale ostatniego od niego smsa nie zapomnę, brzmiał dokładnie tak: "Myślałem że mam z tobą randkę... ale Kamphora okazała się ważniejsza!..."

Zupełnie jakby niektórzy sobie wyobrażali, że są dla mnie ważniejsi od konia...Ech, męskie ego!...

Z racji mojej niechęci do randek, po mieście rozniosła się plotka iż jestem kobietą kochającą inaczej... i przynajmniej miałam święty spokój! W piątek czy sobotę wpadałam do pubu czy klubu, koledzy stawiali drinka czy piwo, nikt mnie nie próbował poderwać i bawiłam się świetnie, odreagowując siedem lat męczarni ze smutnym!




Jako że jestem odważnym Lwem urodzonym w pierwszej dekadzie, nie zwiałam. Kamphora i ja nigdzie się juz nie ruszyłyśmy...

                         KONIEC  *  FIN *  THE END *  конец



PS wieczorem będzie post scriptum, zdaje się nie mam innego wyjścia...! ;-)

Monday, 20 January 2014

Część 13. Duchy angielskie

Co się w Anglii udało zdecydowanie, to zjawiska nadprzyrodzone, potocznie duchami zwane. A jako że ja również miałam wątpliwą przyjemność doświadczyć obecności niewidzialnego, trzynasty post w serii emigracyjnej poświęcę własnie temu tematowi.
Nie żebym była jakaś przesądna, ale strzeżonego... ;-)))


W pierwszej pracy mieszkaliśmy na pagórku, gdzie znajdował się również dom emerytowanego trenera i jego zony, rodziców naszego pracodawcy, oraz już nie użytkowane stajnie.

Na rogu, gdzie odchodziła od głównej "nasza" droga, znajdowały się pozostałości cmentarza z XVI-XVII wieku, przeniesionego kiedyś do miasta pod kosciół.
Tego nie wiedziałam na początku.

Na terenie stajni był ogromny magazyn zbożowy na owies, dowiedziałam się że jeden z pracowników, koniuszy, zginął śmiercią tragiczną w tym owsie - wpadł i udusił się.

Potem okazało się również, że na jednym z drzew przy drodze, zaraz obok stajni, kilka lat wcześniej powiesił się jakiś człowiek, przypadkowy, ze stajnią wogóle nie związany.

Fajne miejsce do mieszkania, nieprawdaż?

O wszystkich powyższych historiach usłyszałam dopiero, jak coś zaczęło się dziać i wspomniałam o tym w pracy.

Stało chyba pięć przyczep, w których mieszkali pracownicy, myśmy byli w ostatniej, najbliżej tylnego ogrodzenia.
U nas nie działo się wiele, czasem firanka sobie zaczynała powiewać w pozycji horyzontalnej chociaż ani wiatru, ani przeciągu nie było, albo jakas puszka wypadła z zamkniętej szafki w kuchni na podłogę.

Najlepsze przeboje były w środkowej przyczepie, nie po sąsiedzku ale kolejnej.
Najpierw mieszkał w niej młody Anglik, który kiedyś dobrze wystraszony opowiadał jak zasnął na kanapie po południu w dzień wolny od pracy, i nagle się obudził bo telewizor sam się włączył i grał bardzo głośno a do tego zamknięte (na zamek) drzwi były szeroko otwarte.

Lepsze przeboje miał Polak, mój serdeczny przyjaciel jeszcze ze Służewca (bynajmniej nie ten, co później z siodłem spadał z konia...). Nie mówilismy mu nic na temat aktywności paranormalnej, ani o tym ze mieszkamy prawie że na cmentarzu.
Kolega mieszkał wraz z Anglikiem z północy, z Liverpoolu. Kiedyś Jerome pojechał na trzy dni na urlop do domu a kolega został sam i dla wygody przeniósł swoje spanie czasowo na kanapę żeby móc oglądać telewizję w wygodniejszej pozycji.

Następnego dnia nieźle wypłoszony opowiada, co się stało.
Mówi, obudziłem się, bo ktoś poprawił mi kołdrę, która zsunęła się na podłogę, opatulił mnie tą kołdrą a potem usiadł w nogach. Była trzecia w nocy i myślałem że to Jerome wrócił o dziwnej porze i robi sobie żarty, i odezwałem się. A on tylko odetchnął głęboko trzy razy i zniknął. Włosy stanęły mi dęba!!!


Jak później odkryłam, okolica znana jest praktycznie w całej Anglii nie tylko ze względu na zjawiska nadprzyrodzone, na przykład w pobliskim lesie pokazywał się duch dziewczynki oraz mężczyzna na koniu, ale również ze względu na zloty czarownic!

W pobliskim miasteczku duch pokazuje się na zamku, a inne duchu straszą w kilku starych budynkach - wiadomości ukazują się nieraz w lokalnej gazecie. Tutaj na przykład, nauczyciel wyjawia szczegóły spotkania: Ex-security guard shivers at memory of ghostly attack a tu są opisane zjawy na zamku: Tamworth Castle a tu dłuższa lektura na temat zlotów czarownic: Hopwas Wood.


Więcej przygód sobie nie przypominam w tym miejscu, natomiast w Newmarket mieliśmy sublokatora.

Ów sublokator najbardziej lubił przebywać w pokoju dziennym, siedziałam kiedys wieczorem pod komputerem mając Rosie na kolanach, ciemno na dworze, zasłony zaciągnięte, drugie piętro w dwupiętrowym bloku, dokoła własciwie tylko piętrowe domki, a Rosie warczy i warczy w stronę okna, cała jej uwaga skupiona w jednym kierunku!
Kotka Tilly też przejawiała dziwne zachowania, jeżyła się na powietrze! To był czas kiedy smutnego juz nie było a młoda spała, więc nikt numerów dowcipnych nie mógł wycinać.

Ale jeszcze za smutnego działo się! Kiedyś smutny obraził się śmiertelnie poszedł spać do salonu, nawet nie poprawiał sobie humoru specjalnie więc był praktycznie trzeźwy.
Poszedł ale wracał zaraz, biegiem prawie, krzycząc że ten cholerny duch go złapał za gardło, przydusił i rzucał w niego zapalniczką (smutny palący był)!

Żeby smutny był na gazie, to bym się usmiała, a tak wcale mi do śmiechu nie było choć miałam niezłą satysfakcję, że duch smutnemu kota popędził.

Parę razy zdarzało się że ktoś mi poprawiał kołdrę, słyszałam kroki w sypialni mimo iz była wykładzina, czułam czyjąś obecność.
Smutemu znów kiedyś, tym razem właśnie w sypialni, duch usiadł na klacie, jak się smutny wyraził.

Kroki, jakie słyszałam w mieszkaniu, podobne były do kroków starszej osoby obutej w kapcie, mężczyzny raczej, takie szuranio-stukanie, jeśli wiecie o co mi chodzi.

Kiedyś wieczorem, około 10, jeszcze nie spaliśmy i słyszymy gruchot w kuchni, jakby coś się waliło, talerze się tłukły, gruchot makabryczny. Poleciałam sprawdzić, a tam - talerze miałam zawsze w plastikowej suszarce koło zlewu ustawione, na zlewie właściwie bo zlew jednokomorowy, metalowy - a tam talerze koło suszarki leżą sobie jeden na drugim!
Same by nie wyszły i się tak nie ułozyły przeciez, poczułam każdy włosek na ciele z osobna, jak powoli staje dęba...

Komputerem się bawił, kursor myszki sam sobie po ekranie zasuwał, bez pomocy, widziałam z odległości...

Spadające obrazki to była normalka, ktoś sobie upodobał szczególnie Lestera Piggotta na Nijinskym, który wisiał w przedpokoju, zaraz koło sypialni.
Notabene Lester był moim całkiem niedalekim sąsiadem, dopóki w wieku ponad 70 lat nie zwiał z młodszą o dwadzieścia lat kobietą do Szwajcarii...

Batuszka święcił dwa razy mieszkanie ale nie pomogło, dowiadywałam się czy ktoś tam zmarł - nikt nie zmarł, więc podejrzewam że to duch z czasu wysiedleń w latach sześćdziesiątych bądź jakiś dużo starszy duch...
Kto wie, moze w tym miejscu w Newmarket, nieco oddalonym od centrum miasta, by kiedyś cmentarz?...

w tym lasku w Hopwas uprawiałam jogging po pracy nie wiedząc, że tam duchy i czarownice lubią grasować...


ciąg dalszy nastapi...

PS teraz mi dopiero włosy dęba stanęły, ponieważ chciałam dodać linka z postu o "moim" duchu z Newmarket - i wiecie jaka jest data postu?
20 STYCZNIA 2012, równo dwa lata temu...

 

Sunday, 19 January 2014

Część 12. Kamphora obala kolejny mit

Tak więc rypałam w stadninie, będąc człowiekiem-orkiestrą lub też kobietą co żadnej pracy sie nie boi, nieraz pierwsze transporty koni w tranzycie przyjeżdżały od 5 rano a do roboty było tyle że kończyłam o 10, 11 wieczorem rypiąc często sama albowiem boss, mimo iz londyński multimilioner, oszczędzał na wszystkim.

Nieraz to wyglądało tak, że jeden konie wyjechały, ja szybko leciałam sprzątać boksy, wymienić wodę (poidła automatyczne są w Anglii dość rzadkim widokiem), wrzucić siano do boksów i juz kolejny transport był na horyzoncie, a raczej przekraczał bramę.

takie ciężarówki były częstymi gośćmi - tutaj 5 Star Bloodstock z Irlandii

Do tego trening, bronowanie padoków i tak dalej. Lubię pracować i uwielbiam byc w ruchu cały dzień, padając wieczorem na przysłowiowy ryj, jednakże cały czas wyścigi odpychały mnie bardziej i bardziej - na zasadzie im dalej w las, tym więcej drzew.

Jakoś tak na porządku dziennym ludzi z miasta był nie tylko alkohol ale i narkotyki, że przypomnę tym co się wyścigami interesują, dwie afery z najsłynniejszymi dzokejami w rolach głównych, przyłapanych na jeżdżeniu wyścigów pod wpływem pewnego proszku.

Nigdy też nie miałam tylu znajomych, którzy w tak krótkim czasie popełniliby samobójstwa, począwszy od zwykłych stajennych, na byłych trenerach skończywszy (Mick Quinlan również zakończył życie śmiercią samobójczą).

Zrozumiałam dokładnie, dlaczego Newmarket cieszy się tak złą sławą.
Usłyszałam wiele historii o ludziach, którzy w tym mieście stoczyli się na samo dno.

Wiele złej energii panuje w Newmarket, zbudowanym zresztą na łzach i tragediach.

Kiedy budowano bloki z mieszkaniami komunalnymi w centrum miasta w latach sześćdziesiątych, wysiedlano ludzi mieszkających tam w domkach.

Dwie starsze siostry, mieszkające razem, po otrzymaniu nakazu wysiedlenia pojechały nad morze i weszły do niego, trzymając się za ręce.
Utonęły.

widok na Long Hill; wspomniane bloki w tle
W owych blokach mieszka obecnie wielu narkomanów i alkoholików.
Przypadek?...


Jedną z najwcześniejszych ofiar śmierci z własnych rąk jaką zarejestrowała historia, był słynny dzokej Fred Archer, który zastrzelił się w 1886 roku.
Jedna wersja mówi o tym, ze był w depresji po śmierci żony która zmarła w połogu, lecz druga sugeruje fakt, iż 29-letni jeździec nie był w stanie unieść ciężaru sławy.

Ducha Freda Archera, który dosiada białego konia, można podobno spotkać w Newmarket.

Fred Archer


Oprócz pracy ciągnęłam studia, chociaż okazało się że wiele się niestety nie nauczę, mit angielskiej edukacji w Cambridge również został obalony.

Trochę to dziwne, jak studentka na wykładzie o wyścigach, poprawia wykładowcę, albowiem ten robi ewidentne błędy.
Notabene wykładowczyni to była.

Po angielsku najważniejszy wyścig dla koni pełnej krwi, Derby, wymiawia się - "darbi", podobnie przynajmniej, w każdym razie pani wykładowczyni na slajdach napisała nie Derby a Darby...
To taki jeden z wielu kwiatków.

Na pierwszym roku mielismy też ogólne wykłady biologiczno-chemiczne, spęd studentów końskich, ogólnych zwierzęcych i medyków, na jednej auli, Mumford Theatre, i co poniedziałek dwie godziny dokładnie tego samego, czego ja uczyłam się w pierwszej klasie liceum ogólnokształcącego.
Czyli molekuły, wiązania, pantofelki i podobne pierdółki.

...na studiach wsiadłam na coś nie wyścigowego po raz pierwszy od 17 lat...;-)

I żeby było weselej, oprócz studiów stacjonarnych w Cambridge, dorzuciłam studia na odległość, studiowałam - a jakże - wyścigi konne, bo jeszcze miałam szalony pomysł uzyskania licencji trenerskiej (chociaż pomysł zaczynał odchodzić wraz stygnącycm szybko uczuciem w stronę wyścigów!).

Zaliczywszy studia nie musiałabym podchodzić do serii kursów dla kandydatów na trenerów w szkole wyścigowej (British Racing School) w Newmarket, dużo droższych choć nie zakończonych egzaminami, jak licencjat.


Ależ mnie wzięło na naukę po latach.

ciąg dalszy nastapi...


PS jeśli ktoś jeszcze nie wierzy w moje zdolności to muszę te wątpliwości rozwiać, dziś w bardzo zdolny sposób przypadkowo spaliłam swój telefon... ;-)))

Saturday, 18 January 2014

Część 11. Kamphora obejmuje pozycję


Wyzwolona od wiecznie smutnego mogłam nareszcie odetchnąć, nikt mi się w nic nie wtrącał i miałam święty spokój.
Okazało się że Kamphora ma ropę w kłębie, kłąb musiał być odgnieciony łękiem siodła, bo smutny uparcie pchał to siodło do przodu mówiąc że tak lubi a ja próbowałam wytłumaczyć idiocie, że akurat TO siodło jest tak zbudowane, że ma leżeć niżej, w zagłębieniu grzbietu, bo łęk ma specjalnie zrobiony.
Nie, siodło ma byc na kłębie bo on tak lubi. Przecież ja mądrzejsza nie mogę być, no jakim prawem niby.

Tak więc Kamphora miała nabrany kłąb w którym w końcu zrobiło się ujście i popłynęła rzeka ropy!  Przez jakieś dwa tygodnie myłam jej to środkiem antyseptycznym, nie dopuszczając by się zamknęło, masowałam gąbką żeby ropa wyszła, w końcu wszystko doszło do normy i wróciłyśmy do pracy.

na torze Long Hill w centrum Newmarket

Niedługo później jedna z lokalnych stadnin przeszła w nowe ręce, znajomy objął zarządzanie, a mnie została zaproponowana praca na stanowisku koniuszego.

Dzięki Kamphorze miałam juz sporo znajomości w wyścigowym światku w Newmarket.

Po pewnym czasie decyzją szefa zarządzający odszedł, ponieważ stadnina trochę wiała pustkami i jakos nie było widać nowych klientów.
Szef miał kilka koni wyścigowych w stajni po sąsiedzku oraz dwa na miejscu, niezłego wałacha z kontuzją ścięgna oraz trzyletniego wałacha wielkoluda (wielkokonia w tym przypadku raczej!).

I tak zostałam managerem stadniny.

Kamphora robi za modelkę do zdjęcia na stronę internetową


Ściągnęłam firmy przewożące konie, oferując stajnię tranzytową i częstymi gośćmi byli u nas Niemcy, wożący klacze do Irlandii i UK na krycie najlepszymi ogierami, oraz Irlandczycy, przywożący konie na aukcje.

z Elle Danzig, niemiecką sławą która wygrała ponad milion euro w swojej karierze a obecnie jest cenną matką

Mielismy równiez konie w treningu przygotowawczym (pre-training) - w Wielkiej Brytanii przepisy wymagają, aby koń w ciagu dwóch tygodni poprzedzających wyścig w którym będzie biegał, stał w licencjonowanej stajni wyścigowej.

Poza tym trener może mieć dodatkową stajnię oprócz bazowej, jeśli nie jest ona w znacznym oddaleniu, co otwierało furtkę do treningu pod nazwisko sąsiada - a w tym czasie jeszcze nosiłam się z myślą uzyskania licencji trenerskiej w Newmarket, poczyniłam juz nawet pewne kroki w tym celu.

Udało mi się więc w pewnym momencie uzyskać kilku właścicieli, chętnych do współpracy.

Dzięki niemal trzydziestu hektarom, jakimi dysponowała stadnina, przyjmowałam także konie wyścigowe na odpoczynek, i tak zaprzyjaźniłam się z, nieżyjącym juz niestety, byłym trenerem, Mickiem Quinlanem.

odpoczywające konie wyścigowe

Kamphory juz nawet nie miałam czasu trenować, skupiałam się na koniach powierzonych mi w trening ponieważ to był priorytet. Nie mając stałych "jeżdżących" pracowników nie zawsze miałam z kim jeździć i często zdarzało się, że jeździłam po siedem, osiem koni dziennie - jak za dawnych dobrych czasów na Służewcu.
Nawet miałam do dyspozycji maszynę stępową, więc mogłam trening prowadzić "po polsku", czyli zamiast odstępować konia pod siodłem, "wrzucałam" go do karuzeli, co znacznie ułatwiało sprawę.

przed wejściem na tor Warren Hill w centrum Newmarket


Traktorem też jeździłam, a jakże, pielęgnujac padoki, nieraz do 11 wieczorem. Mała moja jack russelka Rosie, wówczas szczeniak, miała specjalną "psią" półeczkę w Massey Fergusonie i jeździa razem ze mną :).

pies traktorowy ;-)


I teraz zaczęłam widzieć naprawdę wyścigi angielskie od kuchni, z perspektywy z której ich nie znałam, bo mimo iż wiedziałam chociażby o koniach pracujących na środkach przeciwbólowych (żeby nie kulały) czy o celowym obnizaniu formy konia poprzez zapisywanie go do wyścigów których nie by w stanie wygrać, teraz zetknęłam się z całą prawdą.

Wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one.

Koń, wysoko zagrany w wyścigu, na wygraną lub płatne miejsce, jeden z faworytów z absolutną szansą - nie miał prawa wygrać.
To zadanie należało już do dżokeja.
Właściciele grali przeciwko swoim koniom i zgarniali fortuny.

Były też środki zapisywane przez lekarza weterynarii, renomowanego lekarza z renomowanej kliniki w mieście.
Jeśli środki zapisał lekarz, trener był czysty, prawda? Nie groziło mu odebranie licencji.


Jakoś tak pomału moja wielka pasja życiowa, wielka miłość do wyścigów zaczęła słabnąć...

ciąg dalszy nastąpi...

Friday, 17 January 2014

Część 10. Kamphora robi remanent

Nie żebym była jakaś zawiedziona czy wściekła na szczura z Newmarket o zapis do wyścigu, ale mimo wszystko gorycz pozostała, tym bardziej że miałam wcześniej problemy żeby pracować z jego końmi, na przykład mówi mi jednego dnia że taki a taki koń (stayer, długodystansowy, szykowany do bumpera czyli wyścigu płaskiego dla koni biegających gonitwy płotowe) będzie robił robotę jutro o 7.30, przychodzę tuż przed 7 pytam szczura, a on mi mówi, cały zadowolony, że koń robił już na pierwszym locie! (pierwszej przejażdżce).
No jaki pierwszy lot jak szczur zaczyna jeździć o siódmej, albo i później?!... (czyli pierwsze konie wychodzą o tej godzinie na pierwszą przejażdżkę)

A jak zrobił galop Kamphorze z innym koniem, to z miejsca, że złapać Kamphora tego konia nie mogła bo przecież sprinterem nie jest a i jeździec nie był na to gotowy, ale jak po dwustu metrach doszła i zaczęła mijać to drugi koń odpadł daleko z tyłu.
Ona szła, silna była i dużo roboty nie potrzebowała, szybko osiągała formę i trudno ją było zmęczyć, z toru w centrum miasta dokąd stępa jechało się pół godziny w jedną stronę, po kentrze pod górkę na dystansie mili, w dobrym tempie, do domu wracała w podskokach, swieża bo tylko rozgrzewkę miała...

Gdyby nie inne okoliczności - prawdopodobnie nieźle by biegała, no ale stałam u szczura a szczur był złośliwy do granic mozliwości - nie tylko zresztą jeśli o nas chodziło.

Doszłam więc do wniosku że na razie nie będę jej zapisywać, tym bardziej że po trzecim bieganym wyścigu koń dostaje handicap czyli wagę, i od tego zalezy czy będzie biegać w marnych wyścigach czy też ma szansę pójść w górę.
Nie było sensu psuć Kamphorze ewentualnej dalszej kariery, trenowałam ją więc "zaocznie", nie przejmując się niczym.

zdjęcie kilka miesięcy przed tym jak zaczęła biegać
dzień przed drugim wyścigiem, z Wieskiem w siodle
j.w., na tle toru wyścigowego Rowley Mile w Newmarket oraz trybuny "Millennium Grandstand"

To była jedna sprawa.

Drugą sprawą było pozbycie się wiecznie smutnego M., ponieważ smutek coaz bardziej uderzał mu do łba i zaczynała się coraz większa szopka jak z mym byłym mężem, p.t. damski bokser.

Powiedziałam delikwentowi, w chwili kiedy był w stanie wszystko dokładnie zrozumieć, że ja mam już powyżej uszu, a poza tym on sobie roboty jakoś nie szuka, tylko leczy smutki a mnie się ulało.

Nie miałam zamiaru latać i załatwiać pokoju do wynajęcia czy czegoś podobnego, ostatecznie chłop dorosły powinien wiedzieć jak się takie sprawy rozwiązuje.

Wzięłam więc książkę telefoniczną, podzwoniłam po okolicznych schroniskach dla bezdomnych (a jakże), znalazło się miejsce w noclegowni w Cambridge (żeby było śmieszniej, tuż obok mojego uniwersytetu), kazałam się delikwentowi spakować, wpakowałam w samochód, zawiozłam, zadzwoniłam do drzwi, upewniłam się że przyjęty i tym samym zamknęłam siedmioletni rodział w mym życiu pod hasłem "Kolejny smutny idiota".

Postanowiłam też że od teraz mam zamiar być sama, bo siedem lat z mężem i siedem lat ze smutnym dobrze mi dopiekło.
Normalnych facetów nie ma, stwierdziłam.


ciąg dalszy nastąpi...

Thursday, 16 January 2014

Część 9. Dżokej z Podlasia przybywa do Newmarket

Zgodnie z obietnicą ubarwiłam nieco wczorajszy post, ale drugie zdjęcie nie jest dla osób o bardzo słabych nerwach, ostrzeżenie w razie czego zamieściłam, co złego to nie ja! ;-))

                                                              *   *   *

Studiowałam sobie więc konikologię w Cambridge, w międzyczasie pracowałam w stajni na pół etatu i dodatkowo trenowałam Kamphorę.
Trener u którego stałyśmy stracił licencję z pewnego powodu, więc trzeba się było przenieść, albo za miasto albo kilometr dalej, ponieważ w tym czasie nie było nigdzie, dokąd mogłabym przeprowadzić Kamphorę, wolnych boksów.
Oczywiście cała sprawa polegała na tym że nie płaciłam za trening, tylko za miejsce w stajni, a liczba stajni gdzie jest to możliwe jest oczywiście znacznie ograniczona. Wyścigowe władze co prawda przymykają oko, ale takie sprawy podlegają rozmaitym sankcjom.

Patrząc z perspektywy czasu powinnam przenieść się z koniem za miasto, lecz wybrałam drugą opcję. Za miastem nie płaciłabym chociażby za uzytkowanie toru - w Newmarket każdego właściciela kosztuje to miesięcznie ponad 100 funtów od konia.
Za to miałam 10 minut spacerkiem od domu - Kamphorę.

Zapisaliśmy ją raz, trener uparł się na dzokeja, chociaż ja chciałam praktykanta, Kierena Foxa lub Martina Lane (Martin później został czempionem praktykantów dżokejskich!), obu znałam, wiedziałam też że dobrze jeżdżą i poradzą sobie z nienajłatwiejszą Kamphorą; zgodziłam się dla świętego spokoju bo i M. poparł wybór (no że ja taka mało asertywna byłam kiedyś!!! eeech...), do maszyny starowej zostali załadowani w pierwszej kolejności, dżokej jeszcze nie zdążył wystartować, Kamphora zrobiła z niego wiatrak, widziałam tylko moje barwy raz, drugi, piąty za maszyną - kobyła zła była i stawała dęba, dzokej zdaje się narobił w portki ze strachu, z opóźnieniem wystartował i przyjechał wolnutko, trzymając się chyba grzywy... Kamphora leciała w wyścigu oglądając ludzi na trybunie, dosłownie, gapiła się w tamtą stronę, film z gonitwy oglądałam i widziałam wyraźnie... Żeby koń w gonitwie miał czas na to, szkoda gadać.

W Polsce komisja techniczna zaraz by się za dżokeja zabrała. No ale w Anglii przepisy są dużo, dużo łagodniejsze.

Wraz z M. doszliśmy do wniosku (miał on czasem przebłyski rozsądku!), że nie ma co próbować znów z Anglikiem bo oni wszyscy się boja, a ci co się nie boją to są za dobrzy i w małych wyscigach nie jeżdżą, więc trzeba Polaka.
A jaki Polak będzie najlepszy? Oczywiście ten co najlepiej radzi sobie z upartymi końmi, chłopak z Podlasia czyli Wiesio Szymczuk!

Znalazłam wyścig: po trawie (Kamphora nie lubi all weather czyli sztucznej nawierzchni), na dystansie mila dwa furlongi (Kamphora lubi dłuższe dystanse) na w miarę prostym torze, bez ostrych zakrętów, na prawą rękę (co też Kamhorze odpowiadało).
W piątej części wrzucałam zdjęcie wykonane na tymże torze, mieszczącym się w Leicester.

Zadzwoniliśmy do Wieśka, dogadaliśmy się, powiedziałam trenerowi gdzie i kogo ma zapisać, pięc razy albo i więcej mu powtarzałam no i pytam się w dniu zapisu, poniedziałek to był: "Zapisałeś Kamphorę na ten wyścig w Leicester?" - pytam. "Och, myślałem że nie chcesz żeby ona biegała, i nie zapisałem" - aż się uśmiechnął.
Nerw mnie szarpnął, bo Wieśkowi juz bilety zaklepałam, a Wiesiek poodwoływał galopy które miał robić na Służewcu (wyścig Kamphory miał być we wtorek, dzień roboty koni w Warszawie), a ta cholera mi mówi że nie zapisał, a pięć minut temu zamknięto przyjmowanie zgłoszeń!!!

Odparłam, przecież wiedziałeś od kilku tygodni że ściagam na ten wyścig dzokeja z zagranicy.
Nic nie odpowiedział.

Nie na darmo w Newmarket przezywają go "rat" czyli "szczur".

Innego wyścigu po trawie i na stayerski (czyli powyżej mili) dystans, na który kwalifikowałaby się Kamphora, nie było.

Trudno, musiałam ją zapisać do Lingfield, krótki trójkatny tor o ostrych zakrętach, o sztucznej nawierzchni, na lewą rękę, do gonitwy na dystansie 7 furlongów, czyli wszystko czego Kamphora nie lubiła.
Trzymała sie ze stawką przez chwilę, po ostrym zakręcie odpadła co było jak najbardziej do przewidzenia.

Wiesiek powiedział: "Ale jak ona szła z tymi końmi! To dobra kobyła, wogóle nie chciała się poddać!!!"

Trener powiedział - najpierw stał z rozdziawioną japą przez chwilę - "Ale on dał jej jazdę!..."

Zobaczyłeś, angielski cwaniaczku, mistrza jazdy, polskiego dżokeja w akcji a nie jakąś twoją lokalną brytyjską popierdółkę...!

Przynajmniej tyle miałam satysfakcji.

Wiesiek pochodzi z Gredeli.

Kamphora wchodzi jako...ostatnia ;-)

...i kończy też w d... ale za to robiąc wrażenie ;-)

ciąg dalszy nastąpi...

Wednesday, 15 January 2014

Część 8. Żadna praca nie hańbi

Na początek ogromna do Was prośba: nie wymagajcie dłuższych odcinków, bo to jest po prostu niemozliwe. Jak zaczynam od porannego obrządku, tak kończę po ośmiu-dziewięciu godzinach pracy niemalże bez przerwy, nawet nie mam czasu żeby coś w międzyczasie jeść, więc jest tylko śniadanie i kolacja, a że dzień się wydłuża to wydłuża się również czas pracy i w związku z tym publikuję posty coraz później.
Również zebranie myśli i wytężenie pamięci by sięgnąć kilka lat wstecz, nie jest takie proste. Prawdopodobnie pominęłam, chcąc-niechcąc, kilka interesujących wydarzeń.

Niezmiernie jest mi miło, że czekacie na nowe części historii i bardzo doceniam Wasze zainteresowanie oraz wszelkie komentarze, jednakże proszę o zrozumienie - praca hodowcy-rolnika nie jest pracą na etacie, od 9 do 17. Nieraz jest to praca całodobowa, o czym zdarzało mi się pisać ;-).

                                                                                *   *   *

Zwolnili mnie więc. Wcześniej poleciał M., pod byle jakim pretekstem ale powodem było oczywiście przychodzenie do pracy po poprawieniu sobie humoru - bo on jakoś wiecznie smutny był.
Zdałam firmowe ciuchy w sekretariacie, dostałam ostatni odcinek wypłaty i papiery, wsiadłam w samochód i z ulgą po raz ostatni wyjechałam z La Grange Stables.

Następnym zadaniem było wykonanie telefonu do Job Centre, na specjalną infolinię, aby złożyć wniosek o zasiłek dla bezrobotnych. Rozmowa taka jest darmowa z telefonu stacjonarnego lub budki, natomiast z komórki zżera kredyt we wściekłym tempie. No i czas, na połączenie można czekać godzinę, półtorej, następnie kolejne 45 minut rozmowy z konsultantem, który musi wypełnić wniosek na komputerze.
Nie pytają chyba tylko o numer buta.

Drugą rozmowę musiałam załatwić za M., który jakoś do tej pory angielskiego się nie nauczył, nie na tyle żeby dogadać się poza stajnią, z lenistwa bo przecież łatwiej żebym ja wszystko tłumaczyła...

Po kilku tygodniach oboje dostalismy odpowiedzi że niestety, ale nie należy nam się zasiłek dla bezrobotnych ponieważ nie mamy prawa rezydencji w tym kraju.
Zapaliła mi się czerowna żarówka i mówię, ej no, przecież prawo rezydencji mamy, oboje przepracowaliśmy po ponad 12 miesięcy w pierwszej pracy, papiery na to są, rejestracja w Home Office oraz P45!
P45 to papier, jaki dostaje się odchodząc z pracy, ze wszystkimi danymi.

Złozyłam odwołania, które rozpatrywane są w Szkocji.Wysłałam draniom kserokopie papierów, które wysłałam wcześniej do Job Centre - gdzie zapewne "zaginęły".
Rozpatrzenie odwołania trawło chyba trzy miesiące i nagle okazało się, że prawo do rezydencji oczywiście że mamy, nalezy nam się zasiłek dla bezrobotnych jak najbardziej!
Załatwiłam więc również zasiłek na dom, by mieć z czego płacić za wynajem - landlord (właściciel domu) czekał cierpliwie na pieniądze ponieważ był uprzedzony o sytuacji, ale czułam przez skórę że zaczyna się niecierpliwić.

Później dowiedziałam się, że w tym okresie Wielką Brytanię opuścił milion Polaków. Akuat to był czas początków recesji, kiedy zaczęły się masowe zwolnienia.
Przypadek?

M. niby rozglądał się za pracą, ale za bardzo mu się nie chciało, i szukanie jakoś mu nie szło, wyścigów nie chciał no a ciekawe gdzie chciał znaleźć pracę, jak nigdy nic innego w życiu nie robił, a i gadać nie umiał, poza stajennymi zagadnieniami...

Ja natomiast znalazłam pracę sprzątkaczki w pubie hotelowym w Newmarket, zostałam nawet mianowana supervisorem czyli nadzorcą, dostałam klucze do hotelu i poszłam szorować stoliki i kible. Ze mną pracowała Polka i Brazylijczyk, od 5 do 7 rano, przez 7 dni w tygodniu.
Jak poszłam na zastępstwo sprzątać inny znany pub na High Street, ponieważ Brazylijczycy pracujący tam dostali urlop to poprzysięgłam sobie, że w tym pubie nigdy w życiu nic nie zjem!... Wszystko aż lepiło się od brudu, który grubą warstwą zalegał dołownie wszędzie.

Firma która miała umowę z hotelem, nie dostarczała wystarczającej ilości środków do czyszczenia od pewnego czasu więc powiadomiłam o tym managera hotelu, żeby później nie było powiedziane że to my źle sprzątamy.
Niedługo później firma zaczęła miec problemy z wypłacalnością więc oddałam klucze managerowi, wyjaśniając w czym jest problem.
Wkrótce manager umowę z moim pracodawcą rozwiązał, znalazł kolejną firmę i otrzymałam od niego telefon żebym rozpoczęła pracę z nimi, jednakże o nich akurat słyszałam same niepochlebne opinie na temat wypłacalności itd więc nie zdecydowałam się.

Załatwiłam więc sobie przejażdżki w stajni wyścigowej, za gotówkę czyli bez umowy.
To jest bardzo częsta praktyka na wyścigach, ponieważ podatki są niebywale wysokie, trenerzy są więcej niż chętni aby zatrudnić kogoś na czarno.

I znów miałam niezbyt przyjemne konie. Pamiętam karą dwulatkę, córkę słynnego Singspiela, która po jakiejś kontuzji zaczęła pracę.Pode mną wyszła po raz pierwszy od jakiegoś czasu pod siodło, ledwo lazła, jak krowa, musiałam ją jechać "na kopach" w kłusie, czyli poganiać bez przerwy.

Następnego dnia to był zupełnie inny koń. Bystra i dzika w oczach.

Łachudry nie powiedzieli mi, że poprzedniego dnia władowali jej kilka tabletek i ona po prostu była na głupim jasiu.
Jak juz pisałam wcześniej, to częsta praktyka w Anglii. Nie tyle żeby jeźdźcowi zrobić dobrze tylko by koń sobie nie zrobił krzywdy, szczególnie jak pieprznięty (większość..).

Jak się zgarbiła i wyskoczyła w powietrze z czterech nóg, jak koń na rodeo, to ja pofrunęłam dobre półtora metra z siodła w powietrze i spadłam z hukiem, dobrze że na miękką nawierzchnię.
I dobrze że miałam na sobie kamizelkę.

Bardzo odpowiedzialnie mnie stary posadził wiedząc znakomicie że przecież ubezpieczenia wypadkowego nie mam.
Ale juz jej więcej na szczęście nie dostałam.

W międzyczasie udało mi się prawie cudem załatwić mieszkanie komunalne w mieście, na to konkretne było tylko pięć osób chętnych poza mną, osoba której zaproponowano wynajem zrezygnowała, więc skontaktowano się ze mną, jako że byłam następna w kolejce, a że darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy - podpisałam umowę najmu.

Remont robiony własnym sumptem potrwał trochę, trzeba było zerwać kilka warstw tapet w pokojach, po czym połozyć nowe gdyż ściany średnio się nadawały do malowania, tapetowałam ja praktycznie bez żadnej pomocy gdyż M. stwierdził że on tego nie będzie robił bo się nie zna i już.
Ja też się nie znałam, ale wytapetowałam prawie całe mieszkanie, własnoręcznie.

W któryms momencie przyjechał do Anglii syn M., który właśnie skończył 18 lat więc sama zaproponowałam, że mozna by mu pomóc, załatwiłam po znajomości pracę w lokalnej fabryce mrożonek gdzie zatrudnionych jest wielu rodaków (Anglik do takiej roboty przecież nie pójdzie...) i przyjechał. Manager wiedział że chłopak nie zna języka (teoretycznie wymaganego podczas przyjęcia do pracy) ale powiedział: młody, to szybko się nauczy.
Skończyło się tak, że ów młody "zapomniał" dowodu na rozmowę kwalifikacyjną, nie dostał pracy i był bardzo zadowolony, bo do Anglii bynajmniej nie przyjechał pracować - ciotka mu powiedziała że w Anglii "dają" i robic nie trzeba.

Niezłe nastawienie do życia w samych jego właściwie początkach... Wrócił "pierwszym transportem" do kraju, w którym "nie dają".

W międzyczasie Kamphora zaczęła pracować jak na konia wyścigowego przystało. Szkoliłam ją sama, pod nazwisko jednego z trenerów.

Kamphora & Kamphora na torze Hamilton Hill w Newmarket. Fotograf był do niczego :P


Poszłam również na studia, jako mature student, czyli dojrzały student, z racji wieku ;-). Wybrałam Equine Science - czyli hipologię, kierunek na Anglia Ruskin University w Cambridge.


UWAGA

jeśli ktoś ma słabe nerwy albo je kolację to proszę nie oglądać zdjęcia poniżej!!!


...i nie mówić później, że nie ostrzegałam... ;-)))) 

*
*
*


nóżka dla studentki ;-)


ciąg dalszy nastąpi...

Tuesday, 14 January 2014

Część 7. Kamphora wplata wątek kryminalny i odchodzi z uśmiechem na ustach

Dziś z opóźnieniem, albowiem był u nas weterynarz, który jednocześnie jest hodowcą koni pełnej krwi oraz byłym trenerem z Newmarket, więc przy okazji ucięliśmy sobie jak zwykle zdrową pogawędkę na wspólne tematy.

W związku z życzeniem PT Czytelników, w historii pojawi się wątek kryminalny.
Wątek co prawda odgrzewany, ponieważ miał miejsce kilkanaście lat wcześniej, jednakże bezpośrednio wiążący się z "naszym" trenerem z Newmarket...

Był sobie trener, Alex Scott, który w 1988 roku otrzymał ofertę pracy dla szejka Maktouma Al-Maktouma, właściciela stajni Oak Stables w Newmarket, ponieważ poprzednik, Francuz, powracał do swojego kraju ze względu na chorobę.
Scott okazał się być znakomitym trenerem, ponieważ już w kolejnym roku Cadeaux Genereux wygrał dwa duże wyscigi.

W 1992 roku Scott wraz z żoną zakupili stadninę w Cheveley koło Newmarket i rozpoczęli hodowlę, przy czym Scott nadal prowadził stajnię szejka.
Jako asystent, dołączył do niego absolwent Eton, czyli "nasz" późniejszy trener.

30 września 1994 roku trzydziestoczteroletni Alex Scott zostaje zastrzelony we własnym domu w Cheveley. Zabija go stajenny, William O'Brien, który poprzedniego dnia dostał wypowiedzenie, a teraz przyszedł powiedzieć szefowi, że może się wypachać swoją pracą.
To wersja oficjalna, wersja nieoficjalna mówi natomiast, że Scotta zastrzelił kochanek jego żony.

Prawda zawsze leży po środku.

Po śmierci Scotta "nasz" trener dostaje posadę u szejka i zmienia nazwę stajni na Gainsborough Stables.
Był on jedyną osobą która skorzystała, i to znacznie, na śmierci Scotta.

Duch Alexa Scotta nawiedzał Gainsborough Stables aż do ich wyburzenia kilka lat temu.
Najczęściej włączało się światło, radio i słychać było kroki.


My juz nie bylismy w Gainsborough, ponieważ po śmierci starego szejka trener musiał pójść na swoje.

Jak wieść gminna niesie, stary szejk zakończył żywot podczas igraszek z duzo młodszą od siebie panią...


Szlag mnie trafiał pracując pod presją, trzeba się było ze wszystkim wyrabiać w minutach, rano trzydzieści kilka koni wychodziło ze stajni na przejażdżkę i nie mozna było się spóźnić, bo za to był opieprz, ani broń Boże nie można było mieć trocinki na bucie bo za to też mozna było oberwać.
Stary jeden paskuda, oprócz niego asystent, garbatym o przezwaliśmy bo tak jakby nie miał wogóle szyi i żeby się obejrzeć, musiał się obracać do tyłu.
Garbaty wstrętny był, lizus i małpa starego.

A stary był jeszcze paskudniejszy.
Jeżdził na starym koniu na tor, żeby popatrzeć jak pracują wyścigowce.
Koń był stareńkim, emerytowanym skoczkiem, miał ponad dwadzieścia lat, kiedyś dawno, dawno temu całkiem nieźle biegał a u nas w stajni wylądował niejako na emeryturze.
Ja nie wiem, czy noszenie na grzbiecie wielkiego i ciężkiego faceta należy do wymarzonej emerytury końskiej?...

Podjeżdża więc stary do jeźdźców wracających z toru, zrównuje się z Hindusem Madhu, patrzy mu w oczy i cedzi przez zęby: "Wiesz co Madhu? Ty się nie nadajesz. Yardmani lepiej od ciebie jeżdżą".
Yardman to człowiek naziemny, do poprawiania boksów i zamiatania, który wogóle nie jeździ.

Może Madhu nie był jakimś technicznie dobrym jeźdźcem ale się starał i wsiadał na wariaty nie okazując strachu.

Madhu nie wytrzymał i przyniósł wypowiedzenie wieczorem.

Po jakimś czasie trener zabił tego starego konia. Jechał pod górę nie patrząc przed siebie, a koń, prawdopodobnie ślepnący, wpadł wprost na tablicę ostrzegawczą i nadział się na nią.
Takie tablice stoją przy torze, zabraniając wstępu osobom postronnym.

Trener złamał przy tym rękę i od swiadków wiem, że krzyczał strasznie i przeklinał jeszcze bardziej.
Klasa i elegancja okazała swe oblicze.



Żona trenera jeździła na obiecującej trzylatce która - nie biegana - przyszła z jednej z najlepszych stajni.
Kiedyś żona nie mogła przyjść, klacz czekała dla niej osiodłana w boksie, szybko zmieniono mi konia i dostałam ją ja.
Ona nie kentrowała, ona płynęła pod górę na torze. Klasa aż biła od niej, w dodatku była spokojna i przyjemna do jazdy.
I zostawili mi ją. Jak się później dowiedziałam, klacz była nieco za silna dla żony starego, która ledwo dawała sobie z nią radę.

Jeździłam, jeździłam, stary dowalał koniom roboty, klacz zaczęła iść nierównomiernie, delikatnie wyczuwałam kulawiznę z prawej strony, prawdopodobnie zupełnie niewidoczną dla obserwatora.
Koń wyścigowy i jego jeździec to jedno ciało, jeden organizm, znając konia i wczuwając się w niego mozna wiele wyczytać.

Powiedziałam staremu, a jakże, jeszcze wtedy nie wiedząc że jestem u niego na celowniku za szczerość, ale z drugiej strony i tak by mnie to wiele nie obchodziło, więc tak czy inaczej bym powiedziała.

W ciągu następnych dwóch tygodni sytaucja się nie zmieniła, więc klacz dostał kto inny, powiedział trenerowi że "OK, all right" ("W porządku"), później klacz poleciała wyścig, była dość wysoko zagrana, chyba druga gra w totalizatorze a może nawet faworytka, i skończyła gdzieś z tyłu.
Pobiegła drugi wyścig i zakulała.

A później ja dostałam wypowiedzenie z pracy, oficjalnie dlatego że za ciężka byłam - ganiali mnie na wagę 2, 3 razy w tygodniu, po złośliwości, bo było wielu chłopaków cięższych ode mnie, i jakoś jeździli.
Chodziłam jak skowronek, nie myślałam ze kiedykolwiek będę tak bardzo się cieszyć że ktoś mnie z pracy wyrzuca! Wolność, będę nareszcie wolna od tego kieratu!
Nawet przejażdżek prawie nie miałam na koniec, przydzielili mnie do czegoś innego - ale jak zobaczyli że mi się humor poprawił to od razu dostałam jakieś łachy na kłusa.
Żeby mi przypadkiem za wesoło nie było, ale mnie już nikt humoru popsuć nie był w stanie!

Kamphora w Newmarket

ciąg dalszy nastąpi...

Monday, 13 January 2014

Część 6. Kamphora pojawia się w mieście koni

Znalazłam więc pracę w Newmarket, umówiliśmy się więc na jazdę próbną czyli "rozmowę kwalifikacyjną". Staremu nie było w smak, ale wolne dać musiał.
Zima, w dodatku zima niemalże stulecia, duże opady sniegu jak rzadko, ale na szczęście dojechaliśmy na umówioną godzinę, chyba to była 6 rano, ciemno ze oko wykol (ponad dwie godziny jazdy samochodem zaliczylismy).
Żeby było zabawniej to była to ta sama stajnia, z której mieliśmy ofertę pracy kilka lat wstecz, kiedy decydowalismy się na emigrację. Jak widać była przeznaczeniem!

Podczas siodłania spotkałam znajome małżeństwo jeszcze ze Służewca, które pracowało w owej stajni (niegdyś zresztą firmowanej przez szejka, i niegdyś jednej z najlepszych w mieście).

Przejechałam pierwszą przejażdżkę, drugiego konia mi zmieniono, na, jak się okazało, dużo bardziej ambitniejszą jazdę, dwuletnią klacz należącą do szejka Ahmeda.
Kiedy myłam jej nogi po powrocie z toru podszedł do mnie koniuszy i spytał, kiedy możemy zaczynać. Moglismy dac tygodniowe wypowiedzenie, więc umówiłam się na konkretny dzień.

Jeszcze na szybko znaleźlismy coś do wynajęcia w agencji nieruchomości i mozna było wracać do Gloucestershire.

Dom mieliśmy poza miastem, jakies 15 minut jazdy do pracy, Kamphorze znalazłam stajnię właściwie w Newmarket, więc zaraz po rannej robocie jechałam ja oporządzić i objechać.

Praca jak praca, trzeba było wieczorami pucować koniki na super połysk bo trener robił nieraz przeglądy (jak za dawnych lat, i przed wojną w Polsce), więc kazdy tylko latał ze ścierką żeby konia obetrzeć zanim boss wejdzie, trocinowa ściółka musiała być równiuteńka jak spod linijki niemalże, grzywa konia zaczesana na prawą stronę bez jednego wystającego włoska - bo inaczej był ochrzan! Konia odpinało się z uwiązem i prezentowało staremu.
Pół biedy jak oglądał tylko starsze konie lub tylko dwulatki - gorzej jak oglądał wszystkie. A jak oglądał konie szejka w towarzystwie szejka - to wiadomo było z góry że do domu wróci się godzinę później.

W poniedziałek nieraz przyjeżdżał weterynarz i po rannej pracy musieliśmy zostawać na zmiany, żeby prezentować konie w kłusie przed trenerem i weterynarzem. Tak ze dwie godzinki to trwało. Nadgodziny jakieś płacone? A skąd!

Wiele osób donosiło na siebie wzajemnie co jest całkiem normalne w większych stajniach. Zazdrość i zawiść są na porządku dziennym.
Chociaż palenie rzuciłam wiele lat wcześniej, zaczęłam popalać w pracy, mieliśmy miejsce do tego wyznaczone, a ja sobie jakoś musiałam rozładować nerwy.

Przejażdżki - po każdej trener pytał jeźdźców o konie na których właśnie przejechali po torze. Byłam nauczona że trenerowi mówi się szczerze jak koń idzie, zreszta dlatego trenerzy pytają się jeźdźców, szczególnie tych bardziej doswiadczonych. Oko nie wyłapie wszystkich niuansów; więc mówiłam: dobrze idzie - nie idzie za dobrze - nie ma siły pod górkę - nie wyciąga akcji itp itd
Nie o to chodziło!!! Panu trenerowi należało mówić zawsze, że koń dobrze idzie, nawet jakby leciał na trzech nogach, najlepiej metodą Pakistańczyków i Hindusów "OK, boss" - "Yes, boss" - "Good, boss" ("W porządku szefie - Tak, szefie - Dobrze, szefie"). Pan trener nie znosił kiedy ktoś mówił że koń nie idzie cudownie!!!
No i w ten sposób, nie wiedząc o tym, dałam się wziąć na celownik.

Robiło się równiez inne rzeczy, na przykład przerywanie grzywy koniom. Konie wyścigowe mają mieć grzywy krótkie, na jakieś 10 cm długości.
Przyjechała raz nowa klacz, dwulatka, zakupiona w Irlandii za jakieś grosze, bodajże 1800 euro. Wraz z drugim kierowcą (koniowozu) zostałam wysłana by doprowadzić kobyłę do porządku.
Nie było to najłatwiejsze zadanie, klacz wściekała się, wyrywała, stawała dęba, kopała przednimi nogami. Zawiesliliśmy więc derkę na jej szyi, w ten sposób żeby zwisała z przodu na ziemię i tym samym zasłaniała nas od kopniaków. Dutka nic nie wskórała więc załozylismy lip chain - pasek na górne dziąsło (notabene jedyna metoda jaka działa na Kamphorę) i jakoś, z wielkim trudem, przerwaliśmy jej tę grzywę.
Następnego dnia ktoś, chyba koniuszy, powiedział mi jak klacz ma na imię, podzieliłam się tą wiadomością z kierowcą - reakcją był wybuch śmiechu -  "Jak? Ona ma na imię Snow Fairy?! Hahahaha!!!..." (Snow Fairy - śniegowa wróżka).

Snow Fairy była później jednym z najbardziej znanych koni wyścigowych, wygrywając dla swoich właścicieli ponad cztery miliony funtów szterlingów w ciagu trzech sezonów, podczas któych biegała...

Metody treningowe przyprawiały czasem o ból głowy. Pamiętam pewien piątek, kiedy część koni poszła pracować na... pięciu lub sześciu torach, jeden po drugim. W sumie przejażdżka trwała jakies trzy godziny.
Następnego dnia konie te robiły robotę, czyli galopy (praca w tempie wyścigu, na codzień jeździ się wolniej).
W poniedziałek wszystkie oczywiście były kulawe.

Dostałam na kłusowanie kasztanowatą dwulatkę, była z jakiegoś - juz nie pamiętam, jakiego - powodu odstawiona na jakiś czas od pracy (zapewne była... kulawa...).
Kłusowaliśmy na kółku pod dachem, "szkoła" to się nazywało (school) - Anglicy na wszystko mają dziwne nazwy, w tym wypadku chodzi o szkolenie koni.
Dach nad nami, po bokach ściany, szerokośc jakieś 2 - 2,5 metra. Trener stał wewnątrz (dobrze go było widać bo ma za 190 wzrostu) a myśmy go kłusem mijali.
Ja przynajmniej próbowałam. Konie nienawidziły starego, nienawidziły tez jego głosu, najprawdopodobniej za ten wycisk ponad siły, jaki im dawał. Kasztanka też nienawidziła, do tego stopnia że zbliżając się do niego robiła się twarda w pysku (nieczuła na działanie wędzidła) i szła wprost na niego z błyskiem w oku i stulonymi uszami.
Zatrzymałam się prawie na trenerze, w końcu się odsunął, zły, mało powiedziane, wściekły (nawiasem mówiąc to on się chyba nigdy nie usmiecha). Znów dookoła i kasztanka znów na niego idzie, a ja nie jestem w stanie wykierować jej w bok.
Stary zaczyna machać rękami jak wiatrakiem i wrzeszczy "F**k off!!! F**k off!!!" ("Spier...!!! Spier...!!!").

Do tej pory zastanawiam się czy to było skierowane do kasztanki, czy do mnie...


W międzyczasie otrzymałam wiadomość o śmierci Bogdana Ziemiańskiego.Przepłakałam chyba dwa czy trzy wieczory; jeszcze kilka dni wcześniej rozmawiałam z Nim, telefonowałam w miarę regularnie, raz w tygodniu, cieszył się że przeprowadzamy się do Newmarket, jak zwykle opowiadał mi co tam słychać w stajni, co się dzieje na Służewcu...
Nie byłam w stanie pojechać na pogrzeb ponieważ dopiero niedawno rozpoczęłam nową pracę.

Żegnaj Trenerze, na zawsze pozostaniesz w mojej pamięci...



ciąg dalszy nastąpi...

Sunday, 12 January 2014

Część 5. Kamphora jedzie na szalonej kobyle, i to nie jednej

Najpierw część informacyjna ;). Doszłam do wniosku iż muszę ponumerować kolejne odcinki, ponieważ sama zaczynam się w nich gubić! Plan był na jeden, jedyny wpis... "krótka historia".. a tu zaczyna się robić całkiem długa historia... Dla Czytelników zaglądających tu po raz pierwszy, kolejne części, chronologicznie:
Część pierwsza, Część druga, Część trzecia, Część czwarta.
Za chwilę też zmodyfikuję troszkę tytuły postów, numerując je.

Zwrócono mi uwagę na konieczność słowniczka, więc wyjaśniam zwroty poddane w wątpliwość - stajnia płotowa to stajnia wyścigowa w której trenuje się głównie konie do wyścigów płotowych i przeszkodowych, stajnia płaska natomiast jest nastawiona prawie wyłącznie na gonitwy...płaskie ;-).

Jakby były jakieś inne wątpliwości, to pytajcie śmiało w komentarzach, ponieważ coś co jest dla mnie oczywiste, nie musi być oczywiste dla wszystkich, a mnie czasem zdarza się o tym zapominać! ;-)

No i oczywiście, mimo bardzo łaskawego traktowania mnie przez pracodawców, wszędzie byłam zatrudniona na papierach... Poza tym w czasie kiedy wyemigrowałam, nie można było dostać zasiłków "z automatu" jak obecnie, lecz należało przepracować co najmniej 12 miesięcy z dopuszczalną przerwą nie więcej niż 30 dni, w ciagu owego roku.
A o tym że mogę pobierać dodatek na dziecko, oraz dodatek do pensji tax credit, ze względu na niskie zarobki, dowiedziałam się dopiero po grubo ponad roku od czasu przyjazdu do UK...

                                                                      *   *   *


Wylądowałam więc w mrocznym i wilgotnym hrabstwie Gloucestershire. Stajnia mieściła się w dawnej oborze, na terenie dawnej farmy mlecznej. Myśmy mieścili się w przyczepie (mobile home) z tyłu tej oborostajni, z jednej strony była kamienna szopa, z drugie kamienny piętrowy budynek, wszystko cholernie stare i wilgotne.
W przyczepie było nie za ciepło i równiez wilgotno.
Praca, jak w typowej wiejskiej stajni wyścigowej, była raczej podobna do typowej pracy przy koniach szkółkowych, albo w jakiejś marnej prywatnej stadnince. Na rozgrzanie koni jeździło się na drogę, kłusować po asfalcie, tor miał długi zakręt i bardzo krótką prostą, więc nieraz konie ponosiły wprost do lasku.

W zimie większość koni wychodziła na cały dzień na padoki, czego za specjalnie nie lubiły - stać w zamarzającym błocie z pewnością nie jest szczytem końskich marzeń... Były też dwie czy trzy źrebne klacze, albowiem trenerostwo bawiło się również w hodowlę koni pełnej krwi. Wątpliwej jakości matki, kryte słabymi ogierami - dla mnie to kompletny bezsens, no ale cóż...

Boss wywodził się z amatorskich wyścigów płotowych czyli point-to-point a jego żona jechała kiedyś kilka płaskich wyścigów, jak większość dziewczyn pracujących w stajniach wyścigowych.
Kolekcję końskich zdjęć bossa mozna było podziwiać w stajennej... toalecie. Najlepszy widok był z pozycji siedzącej :-).

Znów zostałam doceniona, znów równo z M. mieliśmy najgorsze konie do jazdy. Zresztą czego mozna było się spodziewać, jeśli oprócz nas pracowała dwudziestoparoletnia dziewczyna która na wyścigach nie pracowała nigdy wcześniej, tylko w jakichś szkółkach itp, na koniach wyśigowych nie znała się kompletnie, oraz młody chłopak, marny, bez ręki do koni.
Dziewczyna piastowała wysoką funkcję, albowiem była koniuszym. I ja musiałam jej słuchać we wszystkim, jeśli chodzi o sprawy stajenne.
Trener miał podobne pojęcie o treningu, jak ta dziewczyna o zarządzaniu stajnią.

Któregoś dnia marnie przebiegły w wyścigach konie, zdecydowanie poniżej oczekiwań. Przed kolejnym wyjazdem boss kazał mi porządnie wyszorować i zdezynfekować koniowóz a klaczy, która miała pobiec, dzień przed wyścigiwm pobrał krew i wysłał ją kurierem do analizy mówiąc, że konia z wyścigu wycofa jeśli wyniki będą złe.
Pomiędzy liniami można było jasno wyczytać, Polaczki, ja was podejrzewam że wy mi czymś konie szprycujecie.
Wyniki były dobre, klacz pobiegła i finiszowała znów poniżej oczekiwań. Ale przynajmniej nie było już dane do zrozumienia, że ktoś w tym maczał palce.

Jeżdziłam na durnowatej sprinterce, rozbałowanej (czyli rozpuszczonej jak dziadowski bicz) do granic niemożliwości, po drodze tańczyła od burty do burty i robiła co chciała. Stępa też nie chciała iść tylko caplowała (podbieganie w stępie, ale żaden to kłus tylko męka dla jeźdźca!).
Wcześniej jeździła na niej szanowna pani koniuszy.

Któregoś dnia nie wytrzymałam, odwinęłam bat i przyłożyłam jej kilka razy. Zaczęła się jakby uspokajać, ale tylko na chwilę, więc trzepnęłam ją po tyłku raz jeszcze na co podskoczyła, wyskoczyła z drogi, wskakując na dwumetrową skarpę i na skarpie zatrzymała się tuż przed ogrodzeniem z drutu kolczastego. Za drutem pasły się krowy.
Co miałam zrobić? Instynkt wyćwiczony przez lata kazał mi w ułamku sekundy po zatrzymaniu się na skarpie zeskakiwać w błyskawicznym tempie. Drut był na wysokości około metra dwudziestu, a siedzenie na koniu skaczącym z miejsca taką przezkodę to proszenie sie o kłopoty.

Zeskoczyłam, odwrotnie niz normalnie, na prawą stronę ponieważ tylko tam mogłam bezpiecznie wylądować, z drugiej strony groziło mi stoczenie się po skarpie - albo wpadnięcie na ogrodzenie.

Nieraz trzeba podejmować szybkie decyzje, jak mówił Napoleon Bonaparte, dobra decyzja to szybka decyzja.

Klacz skoczyła bo nie miała innego wyjścia, na całe szczęście bez pasażera; w rezultacie miała tylko lekkie zaharatanie na tylnej nodze. Już jej więcej do jazdy nie dostałam! Wróciła do pani koniuszy, na dalsze rozpuszczanie.

Inna klacz, też niezbyt przyjemna do jazdy, w wygranym wyścigu złamała nogę, było to właściwie pęknięcie więc stała w stajni w gipsie, trener bardzo rozważnie postawił ja w największym boksie gdzie w dodatku miała widok na drogę, którą prowadzało się konie na padoki - oraz na kawałek padoków - więc dzień w dzień szalała po tym boksie z gipsem na przedniej nodze.

A jak już przyszło ten gips jej zdjąć, to trzeba było wdrażać klacz spowrotem do pracy. Żeby to zrobić, ktoś musiał na nią wsiąść.
O dziwo, tym kimś byłam ja.

Na początku wpakowali jej tabletki uspokajające, częsta praktyka w Wielkiej Brytanii, koń dostaje głupiego jasia i idzie pod siodło.
Na Służewcu najlepszą tabletką był dobry jeździec który nie dawał się wysadzić z siodła.

Na tabletkach klacz pochodziła może dzień albo dwa. Później jak zwykle chcieli mnie na nią podsadzić w stajni ale uparłam się że wsiądę na zewnątrz - i bardzo dobrze wyczułam że to będzie bezpieczniejsze  -  od razu próbowała ze mnie zrobić wiatrak, ledwo zdążyłam włożyć stopy w strzemiona. Na szczęście zawsze dobrze trzymałam się nogami (podstawa! ręce służą do czego innego!), więc dzikie wyskoki zdały się na nic.
A jak już zaczęła chodzić na tor i uspokoiła się, to dostał ją do jazdy Anglik.

Puściły mrozy, a wraz z mrozami puściła rura od wody u nas w przyczepie. Zwyczajnie wstałam rano, a tu powódź.
Zdarza się to czasami, szczególnie jeśli rury nie są zabezpieczone.
Oczywiście wina była nasza, chociaż nie my bylismy za rury odpowiedzialni.
Dostalismy kilkustronicowy kontrakt dotyczący warunków zakwaterowania. Rzecz jasna były to warunki nam stawiane.

Z wielu powodów nigdy nie chciałam zamieszkać w słynnym mieście Newmarket, kolebce wyścigów konnych, ale w końcu miałam juz dosyć szwendania się po kraju po dziwacznych i bylejakich stajenkach.
Złamałam się więc i szybko znalazłam pracę w jednej z lepszych stajni.

nie mam żadnych zdjęc z tego okresu, więc niech będzie tor wyścigowy w Leicester... z czasu pierwszej pracy

ciag dalszy nastąpi...