Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koty. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 11 maja 2015

Praca w domu, czyli plusy ujemne tej sytuacji

Wstaję rano, siadam do komputera, a tam…

Kiedy przepędzę Rudaska i zaczynam pracę, z lewej strony mam cały czas taki widok...

Na szczęście zawsze w prawej ręce mam mój magiczny ołówek, który przypomina mi, że…

poniedziałek, 4 maja 2015

Z domu do pracy i nie o 17.00, czyli zmiany, zmiany...

Nastąpiło przewidywane trzęsienie ziemi, czyli przeniosłam się z pracowni do domu. Z pracą. Od dawna twierdziła, że jestem w pracowni mniej więcej nie za bardzo potrzebna, bo i tak większość czasu spędzam przytwierdzona do krzesła, stojącego przed wielkim monitorem i prawie nie rozmawiam z nikim. Niestety mam tę okrutną wadę, że nie potrzebuję pogaduszek i zagajania. Jak siadam do pracy, pracuję. Moje przerywniki to samotne spacery wokół pracowniczego budynku lub wyskok na pobliski stragan w celu zakupu jabłka. Taki ze mnie dziwak. Ale przynajmniej dosyć miły dziwak :)

Przeniesienie komputera i monitorów do domu wiąże się z obawą wydłużenia tego pracowniczego czasu, ale faktem jest, że na komputerze stacjonarnym i na wielkim monitorze pracuje się (jako grafik) w szybszym tempie niż na laptopie. Dlatego nie było wyjścia, trzeba było przenieść.

Zmiana miejsca pracy wymaga poprzedzenia tego zabiegu uwiciem nowego miejsca pracy tak, aby nie przenosić komputera w próżnię. Mieliśmy ścianę w sypialni o którą oparte były komody. Jedna z komód była zresztą kompletnie niepotrzebna, więc została zniesiona do piwnicy, w której nie ma już miejsca nawet na łepek od szpilki a co dopiero na komodę. Ale mebel jakoś się zmieścił, co przypisuję niesamowitym zdolnościom Macka do kompresji przedmiotów.
Ściana służyła nam - oprócz podpórki dla komód - na dwa sposoby. Pierwszym była ekranu dla projektora, na którym prawie co wieczór oglądamy filmy i czujemy się wtedy jak w horyzontalnym kinie. Zostało coś takiego zrobione przez meble Vox i festiwal Transatlantyk w Poznaniu, ale - przykro mi - byliśmy pierwsi. Drugim zadaniem ściany było bycie tłem na naszych sesjach. To na tej ścianie powstały filmiki montażowe Dekornika, nasze wspólne zdjęcie z kotami oraz ostatnia sesja do biało-czarnej mapy, która bije rekordy popularności na naszym profilu an Facebooku. W planach mam jeszcze jedną sesję do naklejki mapy, ale ty razy Maciek się sprzeciwił, oznajmiając, że nie będzie odpinał tych wszystkich kabli, kłębiących się pod biurkiem. Szukamy nowej ściany.
A no właśnie, biurko. Z pracowni ze mną przeniósł się Maciek. Na pewno będzie tam byłam dużo częściej niż ja, jednak bazę będzie miał także w domu. Więc jego biurko nie było potrzebne. A biurko miał zacne, bo wykonane ze starych drewnianych drzwi.
Kilka lat temu znaleźliśmy te drzwi na śmietniku, przy pracowni. Wszyscy, którzy czytają bloga od czasów pierwszego remontu wiedzą, że my bardzo lubimy znajdować rzeczy na śmietniku. Mówimy, że to one nas znajdują. Mamy już śmietnikową starą maszynę do szycia, śmietnikową komódkę powojenną, mamy i drzwi vel biurko.
Biurko w pracowni stało samodzielnie, nie opierając się o żadną ścianę. Mogło być duże i szerokie, bo w pracowni jest 150 m2. Więc są też warunki do samodzielnego stania. Nasza sypialnia ma niestety jedynie 13 m2 (i tak jest połączona z dwóch pokoi) i przed zamocowaniem należało drzwi minimalnie przeciąż z szerokości. Szkoda, bo były przez nas czyszczone z farby, aby pokazać naturalny materiał, sęki i zawiasy. A teraz zawiasy i kilka sęków ucięto. Drugim problemem były nogi do stołowych drzwi. A dokładnie brak nóg. Bardzo nie chcieliśmy niszczyć piękna blatu poprzez doczepianie do niech seryjnych pałąków. W sukurs przyszli rodzice Maćka, którzy oddali nam swoje singerowskie nogi. Oczywiście nogi od maszyny Singer, należącego do rodziców Maćka. I Singer podparł blat z prawej strony. Podparcie z prawej strony uratowała za to… śmietnikowa komódka, która okazała się prawie tej samej wysokości co maszyna do szycia. Dla podwyższenia maszyny zastosowaliśmy rozwiązanie tymczasowe. I stylowe, co widać na zdjęciach poniżej.







Póki co, całość kosztowała nas 0 złotych, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni. Dziękujemy wszystkim darczyńcom, znanym i nieznanym.

wtorek, 10 czerwca 2014

Lazy Tuesday, czyli wtorek na rudo. I leniwie.

Oczywiście leniwie dla niektórych...



Miałam jeszcze sprzątnąć szufelkę, ale nie miałam serca zakłócać...

piątek, 18 kwietnia 2014

Cudownych Świąt, czyli życzenia

Wszystkim czytelnikom bloga najcudowniejszych, najcieplejszych i przede wszystkim najdłuższych (no, przynajmniej wydających się najdłuższymi) Świąt Wielkanocnych. Jest piękna pogoda, dziś w pracowni skosztowaliśmy pysznego mazurka wyrobu żony pracującego z nami Kacpra, nie może być żle!
Proszę się tylko nie przejadać. Czego i sobie życzę :)


poniedziałek, 14 kwietnia 2014

sobota, 11 stycznia 2014

Satun znaczy sennie, czyli o prozie tajskiego życia


Satun to miasteczko ospałe. Piszą tak o nim nawet w przewodnikach i na forach internetowych. Miasteczko niewielkie i nieurokliwe. Nie znam się, ale tak wyobrażam sobie tajski standard.

Ale są trzy powody, dla których do Satun przybyć fajnie:

1. Targi owoców, warzyw ryb, mięs, kosmetyków, ciuchów nowych i używanych. I bóg wie, czego jeszcze.

2. Sklep z miksturami chińskimi.

3. Lokalsi.

No to zaczynamy:

Punkt pierwszy, czyli targi. Generalnie życie w Satun toczy się od targu, potem do targu,  potem do targu, potem do targu, a na koniec... idziemy na targ :)
Szarża marketowa (nie mylić z marketingową) zaczyna się o piątej rano na wielkim targu pod blaszanym dachem. Targ mieści prawie w centrum miasta. Szarża kończy się o północy na targu pod gwiazdami, w samym centrum miasta. W ciągu dnia natknęliśmy się jeszcze na dwa targi na pobocznych ulicach. Przez słowo targ lub market rozumiem ucztę na którą składa się co najmniej 30 stoisk. Grupy 15 ruchomych budek z żywnością to jedynie appetizer. Można skubnąć lub zostawić niedosyt przed daniem głównym.
Targ nocny nie jest okazały jak ten w Trang, więc przemieszczając się po Tajlandii lepiej jest przejechać 100 kilometrów przed wieczorem, by zanurzyć się w targowej atmosferze Tranga. Ale specjały równie smaczne.












Targ dzienny / poranny to już jest prawdziwa corrida. Dużo biegających ludzi i machina handlu rozdgrzana do czerwoności. Fantastyczny widok. Nam udało się znaleźć trzy sekundy zmniejszą liczbą ludzi, tak aby pokazać, co leży na straganach. 











A to już pani robiąca na żywo mleko kokosowe. Zapytaliśmy o olejek kokosowy. Nie miała, ale powiedziała, że na jutro może zrobić, bo tu nie ma osprzętu. Zamówiliśmy 50 ml. Przed wyjazdem z Satun, o siódmej zjawiliśmy się u Pani. Olejek był. Będę testować. Pani pokazała, że sama używa do twarzy. Na szczęście olejek kokosowy nie ma podobno żadnych skutków ubocznych. Mogę testować śmiało.



A to dwa pobliskie targi. Trochę jak giełda skuterów, ale proszę nie dawać się zmylić. 



I punkt drugi. Sklep z chińskimi miksturami. No, to jest raj. No, prawie. Sprzedawca nie mówi po angielsku, a napisy na puszkach po chińsku i tajsku. Wszystko załatwiamy tam na migi. pokazujemy bolący brzuch, skurcz w łydkach albo prężymy muskuły, sugerując, że chcemy coś na tężyznę. Sklep znajduje się w centrum, ale i tak trafić do niego można jedynie przepadkiem. Po pierwsze jest zastawiony samochodami, po drugie, sam wygląda z zewnątrz jak warsztat samochodowy. Jeśli znajdę dobrą mapę miasta, naniosę na nią punkt z tą jaskinią.
My pokazaliśmy na migi picie herbaty. Pan zrozumiał. Odmierzył nie wiadomo ile pięknie pachnących i słodko smakujących liści i sprzedał nam za 2 złote.
Co ciekawe, kiedy pokazaliśmy bolący brzuch, przystawił do regału drabinę, z górnej półki wysunął puszkę, otworzył i podał nam dłoni... goździki. Proszę, jakie proste.





No i punkt trzeci, czyli autochtoni. Satun to miasto, którego nie odwiedzają turyści. To znaczy odwiedzają, owszem, ale nie samo centrum. bo miasto ma trochę hoteli, ale wszystkie są utrzymane standard business very clean imieszczą się przy trasie, która obok centrum przebiega. Very good stand ale bez duszy. Wybraliśmy hotel nieco droższy (75 zł za noc) i nieco mniej clean, ale za to z minimalną zawartości historii i duchowości. Hotel miał dokładnie dwa piętra i dwa pokoje. Klatki schodowe na obu poziomach były kuchniami i salonami, a jedynie sypialnie pozostały wyodrębnionymi pomieszczeniami. Na dole zaś mieściła się śliczny bar i informacja turystyczna. Szefowa miała obok także bar dla turystów. Ciekawe doświadczenie.





Lokalsi, czyli już nie miejsca a ludzie są fantastyczni. "Najfajniejsi tutejsi" - tak ich nazwaliśmy. Kiedy zobaczą przyjezdnego na horyzoncie krzyczą "Halo". I tak około dziesięciu razu dopóki nie znikniesz z pola widzenia. Dzieciaki dosłownie biegały za nami. Nikt się nie napraszał, nikt nic nam nie sprzedawał. Tylko "Halo!" i uśmiech.


Wspomnę jeszcze o zwierzętach, bo tyle szczeniaków, co tu, nie widzieliśmy nigdzie. Wszędzie małe pieski - chore, zdrowe, skaczące, szczekające, bojaźliwe, ale po przełamaniu bardzo spragnione pieszczot. W tym zakątku - no, niestety - psy wygrywają z kotami pod względem fajności. Na zdjęciu prezentuję chorego biedaka, bez sierści, zjedzonego przez pchły. Ale zawsze kręcił się przy jednym domu, więc chyba ktoś się nim zajmuje.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...