Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Finnish. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Finnish. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 20 listopada 2012

Czekoladowy szalik i garść mądrości

Zacznę od tych ostatnich - wczoraj mnie uwiodły. Nie są, niestety, mojego autorstwa. Znalazłam je (wraz z cudnymi filcowymi bucikami) na blogu Sheepys wolliges Landleben i natychmiast postanowiłam udostępnić tym, którzy mową niemiecką się nie posługują. Sheepy zobaczyła je w pewnym sklepie z artykułami do robótek ręcznych w Lubece, kilka sfotografowała i umieściła na swoim blogu. Znających niemiecki bądź zainteresowanych, jak wyglądają te mądrości w oryginale, odsyłam wprost na blog Sheepy. A oto (dość swobodny) przekład:

Robótki ręczne…
… na nadwagę: praca wykonywana obydwiema rękami to dobry sposób, by nie sięgnąć po tabliczkę czekolady, a do tego pomaga spalić kalorie. Osoba o wadze 70 kg przy dzierganiu albo szydełkowaniu zużywa od 100 do 140 kalorii na godzinę.

Robótki ręczne…
… na zaburzenia snu: jeśli ktoś przez co najmniej pół godziny przed pójściem spać uprawia tak kojące hobby, jak robótki ręczne, łatwiej zapada w spokojny i zdrowy sen. Zalecają to nauczyciele relaksacji.

Robótki ręczne…
… na utratę pamięci: hobby obniża ryzyko utraty pamięci na starość o 30-40%. Tak wynika z badania przeprowadzonego w Klinice Mayo w amerykańskim Rochester. Jeśli do tego ogląda się telewizję mniej niż 7 godzin, to ryzyko może spaść nawet o 50%.

Robótki ręczne…
… usprawniają: „jedno na lewo, jedno na prawo, jedno spuścić…”. Do dziergania potrzebne są obydwie ręce. To oznacza, że obie półkule mózgu muszą współpracować, a im bardziej skomplikowany wzór, tym większej współpracy wymaga.
Oprócz motorycznej zręczności rozwija się przy tym również wyobraźnia przestrzenna.

Czyż nie urocze? A jak na duchu podnosi.

A teraz czekoladowy szalik Puchatka, czyli nic takiego, tylko trochę czasu kosztowało, bo zaczynałam od czesanki:


Na tym zdjęciu chyba wygląda najlepiej - zaraz po odcięciu z Harfy. Miał wówczas 185 cm długości (bez frędzli) i 29,5 cm szerokości. Wyszło na niego 23 deko wełny.
Najpierw sprzędłam  motek (310 m/100 g) cienkiej osnowy (na tym sprzęcie nie da się tkać na grubej osnowie, chyba zresztą w ogóle nie da się na nim tkać), potem 13 deko grubszego wątku, wszystko 2ply. Wątku już nie mierzyłam, tylko od razu przewinęłam na kłębek.


Osnułam szanowną panią Harfę i rozpoczęłam działalność, od razu na wstępie zaszywając frędzle na brzegu.


Robota była(by) prosta i nudna (ale Harfa zadbała o "rozrywki"), podobała mi się w tym jedynie faktura.


I właśnie ta prosta rzecz w płóciennym splocie kosztowała mnie tyle nerwów, bo otóż nie wiem, czy ja robię coś nie tak, czy Harfa jest po prostu sprzętem do patrzenia, nie do tkania - bardziej doświadczeni pomóżcie! Taką, rzadką w istocie, strukturę udaje mi się uzyskać jedynie pod warunkiem, że dociągam każdą nitkę grzebieniem, o dobijaniu siatką mowy nie ma, zostaje pół centymetra  osnowy pomiędzy dobijaną nitką a tkaniną - byłaby siatka na ryby. Osnowę napinam jak mogę, ale mogę tylko na tyle, żeby mi haczyk z zębatki nie odskoczył natychmiast, ale jeśli nie odskakuje natychmiast, to i tak odskakuje po 3-4 nitkach wątku i jeśli siatka nie jest w pozycji neutralnej, grawitacja ciągnie ją w dół i wszystko mi się z wałka odwija. Wymiana haczyków i zębatek nic nie dała, po prostu co chwila jest tak - haczyk (ze stopniowo coraz bardziej wyślizganym dziobkiem) dosłownie wyskakuje z zębatki:


Po przyjrzeniu się tego typu sprzętom Schachta i Ashford stwierdziłam, że ten element jest w obydwu znacznie masywniejszy, z innych materiałów i po zewnętrznej stronie - ma szansę poradzić sobie z działaniem dużych przecież sił. Może po zewnętrznej stronie umieszczony jest dlatego, że jest masywny i wewnątrz zajmowałby za dużo miejsca, nie wiem. Wiem jedno - ta konstrukcja w Harfie się nie sprawdza i moim zdaniem nie ma szans się sprawdzić, to po prostu konstrukcyjny błąd. Bo jak dobić nitkę na kompletnie luźnej osnowie, a tylko przy luźnej daje się ten haczyk utrzymać na miejscu. Może ktoś wie, jak korzystać z tego sprzętu bez frustracji i tak, żeby zrealizować zamierzony i teoretycznie możliwy cel? Chętnie się dowiem. Nie zmienia też postaci rzeczy to, że osnowa i wątek są jednakowej grubości. Z dociągnięciem wątku nawet grzebieniem w zaczętym szaliku ze Sneżenki jest jeszcze gorzej (i haczyk, wymieniony na kolejny nowy, ciągle wyskakuje), mimo dociągania grzebieniem tkanina wygląda jak siatka:


Może to jednak ja robię coś nie tak? Ludzie, jeśli wiecie, pomóżcie! Bo ta na wstępie podana mądrość o robótkach ręcznych ułatwiających zasypianie przestanie mieć zastosowanie w moim smutnym przypadku :( A jeszcze trochę i tkanie obrzydnie mi tak, że nigdy do niego nie wrócę.

piątek, 9 listopada 2012

Czekoladowe nic z fińskich owieczek

Właściwie nie mam nic do pokazania, bo co tu pokazywać czapkę, która ma być jak najprostsza, ponieważ jest dla faceta, a ci - jak wiadomo - w większości nawet warkoczyka na czapce sobie nie dadzą sobie zrobić, o pomponie nie mówiąc, bo to wszak tylko gejom przystoi. Czapka jest więc tylko pretekstem do pokazania czegoś znacznie ładniejszego i ciekawszego, czyli fińskich owieczek - Finnsheep Landrace, bo tak się oficjalnie tę rasę nazywa.
To tym razem od początku. Moja czesanka z fińskich owieczek jest w pięknym bardzo ciemnobrązowym kolorze, który nazywa się czarnym. Półpołysk, który ta wełna podobno ma, widać tylko w zbliżeniu i z lampą błyskową.


Z dala, w aktualnie panującej na dworze ciemnicy, nawet z lampą, ten połysk traci.


Przędzie się z niej miło, a jak bardzo miło, zależy od długości włosa. No i tu okazuje się, że ta długość jest zależna od tego, czy owieczki strzyże się raz, czy dwa razy w roku, bo te akurat można dwa. Ja miałam do czynienia z nieprzesadnie długim, ale bardzo miłym i mięciutkim włoskiem.


Wyszły z tego singielki w cudnym kolorze i z pięknym połyskiem (nawet całym, nie tylko pół-). Kolor na zdjęciu jest rzeczywistym kolorem nitki, mimo lampy.


Moteczek nie miał już tego blasku. Urwałam na tę czapkę 9 deko i wyszło mi z tego (chciałam dość grubą nitkę) 160 metrów dubelka.


W realu jest ciemniejszy niż na zdjęciu, lampa błyskała nawet w środku dnia na balkonie.
Z tegoż dubelka powstała najprostsza na świecie czapka plus opaska dla Puchatka, nie dla Pana Styropiana, dlatego na Pana Styropiana za duża. Jakie były warunki świetlne widać, bo na zdjęciach widać coraz mniej.


I tyle o działaniach raczej z konieczności niż z wyboru. Puchatek zadowolony, zamówił jeszcze tkany szalik z tej samej wełny, będę więc musiała znów zasiąść do przędzenia czarnych fińskich owieczek. I nie będzie to nieprzyjemność, ale też dla mnie nie jest to jakaś szczególna przyjemność, mój poziom lubienia - tak mniej więcej jak BFL.
Same owieczki są natomiast, jak to owieczki, fascynujące. Pochodzą w istocie z Finlandii, ale hoduje się je praktycznie wszędzie, więcej w Stanach Zjednoczonych niż w Europie, a najwięcej w Australii. I, o dziwo, ponieważ są bardziej odporne na tego pasożyta, przez który tak nieludzko kaleczy się merynosy, fińskich owiec nie traktuje się tak podle, a nawet próbuje krzyżować z merynosami, by je również genetycznie na niego uodpornić.
Fińskie owieczki są właściwie we wszystkich kolorach, ale jest to skutek genetycznego ulepszania, bo w naturze występują w dwóch: czarnym (jak widać u mnie) i brązowym, który jest bardzo podobny  do szetlanda moorit, przy czym gen odpowiadający za kolor brązowy jest recesywny (jak u ludzi blond), więc z czarno-brązowej krzyżówki większa jest szansa na czarne jagnięta.

Zdjęcie: by David Smith from Elimäki, Finland (Sheep) 

Ale wskutek krzyżowania istnieją też owieczki białe (to Australia głównie), srebrzyste, inne pośrednie i łaciate. Te łaciate mają też często łaciate pyszczki i wtedy wokół oczu mają ciemnne półkola, a czasem nawet takie kropy jak pandy. Jak ten samiec.

Zdjęcie: by Andrei Niemimäki from Turku, Finland
Hoduje się je głównie na wełnę, ale też na jagnięcinę, bo są nadzwyczajnie płodne, rodzą dwa razy do roku, co najmniej trzy jagnięta, a zdarzało się, że nawet dziewięć za jednym razem. Dla hodowców produkujących mięso nie jest to jednak specjalna gratka, bo to są owce nieduże, przepisowej wagi nigdzie nie znalazłam, ale wysokość samca w kłębie to 65-100 cm, a panie są zwykle mniejsze.
To, co nas interesuje najbardziej, czyli wełna, ma ciekawą właściwość, z natury odrzuca roślinne zanieczyszczenia, czyli można spokojnie kupować runo bez specjalnych obaw, że nas śmierć przy przebieraniu zagryzie. Kudełki są mięciutkie, mają grubość od 21,5 do 31 mikronów (Bradford: 50s-60s), w Unii Europejskiej w standaryzowanej wełnie muszą mieć mniej niż 26 mikronów, czyli jak BFL. Długość kudła waha się od 7,5 do 12,5 cm, a na cal musi mieć co najmniej 8-12 "karbików" (nie wiem jak to nazwać, podobnie jak na alpaczanej wełnie, która nie jest "lokata",  tylko są na niej takie drobne falki). Jest jedwabista (potwierdzam) i ma półpołysk (semi-lustrous, jak widać). Od jednego zwierzaka można jej dostać rocznie od 7 do 12 i więcej kilogramów. Z czego jawnie wynika, że to pod każdym względem wydajna bestyjka. Nie dość, że wełnę daje ładną, to również jagniątka ślicznościowe. Zatem na koniec taki właśnie słodki i miękki maluch.

Zdjęcie: by Andrei Niemimäki from Turku, Finland (Feeding black lamb) 
Można takiego głaskać bez końca!

niedziela, 5 sierpnia 2012

Przygoda z marchewką

W piątek rano dopadł mnie telefon, z którego jawnie wynikało, że muszę się udać w podróż metrem na moją drugą pocztę, gdyż leży tam dla mnie przesyłka, którą poczta odeśle w poniedziałek rano, jeśli jej natychmiast nie odbiorę. Rada nierada mimo koszmarnego upału tuż przed południem udałam się na oną pocztę. A obok rzeczonej  jest słynny bazar na Wolumenie, przez który musiałam przejść. To znaczy słynny to on był w tych czasach, kiedy nie było niczego, teraz ogóreczki, pomidorki i ozorki cielęce tam kupuję. Przesyłkę odebrałam (bez sensu), a następnie w drodze powrotnej rozejrzałam się po bazarze, gdyż piątek, jak wiadomo, to dzień targowy. Tuż przed tylnym wejściem (no, bo jakim miałabym, kuchta, wchodzić?) natknęłam się na mężczyznę z daliami (czyż to nie byłby piękny tytuł dla jakiegoś utworu graficznego?). Na powrót opanowana pragnieniem uzyskania koloru pomarańczowego z dalii kupiłam dwa pęczki kwiatów za połowę tej kwoty, którą poprzednio zapłaciłam za jeden (piątek czyni cuda!). Nabyłam też kartofelki itp., po czym zobaczyłam... marchewkę w pęczkach. I doznałam objawienia. Przypomniałam sobie nagle, co widziałam tu i, stojąc z dwiema torbami na dwóch ramionach, a w końcówce jednego z tych ramion trzymając dwa pęczki dalii, zakrzyknęłam do miłej pani sprzedawczyni:
- Dwa pęczki marchwi poproszę.
Pani spojrzała na mnie ze współczuciem (żar lał się z jasnego nieba, ona stała przynajmniej pod ogrodowym parasolem, bez balastu), własnoręcznie pochwyciła dwa pęczki (jasne było dla niej, że ja nie mam trzeciej ręki, a liczyła na pieniądze z tej drugiej) i już zabierała się do urywania naci, zadając mi, retoryczne, zdawałoby się, pytanie:
- Urwać zielone?
- Boże broń - wykrzyknęłam. - Pomarańczowe może pani urwać, jak pani chce, ja potrzebuję zielone.
Pani spojrzała na mnie (nomen omen) zbaraniałym wzrokiem. Po czym uśmiech zrozumienia rozjaśnił jej twarz i znów zadała, jej zdaniem, retoryczne pytanie:
- Dla królików pani potrzebuje?
- W żadnym razie - odparłam z mocą.
- To po co pani? - zbaraniała (nomen omen) całkiem, ale nie odpuszczała.
Ciężko mi było i ciepło, więc nie wchodziłam w dalszą dyskusję, tylko, żeby nie wyjść na chama, wyjaśniłam jednak krótko, pozostając w mniej więcej zwierzęcej tematyce:
- Do owiec.
Podałam 3 zł, chwyciłam torbę z marchewką i poszłam.
Po powrocie mniej więcej odkroiłam pomarańczowe, zielone wrzuciłam do gara i zalałam wodą.


Pomarańczowe chwilowo porzuciłam na podłodze.


I ruszyłam na ratunek więdnącemu w upale surowcowi farbiarskiemu, który miał pierwej posłużyć ze trzy dni jako materiał zdobniczy.


Oderwałam 15 deko białej wełny od fińskich owieczek (nie kłamałam, naci do owieczek mi było trzeba) i wciepłam w bejcę. No i po godzinie: cedzenie, odciskanie, gotowanie jednego w drugim. Miałam już tak dosyć, że gotowałam na gazie, nie bacząc na to, że na mojej kuchence nie da się gotować w temperaturze niższej niż sto stopni. Bulgotało jak złoto. Potem postało sobie na balkonie (że niby stygło - na termometrze ponad 30 st. w cieniu, a to stoi w słońcu przy południowo-zachodniej ekspozycji) i nie wyglądało wcale na zielone. A takie miało być!


Po praniu pod wieczór nadal nie wyglądało na zielone.


A jak wyschło, wygląda tak:


Dalie miały być pomarańczowe, marchew miała być zielona, wszystko jest żółte, ale - dzięki Ci, Boże - nie sfilcowane. Tylko co ja zrobię z piętnastoma deko tego żółtego dobra?
A ponieważ wszyscy (albo prawie wszyscy) pokazują na koniec postów, jakie mają piękne kwiaty, to czuję się w tym względzie również w obowiązku. Bo zakwitło i u mnie, mało tego - pierwszy raz w życiu mi toto zakwitło, dokładnie wtedy, kiedy czekało na przesadzenie do większej doniczki, więc zakwitniętego nawet nie dotykam. Tylko że jak już u mnie coś zakwita, to - proszę bardzo uprzejmie - wygląda tak:


Czy kolor tego podługowatego kwiatu Wam czegoś nie przypomina? Barwnik z naci marchewki? A może barwnik z kwiatów dalii? To po prostu mój sierpniowy kolor!