Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lit. kanadyjska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lit. kanadyjska. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 14 września 2017

Czarci pomiot

Strzały padające w prologu Czarciego pomiotu sugerują, że w uwspółcześnionej wersji Burzy będzie się działo. I tak jest: powieściowy Prospero czyli Felix marzy o dotkliwej zemście na byłym asystencie, mimo upływu lat jego żal nie słabnie. Okazją do rewanżu stanie się spektakl reżyserowany w więzieniu przy aktywnym udziale osadzonych – historia władcy podstępnie pozbawionego królestwa będzie wręcz oczywistym wyborem.


W odróżnieniu od innych pisarzy biorących udział w Projekcie Szekspir, Margaret Atwood pozostała blisko dramatu Wielkiego Barda oraz samego teatru, co okazało się bardzo zgrabnym posunięciem. Czytelnik ma szansę prześledzić pracę nad Burzą od podstaw: więźniowie zapoznają się z treścią, dyskutują o bohaterach, a po zajęciach z reżyserem wykonują prace pisemne (muszą m.in. wypisać przekleństwa padające w tekście, wymyślić dalsze losy postaci). Można powiedzieć, że otrzymujemy gotową analizę utworu.

Za pośrednictwem głównego bohatera autorka zaproponowała własną interpretację dramatu i własny pomysł inscenizacyjny. Zaskoczyło mnie zwłaszcza jej spojrzenie na Mirandę, którą przedstawiła jako oczytaną, wysportowaną chłopczycę, po kryjomu studiującą ojcowskie księgi – dość nowoczesne odczytanie tej postaci, trzeba przyznać. Prospero został odbrązowiony i pokazany jako człowiek gniewny, skory do rękoczynów, z kolei Kaliban zyskał ludzką twarz.

O ile wątek teatralny udał się Atwood bardzo dobrze, to główna fabuła czyli historia Felixa pozostawia nieco do życzenia. Miejscami zawodzi psychologia postaci i realizm, przeszkadzają uproszczenia i dosłowność. Całość na szczęście się broni, powiem nawet więcej: fabuła jest znana, a jednak im bliżej końca, tym bardziej Czarci pomiot wciąga. 

______________________________________________________________________
Margaret Atwood Czarci pomiot, przekład Łukasz Witczak, Wyd. Dolnośląskie 2016


piątek, 11 listopada 2011

My się chyba już znamy

Panna Hearne uśmiechnęła się do odbicia swej kanciastej twarzy. Pod jej spojrzeniem ta twarz w lustrze przeobraziła się w i zaokrągliła, ziemista cera pojaśniała, długi spiczasty nos, na którym osiadła łezka zimna, stał się pięknym noskiem. Ciemne oczy, rozlatane, pełne urojonych obaw, patrzyły teraz wielkie, sarnie, świetliste. Jej piersi i ramiona brzydkie jak najtańszy wieszak, nabrały łagodnej krągłości ponad wiotką znów dziewczęcą kibicią.

Widziała w lustrze ta nieładna panna Hearne siebie zmienioną zupełnie, widziała swoją urodę. Jeszcze mogła się łudzić. Jej brzydota, która kiedyś kiełkowała ukryta w niezgrabnym gapiowatym podlotku, potem rosła w niepozornej młodej pannie, a teraz już zaczynała kwitnąć w kobiecie powyżej lat czterdziestu, jeszcze nie była brzydotą uderzającą, pełny rozkwit miała osiągnąć dopiero w kobiecie starej, uniemożliwiając raz na zawsze wszelkie zabawy w piękność przed lustrem.
[str. 18]


Czytając powieść Briana Moore'a niejednokrotnie przychodziło mi na myśl, że tak mogłyby wyglądać dalsze losy Jean Brodie z powieści Muriel Spark. Judyta pełnię życia ma już za sobą, ale bardzo przypomina mi pannę B. - ma równie nieznośny sposób bycia. Nie wiem, co bardziej zaważyło na tych skojarzeniach - podobny styl pisarski i postacie czy też fakt, że obie bohaterki w adaptacjach filmowych zagrała ta sama aktorka - Maggie Smith. Jedno jest pewne - "Judyta" podobała mi się bardzo.

U Moore'a okoliczności są naturalnie inne niż u Spark: ponury Belfast lat 50-tych, a w nim stara panna w wynajętym pokoju. Utrzymuje się ze skromnej renty po ciotce i lekcji muzyki, niestety uczniów zaczyna brakować. Jedyną radością jest cotygodniowa herbatka u znajomych - Judyta przeżywa te spotkania tak bardzo, że zawczasu przygotowuje sobie tematy do omówienia. Równie gorliwie podchodzi do każdego nowo poznanego mężczyzny - a nuż okaże odrobinę zainteresowania i coś z tego wyjdzie? Owo "coś" to naturalnie małżeństwo, bycie żoną jest dla głównej bohaterki szczytem marzeń i ostatnią deską ratunku, zwłaszcza że nawet Jezus ją opuścił.

Szkoda mi tej Judyty. Bywa natrętna i nietaktowna, jej rozpaczliwe działania budzą głównie irytację, ale żal mi kobiety. To oczywiście zasługa autora, który pomysłowo przedstawił swoją bohaterkę: pozwolił czytelnikowi "podsłuchiwać" jej myśli, a czasem także osób postronnych. Nic tylko współczuć. Zaznaczam, że nie jest to powieść ckliwa czy jednowymiarowa. Wręcz przeciwnie, to powieść poruszająca co najmniej kilka istotnych tematów, z dobrze wymyśloną bohaterką i narastającym napięciem. Raczej bym na nią nie trafiła, gdyby nie kwiecista okładka wydania amerykańskiego:


__________________________________________________________________

Brian Moore "Judyta", tłum. Zofia Kierszys, Wydawnictwo PAX, Warszawa, 1971
__________________________________________________________________


środa, 13 kwietnia 2011

Pokój - Emma Donoghue

U mnie zachwytu nie będzie. Może dlatego, że nie przepadam za książkami, których głównym bohaterem są dzieci lub nastolatki. Może dlatego, że "Pokój" okazał się dość przewidywalny. Tak czy owak, dobre recenzje na forach anglojęzycznych zrobiły swoje i na lekturę się skusiłam.



W skrócie treść powieści rysuje się następująco: młoda kobieta od 7 lat więziona jest przez niejakiego Nicka w odizolowanym od otoczenia pomieszczeniu. Wraz z nią przebywa tam 5-letni synek Jack, który z racji uwięzienia nie był nigdy na zewnątrz. Tzw. "prawdziwy" świat zna tylko z telewizji, aczkolwiek traktuje go jak fikcję. Jak łatwo się domyślić, ten stan nie może trwać wiecznie - kobieta postanowi uciec.

"Pokój" to przede wszystkim rzecz o sile matczynej miłości czyli coś, co w literaturze opisywano już wiele razy. Dziecięcy narrator również nie jest nowością, choć u Donoghue ciekawy jest język Jacka (widzę tu pewne wyzwanie dla tłumacza). W moim odczuciu to sprawnie napisany dramat rodzinny, który z pewnością znajdzie wielu zwolenników także w Polsce. Mnie w powieści zainteresował problem względności pewnych pojęć, w tym przypadku wolności. To, co dla ogółu jest podstawowym warunkiem życia, dla innych (czyli żyjących w odosobnieniu) może okazać się koszmarem. Frapującym wątkiem była dla mnie również kreatywność matki Jacka - w dobie galopującego konsumpcjonizmu wielokrotne używanie opakowań bądź wynajdywanie nowych zastosowań dla przedmiotów daje do myślenia.

Poruszająca fabuła i dobre tempo są dużym plusem "Pokoju", ta powieść potrafi czytelnika rzeczywiście wciągnąć. W moim przypadku lista zalet na tym niestety się kończy, z perspektywy czasu wiem, że nie była to dla mnie lektura wielkiej wagi. Przeszkadzał mi posmak tabloidowej sensacji i wrażenie pisania pod publiczkę. Ale to są naturalnie moje bardzo subiektywne odczucia;)

Książka ma się ukazać w polskim przekładzie w maju.

_________________________________

Emma Donoghue 'Room', Picador, 2010
_________________________________


poniedziałek, 4 października 2010

Za dużo szczęścia / Too much happiness - Alice Munro

Alice Munro znana jest polskim czytelnikom z wydanej w ubiegłym roku "Uciekinierki". Świetnie, że w ogóle doczekaliśmy się tłumaczenia, a szkoda, że tak późno, bo literatura to wyśmienita. Na szczęście Wydawnictwo Dwie Siostry przygotowuje tłumaczenie kolejnego zbioru opowiadań tej znakomitej pisarki, roboczy tytuł brzmi "Daleko od niej". Opisywana tu książka to jej najnowsze dzieło, moim zdaniem świadczące o wciąż znakomitej formie Munro.


W opowiadaniach z 'Too much happiness' autorka pisze głównie o kobietach, raczej w dojrzałym wieku niż młodych, przeważnie mieszkających z dala od dużych miast. Akcja osadzona jest w bliżej nieokreślonym czasie, z grubsza obejmuje drugą połowę XX wieku. Bohaterki Munro to często osoby poturbowane przez życie, na różne sposoby uzależnione od mężczyzn, ale też próbujące wyzwolić się z ich wpływów. Czasami muszą zmierzyć się z przeszłością, czasami z niebezpieczeństwem, a czasami z konwenansami. I mimo, że borykają się z trudnościami, wydają się pogodzone z losem: nie szarpią się, nie miotają, są wyciszone. Czy zrezygnowane - tego bym nie powiedziała.

Z całego zbioru wyróżnia się ostatnie, tytułowe opowiadanie dotyczące Zofii Kowalewskiej - wybitnej, aczkolwiek mało znanej, matematyczki żyjącej w drugiej połowie XIX w. Zdecydowanie wyprzedziła swoje czasy, niestety ze względu na bariery społeczne (czyli zmaskulinizowany świat) nie mogła w pełni się rozwinąć. Dodatkową przeszkodą stała się historia i jej burzliwe wydarzenia. Postać bardzo ciekawa, absolutnie zasługująca na większą uwagę. Myślę, że jej biografia mogłaby cieszyć się dużym zainteresowaniem.

Munro najbardziej cenię za świetny warsztat pisarski oraz za atmosferę opowiadań: jest w nich melancholia, nostalgia i schyłkowość. Lubię ją też za niedopowiedzenia - autorka nie zawsze wyjaśnia motywy postępowania bohaterów, a te wydają się czasem bardzo zagadkowe. Lektura bardzo satysfakcjonująca, do powolnego smakowania. U mnie wywołała odruch sięgnięcia po kolejną książkę tej autorki, czekającą na półce od jakiegoś czasu. Najlepiej już, zaraz, natychmiast;)

Alice Munro, 'Too much happiness', Vintage, 2010

piątek, 14 maja 2010

Płomyki pamięci - Anne Michaels

Ta książka cierpi na nadmiar. Za dużo w niej poetyckich metafor, ciekawostek popularno-naukowych, opisów hitlerowskiego okrucieństwa, rozważań o pamięci i nawet krótka druga część - jakby dopisana na siłę - wydaje się zbędna. A szkoda, bo temat jest ciekawy.

Jakob Boer jako ośmiolatek był świadkiem śmierci swoich żydowskich rodziców z rąk nazistów, starsza siostra zaginęła bez śladu. Chłopca uratował grecki archeolog i wywiózł go z Polski na Zakintos. Po wojnie obaj trafili do Kanady, gdzie Jakob z czasem się usamodzielnił i zajął tłumaczeniami oraz tworzeniem poezji. Mimo upływu wielu lat nie jest w stanie otrząsnąć się z rodzinnej tragedii, żyje rozpamiętując bolesną stratę. Funkcjonuje w społeczeństwie, jednak sprawia wrażenie człowieka bezwolnego, żyjącego siłą rozpędu.

I o tym właśnie jest ta powieść: o pamięci. Michaels wgryza się w problem na różne sposoby, niekiedy powtarzając się, a niekiedy oferując oryginalne stwierdzenia:

To, że się czuje oddziaływanie zmarłych nie jest żadną metaforą (...) Nie jest żadną metaforą mówienie o zadziwiającej pamięci namagnesowanych minerałów, nawet po setkach milionów lat wskazujących biegun magnetyczny, minerałów nie zapominających magmy, która zastygając, naznaczyła je wieczną tęsknotą. Tęsknimy za miejscem, ale samo miejsce również tęskni. Pamięć ludzka jest zakodowana w prądach powietrznych i w rzecznym mule. Eskery popiołu czekają, aby je odgrzebać, życie - aby je przywrócić. [s. 50]

Chętnie czytam książki o Holokauście, lubię poetycki styl, ale "Płomyki pamięci" nie zachwyciły mnie. Powieść jest mocno melancholijna, mglista i ciężkawa; historia zdaje się sączyć - to akurat poczytuję sobie za duży plus powieści. Niestety autorka nie wykazała się konsekwencją, jej styl jest dość nierówny: naładowane metaforami fragmenty przeplatają się z akapitami pisanymi zwykłą prozą, bez ozdobników i daje to nieciekawy efekt. Michaels z pewnością jest erudytką, ale liczne wtręty z paleobiologii, meteorologii, historii itp. są przytłaczające. Całość rozłazi się w szwach i może właśnie z tego powodu główny bohater wydaje się mało interesujący.

Autorka jest przede wszystkim poetką, "Płomyki pamięci" były jej pierwszą próbą prozatorską. Na tyle udaną według krytyków, że zasłużyła na kilka nagród m.in. Orange Prize w 1997 r. oraz na ekranizację. We mnie budzi bardzo mieszane odczucia i cieszę się, że jakoś przez nią wreszcie przebrnęłam. Mam tylko nadzieję, że jej druga powieść 'The Winter Vault' jest o niebo lepsza.

Moja ocena: 7/10

Anne Michaels, "Płomyki pamięci", Wydawnictwo Rebis, 2000

piątek, 26 marca 2010

Penelopiada - Margaret Atwood

Dawno tak się nie ubawiłam podczas lektury, ale po kolei:

Po pierwsze - bardzo lubię twórczość Margaret Atwood, więc już na starcie byłam dobrze nastawiona do tej książki. Może nieco odbiegającej od wcześniejszych powieści, bo obecna została napisana niejako na zamówienie tj. miała być nową interpretacją mitu w cyklu wydawnictwa Canongate.

Po drugie - lubię także tzw. wersje alternatywne znanych historii. W tym przypadku Penelopa opowiada o swoim życiu po upływie 3000 lat od wydarzeń, a czyni to zza grobu, a właściwie z czeluści Hadesu. Jej opowiadanie brzmi bardzo współcześnie, pełne jest sarkazmu i zgryźliwości, a to często daje zabawny efekt. Burzy pokutujące od dawna mity i w zupełnie nowym świetle przedstawia znane postaci. I tak Helena Trojańska to próżna i złośliwa kobieta, sprawczyni wszystkich nieszczęść Penelopy, a własny mąż, Odyseusz to cwany kłamca i kobieciarz. Syn Telemach to rozpuszczony nastolatek, którego najchętniej wysłałaby gdzieś na dłużej. Niemniej jednak można się domyślać, że własną osobę nieco wybieliła, zgrabnie odpierając zarzuty o niewierność i udział w zabójstwie 12 służek.

Po trzecie - forma. Całość składa się z 29 krótkich rozdziałów: w większości z nich narratorką jest Penelopa, w pozostałych chór, który tak jak w klasycznej tragedii greckiej co jakiś czas komentuje akcję. Podobnie jest u Atwood, z tym że każde "wejście" chóru przybiera inną formę literacką - mamy tu np. wyliczankę, lament, piosenkę podwórkową, idyllę, szantę, balladę, a nawet zapis z procesu sądowego.

Wiem, że wiele osób pisało o tej książce z dużą rezerwą; mnie ona uwiodła. Całość sprawia wrażenie dokładnie przemyślanej konstrukcji, która doskonale łączy starożytność ze współczesnością. Myślę, że to świetny materiał na monodram i gdyby to był koncert życzeń, to w roli Penelopy widziałabym Danutę Stenkę.

Z serii 'Mity" czytałam wcześniej tylko "Annę In w grobowcach świata" Olgi Tokarczuk (także mi się podobała), a teraz widzę, że absolutnie muszę przeczytać "Hełm grozy" Pielewina i "Brzemię" Winterson. Lubię takie zabawy literackie;)

Moja ocena: 10/10

Margaret Atwood, "Penelopiada", Wydawnictwo Znak, 2005

piątek, 12 lutego 2010

Przyjęcie u Larry'ego - Carol Shields

Tytułowy Larry to 26-letni Kanadyjczyk, którego poznajemy u progu kariery w branży kwiaciarskiej. Jego dalsze perypetie (rozciągnięte na 20 lat) autorka przedstawiła w 15 odsłonach, przy czym każdą można traktować jako samodzielne opowiadanie. Nawet jeśli pojawia się postać z wcześniejszego życia Larry’ego Wellera, w kilku zdaniach streszczona jest jej ówczesna rola. W moim odczuciu zabieg irytujący, podobnie jak wszechobecne, ironiczne podejście do głównego bohatera.

Otwierający powieść rozdział tj. „Piętnaście minut z życia Larry’ego Wellera, 1977” oraz ostatni tj. „Przyjęcie u Larry’ego, 1997” są zdecydowanie najlepsze: dynamiczne i świetnie spuentowane. Zwłaszcza zapis rozmów podczas proszonej kolacji świadczy o dużej spostrzegawczości i świetnym wyczuciu Shields. Poza tym niestety wieje nudą. Być może dlatego, że sam główny bohater nie jest porywającą postacią, a jego życiorys nie odbiega szczególnie od życiorysów milionów innych mężczyzn: dwa małżeństwa, dziecko, zmiana pracy, choroba. Najciekawsze jest jego hobby, a mianowicie labirynty żywopłotowe.

Występujący w powieści labirynt z Hampton Court

Muszę przyznać, że zgłębiając ten temat na kartach powieści autorka otworzyła dla mnie zupełnie nowy świat. Okazuje się, że jest wiele rodzajów labiryntów (przede wszystkim jedno- i wielościeżkowe) i że – jak mówi Larry - są w rzeczywistości ucieczką od błądzenia. Uładzoną ścieżką dla wytrwałych. Pielgrzymką na własną rękę, bez gapiów (s. 206). Ciekawostką jest również fakt, że droga do sedna labiryntu jest zawsze skracana przez oddalenie się od celu oraz że labirynt nie może być nigdy całkiem symetryczny. Poza tym celem chodzenia po labiryncie jest dotarcie do określonego miejsca, gdzie znajduje się jakaś atrakcja np. ławeczka, fontanna lub posąg.

Książka w 1998 r. otrzymała nagrodę Orange Prize za metaforyczne ujęcie ludzkiej egzystencji jako labiryntu właśnie i przedstawienie zawiłości życia mężczyzny u schyłku XX wieku. Także za mądrość, dowcip i ogólną afirmację. Mnie „Przyjęcie u Larry’ego” zbytnio nie poruszyło, z trudem dobrnęłam do końca. Nie uważam, żeby była to książka szczególnie mądra czy głęboka. Być może zaszkodził jej upływ czasu, choć to zaledwie 12 lat od chwili wydania. Jedno jest jednak pewne: o labiryntach zamierzam jeszcze poczytać.

Moja ocena: 7/10

Carol Shields, „Przyjęcie u Larry’ego”, Świat Książki, 2000

poniedziałek, 8 lutego 2010

Znamię - Nancy Huston

Czwórka dzieci opowiada o życiu tej samej rodziny: każde z nich ma 6 lat, ale jest przedstawicielem innego, wcześniejszego pokolenia. Pierwszy narrator z 2004 r. to przekonany o swojej wyjątkowości i geniuszu Sol, który z rodzicami mieszka w Kalifornii. Dziecko z 1982 r. to jego ojciec Randall, dziewczynka z 1962 r. to neurotyczna Sadie, matka Rana, a córka Erry, która w 1945 r. przebywa w nazistowskich Niemczech w okolicach Monachium.

Do sedna historii rodzinnej dochodzimy stopniowo, cała czwórka dostarcza innych szczegółów i dopiero ostatnia relacja daje właściwy pogląd na sprawę. Prawda jest bolesna, zwłaszcza dla nestorki rodu, ale jej następcy także zostają przez nią dotknięci. Oprócz tytułowego znamienia na skórze mają również inne: są naznaczeni - w mniejszym lub większym stopniu - zdarzeniami z dzieciństwa Erry. Skrywana trauma powoduje błędne interpretacje, nieporozumienia, a w wyniku trwałe animozje rodzinne. Rodzice głównych bohaterów wydają się niestabilni, skonfliktowani ze sobą.

Książka bardzo mi się podobała, zarówno pod względem formy, jak i treści. Narratorzy są zróżnicowani, przez co realia, w których żyją - również. I niespecjalnie przeszkadzał mi fakt, że sześciolatki są nadzwyczaj dojrzałe i w zasadzie sprawiają wrażenie o wiele starszych. "Znamię" to doprawdy barwna i dobra powieść.

Moja ocena: 8/10

Nancy Huston, "Znamię", Wydawnictwo Dwie Siostry, 2008

środa, 20 stycznia 2010

The Moons of Jupiter - Alice Munro

Mimo że opowiadania zamieszczone w zbiorze powstały w latach 1977-1984, upływ czasu im nie zaszkodził. Tak jak i w znanej polskim czytelnikom "Uciekinierce", tak i tu Munro skupia się na kobietach na różnych etapach życia. Pisze o ich związkach z mężczyznami i rodziną, dojrzewaniu i kryzysach, kilka opowiadań poświęconych jest wyłącznie ludziom starszym.

Najbardziej podobało mi się opowiadanie 'Accident' (Wypadek) o młodej nauczycielce śpiewu, która ma romans z kolegą z pracy. Jak często u Munro, rozwój akcji nie jest oczywisty, nie podąża utartymi ścieżkami. Napięcie i niepokój są obecne, ale kulminacja daleka jest od fajerwerków. Niekiedy - jak np. w 'Prue' - opowiadanie kończy jakby za wcześnie, oczekuje się kontynuacji, tymczasem pointa już nastąpiła. Muszę przyznać, że podobał mi się taki chwyt.

Nie potrafię sprecyzować, na czym polega urok pisarstwa Munro. Może właśnie na braku sztampowości, może na lekkim chłodzie. Lubię książki, których bohaterowie nie są "przesłodzeni", nie wzbudzają natychmiastowej sympatii lub wręcz współczucia, a raczej neutralne odczucia. Tak jest w 'Moons of Jupiter' i mam nadzieję - w innych zbiorach opowiadań, które już czekają na mojej półce.

Moja ocena: 8/10

Alice Munro, "The Moons of Jupiter', Penguin Books, 1984