Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wojenna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wojenna. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 19 stycznia 2014

Żółte ptaki

Kevin Powers
Wydawnictwo Insignis Media. Kraków 2013
tłumaczenie: Michał Strąkow
e-book

Rzadko się zdarza, aby literacki debiut od razu zyskiwał rozgłos i bywał nagradzany prestiżowymi nagrodami. A debiut Kevina Powersa nie dość, że dostrzeżony, nagrodzony, to jeszcze uznany został za klasyk literatury wojennej. Podobno warto debiutować na temat sobie znany, sięgać do własnych doświadczeń. Autor zastosował się do tej reguły, opisał czas i miejsca, które znał, bo brał udział w walkach w Iraku o miasto Tal Afar (powieściowe Al Tafar). A choć brak danych po temu, by sądzić, że powieść zawiera wątki (auto)biograficzne, to jednak mamy pewność, że na własnej skórze doświadczył, jak ta wojna wyglądała w rzeczywistości.

Sama fabuła nie poraża oryginalnością. Oto dwóch chłopców wyrusza na wojnę do Iraku. Tuż przed wyjazdem Bart obiecuje matce Murpha, że przywiezie go z powrotem. Z wojny wróci jednak tylko jeden z nich. O tym, że Murph w Iraku zginął, wiemy od początku. Z opowieści Barta stopniowo dowiadujemy się, jak do tego doszło i co się tam stało.

Nie fabuła stanowi jednak o poziomie tej książki i raczej nie ona uczyniła z Żółtych ptaków światowy bestseller. Powers oferuje o wiele więcej, aniżeli akcję. A choć w jego książce nie brak mocnych scen, to jednak od książek akcji o dzielnych Amerykanach wyzwalających Irakijczyków z niewoli irackiej powieść tę dzieli mentalna przepaść.  Od tego, co dzieje się na zewnątrz, ważniejsze i ciekawsze jest, co dzieje się w głowach, umysłach i sercach tych chłopaków, wyrwanych z rodzinnych domów i rzuconych do obcego kraju, między obcych ludzi, zmuszonych, by zabijać i zaklinających los, aby samym nie zostać zabitymi.  Jesteśmy świadkami przyspieszonego procesu dojrzewania, żeby nie powiedzieć starzenia się tych dzieciaków:
Kiedyś wyobrażałem sobie, że człowiek musi się zestarzeć, zanim umrze. Wciąż mam poczucie, że w tym stwierdzeniu jest ziarno prawdy, bo w ciągu dziesięciu miesięcy naszej znajomości Daniel Murphy zdążył się zestarzeć.”
Powers pokazuje nam ich strach przed śmiercią, współczucie dla wroga, naprzemiennie z obojętnością i żądzą zabicia przeciwnika. Ale też samotność w obliczu zagrożenia śmiercią.
(...) zostałem wyszkolony w taki sposób, by postrzegać wojnę jak wielką zjednoczycielkę, która
bardziej niż jakakolwiek inna forma aktywności sprawia, że ludzie stają się sobie bliżsi. To bzdura. Wojna jest matką solipsystów: jak ty ocalisz dziś moje życie? Jednym ze sposobów może być twoja śmierć. Jeśli ty zginiesz, wzrośnie prawdopodobieństwo tego, że przeżyję ja.”
Czy Bart przeżył dzięki temu, że śmierć wybrała Murpha? Czy nazwiska na liście poległych los zapisał jeszcze zanim przybyli do Iraku? Czy w w tej śmiertelnej wyliczance jest jakakolwiek reguła, prawidłowość? Na kuli nie jest napisane, komu została przeznaczona, ale w obliczu śmiertelnego zagrożenia ludzie chwytają się każdego złudzenia, każdego zaklęcia i każdego przesądu, jeśli niesie za sobą nadzieję. A gdy nadzieja się ziści i wracają do domu, wojna jedzie razem z nimi, w ich głowach, w postaci piętna wyciśniętego w duszy i sumieniu, tak, jak przyjechała w pamięci Barta i sierżanta Sterlinga.

Jednak choć na płaszczyźnie psychologii powieści fragmenty odnoszące się do okresu po powrocie z frontu robią nie mniejsze wrażenie, to brak im jakże istotnego przymiotu cechującego sceny dziejące się w Iraku. Brak owego niesamowitego zderzenia piękna języka opowieści z okrucieństwem, które Powers potrafił tak poetycko, a jednocześnie nadzwyczaj odczuwalnie opisać.
 
Nadzwyczaj piękny, poetycki, plastyczny język narracji zestawiony z koszmarem, o jakim opowiada, jest tym elementem, który istotnie podnosi wartość powieści i pozwala widzieć w niej pozycję godną zaliczenia do klasyki literatury wojennej.
 Od samego początku, od pierwszych zdań zaskakuje, uderza dosłownie, że można oddać istotę wojny pięknymi frazami, poetyckimi metaforami, nie rozmywając i nie łagodząc okrucieństwa i grozy urodą stylu. „Wojna próbowała nas zabić wiosną” - już to pierwsze zdanie brzmi bardziej jak wers wiersza niż powieści, a to tylko maleńki fragmencik, mikroskopijna próbka pisarstwa Powersa. W takim stylu utrzymana jest cała narracja rozdziałów o Iraku. Odmalowane raczej, aniżeli opisane są sceny walk i obrazy po bitwie oraz przeplatające je wrażenia i emocje bohatera, a własciwie bohaterów powieści, bo Bart mówi w ich imieniu, i tych wymienionych z nazwiska i tych anonimowych.

Książka bez wątpienia zasłużenie zebrała nagrody i pochwały, nawet hasła o klasyku nie wydają mi się przesadzone. Rozumiem tych, którzy się nią zachwycili. A jednak ja do ich grona nie dołączyłam. I choć minęło już kilka tygodni od czasu, gdy skończyłam czytać, nadal nie potrafię znaleźć przyczyny, dlaczego pozostała mi obojętna, dlaczego nie przeżyłam jej emocjonalnie, choć w pełni na to zasługuje
Lubię i stosunkowo często czytuję ten gatunek, zwłaszcza rodzaj zbeletryzowanej literatury faktu, a z racji osobistych doświadczeń autora Żółte ptaki można spokojnie do takowej podciągnąć (przynajmniej częściowo, we fragmentach „irackich”). Książka jest doskonała, co obiektywnie przyznaję, a mimo to nie porwała mnie, nie obeszła osobiście. Najpierw myślałam, że może dlatego, iż opowiada o traumie ludzi, którzy wcale nie musieli się na tej wojnie znaleźć, to nie wojna przyszła do nich, tylko oni pojechali w rejon konfliktu. Nie walczyli o własną niepodległość, lecz o zaspokojenie ambicji juniora Busha, który postanowił dokończyć spaprany pomysł tatusia, jak sądzę o wojnie w Iraku. Ale przecież Patologie Prilepina bardzo mi się podobały, a Dziesięć kawałków o wojnie Babczenki to dla mnie rewelacja, chociaż tym książkom mogę zarzucić dokładnie to samo. Pozostaje mi więc uznać, że lektura Żółtych ptaków przypadła na nieodpowiedni czas albo nastrój. Kiedyś do niej wrócę, bo jestem pewna, że zasługuje na to, aby zaangażować w nią nie tylko umysł, ale również serce.



Recenzja bierze udział w wyzwaniu  Grunt to okładka.
A choć sama postulowałam, abyśmy przynajmniej przy tym wyzwaniu podawali autora okładki, to już przy pierwszej recenzji nie udało mi się znaleźć, kto ja projektował. Wydawnictwo nie podało tego ani w nocie redakcyjnej, ani na swojej stronie. Szkoda.

wtorek, 26 listopada 2013

Wojna nie ma w sobie nic z kobiety

Swietłana Aleksijewicz
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010
tłumaczenie: Jerzy Czech

Czy jest ktoś, kto jeszcze nie wie, o czym jest ta książka? Nawet, jeśli jej nie czytał, to każdy chyba musiał o niej słyszeć. I dobrze, bo zasługuje na to, jak mało która. Złożona z fragmentów kobiecych wspomnień, z fragmentów kobiecego życia pokazuje wojnę od strony, od jakiej jeszcze jej nie opisywano. Wojna to męska rzecz, tak się przynajmniej przyjęło i funkcjonowało w powszechnej świadomości jeszcze do niedawna. Współcześnie kobiety służą w wielu armiach świata, w Izraelu służba wojskowa kobiet jest obowiązkowa. Ale dawniej, choćby w II Wojnie Światowej? Niby wiemy, że i kobiety wtedy walczyły, ale wiedza o tym przechodziła tak trochę bokiem. Wspominało się heroizm mężczyzn, ich przeżycia i poświęcenie. Dopiero Swietłana Aleksijewicz pokazała ją od kobiecej strony, inną niż ta, którą znamy z historii, literatury i filmów. Napisała ją, bo
„Wszystko, co wiemy o wojnie, powiedział nam „męski głos”. Wszyscy tkwimy w niewoli „męskich” wyobrażeń i „męskich” doznań wojennych. (…) Kobiety milczą”1
Aleksijewicz postanowiła przerwać to milczenie i opowiedzieć światu wojnę taką, jaką kobiety wspominają tylko w domu albo w gronie przyjaciółek z frontu, a nie wtedy, gdy mówią oficjalnie, publicznie, gdy „dostosowują się do męskiego szablonu”2
Zbierała przez lata wspomnienia żołnierek i partyzantek. Początkowo szukała tych, które walczyły, później zgłaszały się same, jedna przekazywała wiadomość drugiej i wiele chciało opowiedzieć, co tam przeszły, choć nie wszystkie. Niektóre nawet po latach wolały milczeć. Z tych, które mówiły, mało która nie płakała. Także we wspomnieniach często mówiły o łzach, ale jeszcze częściej o mamie. Mama – jak była dumna, albo jak zabraniała, gdy zgłaszały się na wojnę, jak za nią tęskniły. To chyba najczęściej pojawiający się motyw. Dużo wspominają też o przyziemnych sprawach, o codziennych trudach wynikających choćby z tego, że armia zupełnie nie była przygotowana na żołnierki. Dostawały za duże buty w męskich rozmiarach, męską bieliznę, przez cztery lata nie zakładały sukienki, tylko spodnie i spodnie. A one miały po osiemnaście, dziewiętnaście lat i chciały być piękne, mimo grozy, mimo wojny. W okopach, w ziemiance, w polowym szpitalu albo na okręcie: niezależnie od tego, gdzie przyszło im walczyć.

Kobieta na wojnie kojarzy się zazwyczaj z sanitariuszką, telegrafistką, łączniczką. A przecież służyły we wszystkich formacjach, od lotnictwa, poprzez piechotę, kawalerię, wojska zmotoryzowane i pancerne. Były nawet w marynarce, chociaż marynarze uważali ponoć, że kobieta i kot na pokładzie przynoszą pecha. Walczyły też na tyłach wroga, w partyzantce i podziemiu. Aleksijewicz postarała się wybrać fragmenty ich wspomnień tak, by nie pominąć żadnej formacji i pokazać ową rozmaitość kobiecych wojennych doświadczeń, w dużej mierze determinowanych tym, gdzie przyszło im służyć i w jaki sposób były zaangażowane w walkę. Jednak
„O czymkolwiek mówią kobiety, stale obecna jest u nich jedna myśl: wojna to przede wszystkim morderstwo, a poza tym – ciężka praca. No i także zwyczajne życie: śpiewały, zakochiwały się, kręciły papiloty...”3
Rozmówczynie Aleksijewicz wspominają uczuciami i emocjami, zapachami, kolorami. Zapach i kolor krwi prześladował je jeszcze długo po wojnie, niektóre zawsze już unikały czerwonego koloru, nie były w stanie oprawiać kurzego białego mięsa, zbyt podobnego do ludzkiego, tyle bolesnych wspomnień przywoływało. Cierpienie jest w tych wspomnieniach wszechobecne, nie tylko ludzkie, ale cierpienie całego świata sponiewieranego wojną, całej natury: zwierząt, roślin. Za to bohaterstwo występuje tam jakby mimochodem, uboczny skutek tego, co i tak trzeba było zrobić: wyciągnąć spod ostrzału rannego, zabić wroga.

Nie o wszystkim jednak chcą opowiadać, choć minęło już tyle czasu. Niektóre tematy nadal są tabu, pojawiają się w wyznaniach jednej, może dwóch. Nie ze wstydu, a przynajmniej nie wyłącznie. Wtedy o pewnych sprawach nie rozmawiało się, a jednak po latach potrafią mówić, jak radziły sobie ze sprawami wynikającymi z fizjologii płci: z menstruacją, gdy waty brakuje nawet dla rannych, z załatwianiem potrzeb fizjologicznych, gdy wokół sami mężczyźni. Tylko o miłości fizycznej milczą. Nic dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę przyjęcie, z jakim spotkały się po wojnie. Wracających z wojny mężczyzn witano jako bohaterów, „frontowe” kobiety często traktowane były z pogardą, inne kobiety uważały je za dziwki, mężczyźni nie chcieli ich za żony. Wiele uwielbianych na wojnie „siostrzyczek” po zwycięstwie pozostało samotne, choć na wojnie marzyły o zamążpójściu i rodzeniu dzieci, w tamtych czasach to był sens i cel życia kobiety, w sowieckiej Rosji najważniejszy zaraz po obronie ojczyzny. Przyjęcie, z jakim się spotkały, musiało boleć, a zachowanie mężczyzn, z którymi walczyły ramię w ramię, pewnie bolało w dwójnasób, jak najgorsza zdrada.
Ale oprócz tego, co osobiste, intymne, są też rzeczy, o których nie wypada im mówić inaczej aniżeli jest to oficjalnie przyjęte, albo nadal boją się to robić. Nie można mówić źle o towarzyszach broni, Stalinie ani polityce ówczesnych władz. W ich historiach nawet najsurowszy dowódca był taki dla dobra podkomendnych, żołnierze nie rabowali niczego we wsiach, za to ludność cywilna dobrowolnie i z odruchu serca oddawała ostatnie ziarna zboża, a niemieckich jeńców leczono na równi ze swoimi i dzielono się z nimi chlebem.
Autorka jednak na wstępie przygotowała nas na to, że nie wszystko powinniśmy brać dosłownie, że nieraz trzeba czytać między wierszami, z dystansem do opowieści:
„Wspomnienia nie są namiętnym, czy też beznamiętnym przekazem rzeczywistości, która zniknęła, ale powtórnymi narodzinami przeszłości, czas zaczyna wówczas biec z powrotem. Są przede wszystkim twórczością. Opowiadając, ludzie tworzą, piszą swoje życie. Czasem piszą „na nowo” albo coś „dopisują”. Tutaj trzeba uważać. Mieć się na baczności. Ale też każdy fałsz stopniowo sam się unicestwia, nie wytrzymuje sąsiedztwa obnażonej prawdy.”4
Czasami czuje się, że pojawia się fałszywa nuta, ale prawda przeważa, zwłaszcza tam, gdzie wojna opowiadana jest „po kobiecemu”, zwykłymi słowami, nie gazetowymi, bo takich rzeczy nie da się zmyślić, zresztą po co to robić: tego wszystkiego o codziennym koszmarze, zimnie, brudzie i pracy ponad siły, o przypięciu fiołków do bagnetu i i marzeniach, żeby wreszcie ubrać się w sukienkę,...

Tę książkę trzeba przeczytać, a już szczególnie powinny to zrobić kobiety - w imię kobiecej solidarności i jako rekompensata za to, co spotkało te wspaniałe żołnierki po wojnie, po zwycięstwie, z którego tak się cieszyły, a gdy wreszcie je wywalczyły, zabrakło dla nich szacunku i miejsca w pamięci rodaków. Swietłana Aleksijewicz swoją książką przywraca należne im miejsce w panteonie bohaterów.

1s. 9
2s. 9.
3s. 17.
4s. 10-11.

niedziela, 13 października 2013

Nocowała ongi chmurka złota

Anatolij Pristawkin
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1990
tłumaczenie: Eugeniusz Piotr Melech

Cóż to za tytuł - pomyślałam sobie, gdy pierwszy raz zetknęłam się z tą książką – zupełnie jak z wierszyka dla dzieci Marii Konopnickiej, i może ktoś uzna mnie za ignorantkę. Założę się jednak, że nieliczni tylko rozpoznają w tym tytule cytat z wiersza Głaz Michaiła Lermontowa i to w tłumaczeniu Leo Belmonta, bo w przekładzie Juliana Tuwima brzmi już inaczej. Ten wiersz i galopujący jeździec na dzikim koniu na tle strzelistych śnieżnych szczytów – obrazek z paczki papierosów Kazbek, to jedyne, co bliźniakom Saszce i Kolce Kużmionyszom kojarzy się z Kaukazem. Dobrze się kojarzy. W ich marzeniach Kaukaz to:
„Góry tak wielkie, jak ich dom, a pomiędzy nimi wszędzie pełno krajalni chleba. I żadna z nich nie jest zamknięta. I nie trzeba kopać, wystarczy wejść, zważyć sobie i jeść. A jak tylko się stamtąd wyjdzie, tuż obok jest następna krajalnia, i też bez kłódki. A wszyscy ludzie w czerkieskach, wąsaci, weseli. Patrzą, jak Saszka zajada z apetytem, uśmiechają się, poklepują go po ramieniu. „Jakszy” - powiadają. Czy jakoś w tym rodzaju. A sens tego jest taki: „Zjedz jeszcze, bo dużo mamy tutaj krajalni chleba.”1
Krajalnia chleba dla tych sierot wojennych z domu dziecka w podmoskiewskim Tomilinie to sanktuarium, największy skarbiec, Sezam pełen najbardziej upragnionego dobra. Tak pożądanego, że ryzykują podkop, by się do niej dostać. Plan kończy się fiaskiem, a Kuźmionysze, bojąc się, że się wyda, kto próbował dostać się do krajalni, postanawiają ratować się ucieczką, a dokładniej - zgłaszają się na ochotnika do domu dziecka na Kaukazie właśnie. Jakże odmienna od ich marzeń okaże się ta wyidealizowana kraina, a ludzie jakże inni od tych wesołych, życzliwych, których bliźniaki widziały w wyobraźni. I nic w tym dziwnego, w końcu Czeczeni nie mają za co kochać Rosjan.
W czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, gdy Niemcy zajęli Kaukaz, niektóre grupy Czeczenów i Inguszów poszły na współpracę z nimi, upatrując w tym szansę na odzyskanie niepodległości. W odwecie Stalin nakazał likwidację Czeczeńsko-Inguskiej ASRR i zastosował zbiorową odpowiedzialność wobec ludności cywilnej, wysiedlając (prawie) wszystkich do Kazachstanu i na Syberię. Na ich miejsce wysyłano rosyjskich osadników, w tym również sieroty, których pełno było w rosyjskich domach dziecka. To jednym z takich transportów bracia Kuźmionysze dotarli na Kaukaz. 
Pierwsze zetknięcie bliźniaków z rdzenną ludnością nastąpiło już po drodze, na jednej ze stacji, gdzie mijały się pociągi: ten z rosyjskimi dziećmi jadący w kierunku Czeczenii i ten, którym wywożono całe czeczeńskie rodziny. Opis tego drugiego jest wstrząsający, jako żywo przypomina znane nam skądinąd opisy wywózki Żydów do obozów koncentracyjnych. Jednak to, co zarówno dla czytelnika, jak i dla każdego dorosłego uczestnika tamtych wydarzeń jest oczywiste, zupełnie inaczej wygląda w oczach jedenastolatków. Chłopcy długo pozostają nieświadomi tego, co się wokół nich naprawdę dzieje. Widzą żyzne pola obsiane kukurydzą i owocujące sady. Dziwią ich opuszczone wsie, brak dymu z kominów nielicznych chat zamieszkałych przez rosyjskich kołchoźników, żyjących w strachu przed śmiercią, która może nadejść z gór. Chłopcy nie wiedzą, że gdzieś w tych pięknych widocznych na horyzoncie górach ukrywają się Czeczeni, którzy uniknęli wywózki, że nocami schodzą do doliny, że palą i zabijają w okrutny sposób. Dowiedzą się w okolicznościach dramatyczniejszych, niż wszystko, co ich dotąd spotkało, a przecież w swoim krótkim życiu doświadczyli już wiele zła.

Napisana czterdzieści lat po tych wydarzeniach Nocowała ongi chmurka złota w dużym stopniu oparta jest na biografii jej autora. Autentyczność opisywanych w książce wydarzeń podkreśla narracja, miejscami przechodząca z trzeciej w pierwszą osobę. Podkręca to atmosferę powieści, i tak już napiętą przez zabieg zestawienia uświadamianej sobie przez nas cały czas grozy sytuacji, w jakiej znaleźli się nasi bohaterowie, z ich dziecięcym jeszcze oglądem świata. Bo choć Kuźmionysze musieli nauczyć kraść i kłamać, by przetrwać bez opieki dorosłych, to jednak w wielu sprawach pozostali dziećmi, szukającymi matczynej miłości i mimo wszystko ufnie patrzącymi w przyszłość. Ich świat (do czasu) jest prosty i pogodny.

Nocowała ongi chmurka złota, to początkowo pogodna opowieść o dwóch sympatycznych urwisach, którzy mimo trudnych czasów i okoliczności, zdają się świetnie sobie radzić. Później następują wydarzenia, do których nie przygotowuje nawet wcześniej uświadamiany, wyczuwalny przez czytelnikowi klimat czającego się niebezpieczeństwa. Całość daje efekt mocnej, wstrząsającej książki o wyrazistej antywojennej wymowie. Obrazy ludzi poranionych przez wojnę, fizycznie i psychicznie, los osieroconych dzieci, głodnych, spragnionych miłości i troski rodzicielskiej, muszą przemówić do wyobraźni każdego. Ale najlepiej bezsens wojny oddają słowa Kolki, zwierzającego się Saszce, co powiedziałby Czeczeńcowi, gdyby go spotkał – słowa niby dziecięco naiwne, ale jakże celne:
„Słuchaj, Czeczeniec, ślepy jesteś? Nie widzisz, że ani ja, ani Saszka nie chcemy walczyć z tobą? Przywieźli nas, żebyśmy tutaj mieszkali, no to mieszkamy, a poza tym i tak byśmy stąd wyjechali. (…) Jeśli zaczniesz zabijać żołnierzy, ten sposób wszyscy zginiecie – i ty, i oni. A czy nie byłoby lepiej, żebyś sam żył, żaby oni żyli, i żebyśmy z Saszką również żyli? Czy nie można tak zrobić, żeby nikt nikomu nie przeszkadzał i żeby wszyscy ludzie byli żywi (...)?”2
Wydaje się to takie proste. Niestety, dorośli nie zawsze myślą w ten sposób.

1s.18

2s. 214.

niedziela, 28 października 2012

Chłopak z Birmy

Biyi Bandele
Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2009
192 strony

Moja kolejna po Katarzynie II carycy Rosji lektura z akcją osadzoną w historycznych realiach okazała się być wyborem o całe lata świetlne lepszym, pomimo, że nie jestem jakąś wielką fanką literatury wojennej (no, może z małymi wyjątkami, jak np. opisane na tym blogu Dziesięć kawałków o wojnie Babczenki). Jednakże książka Biyi Bandele zafascynowała mnie i wciągnęła bezgranicznie.

Biyi Bandele to nigeryjski pisarz od 1990 roku mieszkający w Wielkiej Brytanii. Niewiele jest u nas książek popełnionych przez pisarzy afrykańskich i może dlatego, gdy już trafi się takowa, spodziewamy się, że będzie dotyczyła Afryki. A może w ogóle po pisarzach emigrantach oczekujemy, że będą pisali raczej o krajach swojego pochodzenia, niż o problemach uniwersalnych. Książka Bandele jest czymś pośrednim, dotyczy wojny w Azji, ale bohaterem jest Afrykańczyk, a właściwie nawet szerzej: bohaterami są walczący pod brytyjskim sztandarem żołnierze z Afryki. Chłopak z Birmy to opowieść o czternastolatku z Nigerii, który gotów był ruszyć na koniec świata za jedynymi ludźmi, jacy okazali mu bliskość i który w efekcie trafia sam środek wojennych działań w azjatyckiej dżungli – do formacji czinditów, „duchów dżungli”.

Orde Charles Winegate

Stworzona w przez charyzmatycznego brytyjskiego generała Orde Charlesa Wingate'a formacja chinditów wsławiła się brawurowymi operacjami, działając na tyłach wojsk japońskich w Birmie podczas II wojny światowej: niszcząc drogi, linie kolejowe, szlaki zaopatrzeniowe wroga. I choć w sensie militarnym efekty ich działań miewały różne skutki, to jednak nie do przecenienia była ich rola w złamaniu psychiki Japończyków. Fascynatom historii II wojny światowej temat czinditów jest z pewnością dobrze znany, bo został dość obszernie opisany przez samych uczestników zdarzeń (Bandele przywołuje kilka takich tytułów), jak i przez historyków. Jednak nie od razu tak było. Dzieło Wingate'a długo pozostawało niedocenione, co – jak pisze Bandele – miało związek z niechęcią „przekładaczy papierków w indyjskim naczelnym dowództwie” do samego generała. Po jego śmierci (w wypadku lotniczym w 1944 roku) dowódcą czinditów mianowany został człowiek, który ponoć nienawidził Wingate'a, a jego ukochane dziecko – formację czinditow – uważał za zawracanie głowy.
„Paranoja na tle czinditów uświęcona została po wojnie, kiedy zawieszali pracę nawet oficjalni historycy opisujący karierę Wingate'a, byle pomniejszyć rolę Dźenara w kampanii birmańskiej. Postać Wingate'a mogła pozostać w niełasce. Dopiero po przetłumaczeniu na angielski – dziesięć lat później – pamiętników japońskich generałów bijących się z Wingate'em przywrócono dobre imię Dźenarowi.
Zapis w zapis członkowie Sztabu Generalnego Cesarskiej Marynarki Wojennej, Gunreibo Socho, ujawniali, jakie szkody psychiczne wyrządzili czindici, których liczebność Japończycy ogromnie przeszacowali. Nękanie Japończyków na ich własnym podwórku spowodowało daleko idące konsekwencje. Czindici rozwiali bowiem mit, w który uwierzyli sami Japończycy: że w dżungli są niepokonani. (…)
Mając na względzie szerszy kontekst birmańskiego teatru wojennego, oddziały Wingate'a wyrządziły Japończykom – jeśli chodzi o ciało – szkodę nie większą niż zadrapanie nosa; natomiast szkody duchowe, które wyrządził Wingate, to była inna sprawa. Bezczelnymi fortelami Wingate wodził na manowce japońskich dowódców i popychał do takich błędów, które mogły ich kosztować przegraną wojnę w Birmie.”1
Koszty, i to ogromne, ponosili jednak również czindici. Śmierć groziła im nie tylko z rąk japońskiego wroga. Swoje żniwo zbierały też malaria i wycieńczające marsze w wyjątkowo trudnym, nierównym terenie, opanowanym przez Japończyków, trzysta kilometrów za linią frontu. Hasło Legii Cudzoziemskiej „maszeruj, albo giń” miało swoje zastosowanie w praktyce także u czinditów; kto nie wytrzymywał tempa, kto padał z wyczerpania – zostawał.
„Maruderów zostawiano samym sobie. Nie mieli prawa się skarżyć; wiadomo było – co wielokrotnie powtarzano przez miesiące ćwiczeń – że podczas marszu każdy jest zdany na siebie. Gdyby żołnierza, który upadł, poniósł inny żołnierz – z trudem już trzymający się na nogach – straty byłyby większe.”2
Służba w tej formacji należała do jednej z najcięższych, ale i trafiali do niej najlepsi, najtwardsi, najwaleczniejsi, w tym Nigeryjczycy, którzy już wcześniej dali się poznać twórcy czinditów z męstwa na polu walki:
„Dźenar, kiedy usiadł i zaczął planować tę wyprawę do Birmy, zażądał co najmniej jednej brygady nigeryjskiej. Jak mówią, chciał Nigeryjczyków, bo w Somalii i Abisynii sam widział, jakimi jesteśmy dzielnymi wojownikami i że się nie oszczędzamy. Nie wiem, czy to prawda, ale lubię pomyśleć, że może jest. Zauważcie, że z sześciu brygad składających się na czinditów tylko jedna jedyna nie została sformowana z Anglików, Szkotów, czy Amerykanów, i to jest właśnie nasza 3. Brygada Zachodnioafrykańska, Brygada „Thunder”. Nawet Ghurkowie nie mają swojej brygady. A słyną z dzielności i biją się jak wściekli do upadłego.”3.
Bandele do napisania tej powieści zainspirowała z pewnością przeszłość jego ojca, biorącego udział w kampanii birmańskiej. Ale jego książka, oprócz przybliżenia czytelnikowi legendy czinditów, ma jeszcze drugi wymiar. Chłopak z Birmy to także opowieść o potrzebie bliskości z drugim człowiekiem za każda cenę, ukazana poprzez losy samotnego chłopca, dziecka właściwie. Ali Banan jako siedmiolatek wysłany został z rodzinnej wioski, aby z dala od domu wyuczyć się kowalstwa. Opuszczoną rodzinę zastąpili mu dwaj spotkani tam starsi o kilka lat chłopcy. To za nimi wstąpił do brytyjskiego wojska, zatajając swój prawdziwy wiek. Jednak przybrani bracia nie byli tym zachwyceni, bez złych intencji, lecz z troski, bo wojna nie jest dla dzieci. W Indiach, dokąd wszyscy trzej dotarli, los znów ich rozdzielił i Ali sam trafił do Drużyny D z 3. Brygady Zachodnioafrykańskiej czinditów. Nad wiek wyrośnięty fizycznie, mentalnie pozostaje nadal dzieckiem, a jego naiwność zestawiona z problemami dorosłych czasem wzrusza, kiedy indziej bawi, ale wielokrotnie przełamuje okrutny obraz wojennej grozy. I tak jest niemal do końca, kiedy to Ali będzie musiał wykazać się siłą charakteru i dojrzałością przerastającą możliwości niejednego dorosłego.

Chłopak z Birmy to pasjonująca mieszanka koszmaru wojny i humoru, szaleństwa i braterstwa broni zrodzonego w obliczu wspólnego i wszechobecnego niebezpieczeństwa. Lektura krótka, ale godna polecenia wszystkim, również tym, którzy nie są miłośnikami książek wojennych. Nie ma w niej wielu opisów militarnych zmagań, jest za to doskonale oddana atmosfera lęku towarzyszącego partyzanckiej wojnie i solidarności, jaka tworzy się między ludźmi w sytuacjach zagrożenia. 
 
1s. 151-152.
2s. 70.
3s. 62.

niedziela, 20 listopada 2011

Między frontami

Evelio Rosero
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2010
174 strony

Ocena 3,5/6

Są takie książki, które obiektywnie uważam za naprawdę dobre. I wcale nie dlatego, że innym się podobały, ale sama też tak o nich myślę. A jednak coś mi w nich nie leży, może nie ten czas w życiu, żebym doceniła przesłanie autora, a może jego sposób myślenia i pisania mi nie pasuje, nie trafia do mnie. Między frontami zaliczam do tej właśnie kategorii. 

Sięgnęłam po nią zachęcona recenzjami i opisem na okładce, obiecującym interesujący mnie temat:
„W Kolumbii już od kilkudziesięciu lat trwa wojna partyzancka prowadzona przez oddziały lewicowe, prawicowe bojówki paramilitarne i żołnierzy gangów narkotykowych.
W San José życie toczy się spokojnym rytmem. Słychać śmiech papug i bawiące się dzieci. Ismael, emerytowany nauczyciel, zbiera pomarańcze i podgląda nagą sąsiadkę. Żona robi mu wyrzuty. Ale to nie osłabia łączących ich więzi. Są ze sobą już od czterdziestu lat.
Któregoś dnia w mieście pojawiają się żołnierze. Z oddali słychać huk wystrzałów. O poranku Ismael idzie na spacer. Żona wychodzi go szukać. Nie wraca. Znikają też sąsiedzi Ismaela. Ludzi ogarnia panika. Ci, którzy przetrwali, uciekają zanim będzie za późno. Ismael postanawia zostać w opuszczonym mieście...”1
„Alegoria życia w czasie wojny” - to określenie The Timesa bardzo trafnie oddaje zawartość książki.

Teoretycznie powieść jest naprawdę dobra. I uniwersalna, bo mimo, że rzecz dzieje się w Kolumbii, to przecież losy cywilnej ludności na terenach objętych wojną są wszędzie podobne. A Rosero pisze o nich w zupełnie inny sposób, niż dotychczas spotykałam. O zdarzeniach nagłych, tragicznych nie opowiada wprost, ale tak jakby obok, naokoło. Akcja toczy się powoli, jest poniekąd zaprzeczeniem gwałtowności wojny. Ale kontrast podkreśla jeszcze dramaturgię całej sytuacji. Między frontami na każdym czytelniku powinno zrobić piorunujące wrażenie.

A jednak do mnie powieść zupełnie nie trafiła. Wynudziłam się setnie i to już od pierwszych stron aż do samego końca. Tydzień ją czytałam. I pomimo uczucia, że mam do czynienia z nietuzinkową literaturą, co trochę sprawdzałam, ile jeszcze zostało do końca. 
 
A gdy już przeczytałam, zaczęła się nowa męka z napisaniem tej notki. No bo jak tu wiarygodnie wyjaśnić ludziom, że można uważać książkę za dobrą i nudną jednocześnie. Pozornie jedno przeczy drugiemu. Ale naprawdę tak mam z niektórymi książkami. Może jednak innym też się to zdarza i ci będą wiedzieli, że to możliwe.

1Z okładki

wtorek, 1 marca 2011

Taniec w ruinach. Przejmujący dziennik młodej Czeczenki

Milana Tierłojewa
Klub dla Ciebie, Warszawa 2007
160 stron

Ocena 2/6

Wbrew temu, co sugeruje tytuł, książka nie jest dziennikiem, bardziej już pamiętnikiem, choć oprócz wspominania zdarzeń, w których autorka uczestniczyła bądź była naocznym świadkiem, opisała również historie, które zna tylko ze słyszenia.

Milana miała 14 lat, gdy w grudniu 1994 roku wybuchła pierwsza wojna w Czeczenii. Szykowała się z koleżankami na szkolny bal, ale balu nie było. Była za to ucieczka z rodzinnej wioski i lata spędzone w piwnicach ruin Groznego. Później był czas odbudowy zrujnowanego kraju, studia na uniwersytecie w Groznym i kolejna wojna i kolejna ucieczka – tym razem wraz z rodziną do Inguszetii. Później kilka miesięcy u ciotki w Moskwie, znów powrót do Groznego i na uniwersytet, następnie wyjazd na dwa lata na stypendium do Paryża. Książka kończy się, gdy Milena wraca do kraju, do bliskich, ale z zamiarem powrotu do Paryża i studiowania dziennikarstwa. Opowieść obejmuje lata jej młodości i dorastania, spędzone w kraju rozdartym wojną, wśród ciągłego strachu i niepewności o przyszłość, nawet o tę najbliższą, gdy nie sięgało się myślami dalej niż do następnego dnia, gdy szczęściem było przeżycie do jutra.

Trudno o lepszy temat na przejmującą, porywającą czytelnika opowieść. I początek rzeczywiście jest wstrząsający. Już w pierwszym rozdziale pojawia się taka oto myśl: 

"Na wojnie wszystko jest straszne, ale najgorsza według mnie jest ta bezgraniczna samotność, jakiej każdy doświadcza w swej najgłębszej istocie, nawet wtedy, gdy w piwnicy o wymiarach trzy na trzy metry stoi ściśnięty wśród piętnastu czy dwudziestu ludzi.”1 
Po takim początku i po zapowiedziach wydawcy spodziewałam się naprawdę wartościowej książki, pokazującej w budzący emocje sposób życie cywilów w ogarniętym wojenną pożogą kraju. Jednak Tierłojewa prześlizguje się właściwie po wszystkich tych wojennych i międzywojennych latach. Jak na pamiętnik, to niewiele w książce własnych doświadczeń i wydarzeń z życia autorki, a przecież spędziła w tym kraju obie wojny. Cała książka ma 160 stron i zmieściły się w niej wspomnienia babki z wywózki Czeczenów do Kazachstanu w 1944 roku, wspomnienia o ojcu z okresu ZSRR i opowieści znajomych i przyjaciół. Oczywiście są tez sceny z codziennego życia cywilów, z jej życia, ale więcej miejsca niż na opis wydarzeń autorka przeznacza na narzucenie czytelnikowi gotowych opinii i ocen rosyjskich agresorów, dzielnych bojowników i nielicznych rodaków, którzy pobłądzili pod wpływem obcych fanatyków.
Jednym słowem bardzo zawiodłam się na tej książce. I nie chodzi mi nawet o amatorszczyznę stylu, choć po studentce dziennikarstwa oczekiwałabym lepszego pióra. Większą jej wadą jest dwubiegunowa wizja walczących stron. Autorka jest niewątpliwie prawdziwą patriotką i chciała w jak najlepszym świetle ukazać swoich rodaków. Jednak przez sposób, w jaki opowiedziała o rosyjskich zbrodniach wobec walczących i cywilów, jak przy tym wybielała Czeczenów, czułam w tej książce fałsz i zwykłą agitację. Wojna nie jest czarno-biała i choć najeźdźcy zawsze zasługują na potępienie, to nie można za wszelką cenę usprawiedliwiać okrucieństw popełnianych przez zaatakowanych. Tymczasem pani Tierłojewa pisząc o niegodnych czynach swoich rodaków, rzadko nazywa ich Czeczenami; zło jest dziełem wahabitów, terrorystów i kadyrowców, sterowanych przez Rosjan, Putina i FSB. Niezależnie od tego, jaka jest prawda, to jednostronność książki przynosi sprawie więcej szkody niż pożytku. Rozumiem Tierłojewą jako Czeczenkę, ale od pisarki, której ambicją było – jak przypuszczam – opowiedzenie światu o tym, co spotkało jej naród, oczekiwałabym więcej faktów i pozostawienia więcej miejsca na wyciąganie przez czytelnika własnych wniosków, a mniej forsowania własnych, jedynie słusznych poglądów o tych wojnach. 
 
Mimo współczucia dla cierpień zwykłych Czeczenów i szacunku dla ich dążenia do niezależności ojczyzny książki nie polecam. 
 
1 Str. 10.

czwartek, 14 października 2010

Dziesięć kawałków o wojnie: Rosjanin w Czeczenii

Arkadij Babczenko
W.A.B. Warszawa 2009
seria terra incognita
320 stron

Ocena 6/6

Dziesięć kawałków o wojnie to debiut Arkadija Babczenki, dostał za niego w 2001 roku nagrodę specjalną „Za odwagę w literaturze". Obiema rękami podpisuję się pod werdyktem jury.
Książka Babczenki opowiada o tym, jak wyglądało życie i śmierć rosyjskich żołnierzy na wojnach rosyjsko-czeczeńskich. Czytałam wcześniej dwie powieści o tej tematyce, napisane przez Rosjan: Asana Władimira Makanina i Patologie Zachara Prilepina. Ale książka Babczenki daje, wg mnie, najpełniejszy obraz tego, przez co przeszli zwykli Rosjanie, walczący w Czeczenii. I jeśli ktoś szuka lektury właśnie na ten temat, to obowiązkowo powinien sięgnąć po opowiadania Babczenki. Niektóre są wstrząsające, dlatego waham się, aby napisać, że polecam je każdemu. To ważna, prawdziwa książka, na pewno warta poznania, ale niech każdy czyta ją na swoją odpowiedzialność.
Arkadij Babczenko był na obu wojnach, na pierwszą wysłano go z poboru, na drugą zgłosił się już sam. Został powołany do wojska pod koniec 1995 roku, miał wtedy osiemnaście lat, i po półrocznym szkoleniu wysłano go do Mozdoku, później do Czeczenii, gdy oficjalnie trwało zawieszenie broni, ale w rzeczywistości nadal trwały walki. Na drugą wojnę zgłosił się już po skończeniu studiów, na kontrakt, był tam pół roku. Po wojnie zaczął pracować w dzienniku „Nowaja Gazieta", tym, w którym pracowała Anna Politkowska (o jej zabójstwie kilka lat temu było głośno na całym świecie), Nie zamierzał pisać tej książki, ale – jak sam pisze w przedmowie – musiał się wygadać, wyrzucić z siebie tę wojnę, nie mógł dłużej nosić jej w sobie. Zapewnia, że opisał wydarzenia prawdziwe:

Nie należy traktować tej książki jako autobiografii czy szczegółowego opisu wojny, choć wszystko w niej opisane jest prawdą. Niektóre fragmenty są w pełni autobiograficzne, inne to kompilacja, zebrane w jedno wydarzenia z różnych miejsc i czasu, także te, w których nie uczestniczyłem bezpośrednio, ale których prawdziwości jestem pewien.”1
Niewiele jest w tych opowiadaniach scen walki. Są za to wstrząsające opisy żołnierskiego życia w koszarach na przedpolu wojny i pomiędzy potyczkami. Powszechny bałagan (choć słowo bałagan jest w tym przypadku właściwie eufemizmem), głód i wszy z brudu, okrutne bicie, czasem wręcz tortury, to codzienność tych chłopców:
Tutaj wszyscy biją wszystkich. Rezerwiści, podoficerowie, oficerowie. Chleją na umór i spuszczają łomot młodzieży. pułkownicy majorom, majorzy sierżantom, ci – żołnierzom. Dziadki – młodym. Nikt z nikim nie rozmawia po ludzku, tylko od razu wali. Bo tak jest prościej. Tak jest szybciej i łatwiej.”2
Fala jest przeogromna, nie decyduje stopień, tylko staż na wojnie. Dziadki biją, żeby wymusić pieniądze albo dla zabawy. Podoficerowie, oficerowie nie stosują kar regulaminowych, tylko bicie i tortury. Jest taka scena, gdy dowódca batalionu katuje przez dwa dni żołnierzy przyłapanych na kradzieży i sprzedaży broni Czeczenom. A przecież na tej wojnie wszyscy kradną.:
Ta wojna zbudowana jest na kradzieży i toczy się po to, by można było kraść. Żołnierze sprzedają naboje, kierowcy sprzedają paliwo, kucharze mielonkę. Dowódcy batalionów kradną nam żarcie skrzyniami, proszę, oto ona, nasza mielonka, stoi na ich stole, zagryzają nią wódkę bez skrępowania. Dowódcy pułków kradną już samochodami, generałowie kradną samochody. Znane są przypadki, kiedy Czeczenom sprzedawano nowiutkie, jeszcze błyszczące transportery opancerzone, prosto z fabryki.” 3
Brakuje wszystkiego, jedzenia, ubrań, wody, wszystko trzeba kombinować na własną rękę. Wygląda to tak, że nie wiadomo, kto jest większym wrogiem tych dzieciaków – Czeczeni czy swoi. Zwykli poborowi żołnierze ryzykują życie, żeby dowódcy mogli się nakraść, wzbogacić, pobudować wille. Ojczyzna, która ich tu przysłała i traktuje jak armatnie mięso, nie daje niczego, a przede wszystkim nie daje żadnych idei, żadnych złudzeń co do słuszności ich walki. Czeczeni są dla nich wrogami nie dlatego, że zagrażają Rosji, ale dlatego, że chcą ich zabić. A każdy chce przeżyć, wrócić do domu, choćby bez rąk, bez nóg, kadłubki, ale przeżyć:
To hasło Czeczenii, jeśli spytają mnie kiedyś: „O co tam walczyłeś?”, to odpowiem – o tych, którzy wciskali się w ziemię razem ze mną, Walczyliśmy tylko jeden za drugiego o siebie nawzajem.”4
Tylko do jakiego życia wrócą?
Nie mamy przyszłości: nic nas nie czeka w tym życiu, do którego tak dążymy. To jeszcze jedna zdrada wobec nas, osiemnastoletnich weteranów, których wielu już posiwiało.
Nie ma braterstwa broni. Remarque kłamał. Grzejemy się teraz wzajemnie ciepłem swoich ciał, ale i tak każdy jest sam. Jedyne, co nas łączy, to wojna. Zabijanie ludzi i śmierć towarzyszy. W przyszłości nie będziemy chcieli się oglądać. Już to wiemy. Trudno spotkać się z człowiekiem, który znał cię wtedy, kiedy byłeś zwierzęciem. Uśmiechać się i klepać go po ramieniu. Nie kochamy się. Miłość, przywiązanie – to słowa nie z tego świata. I choć uczucie które wobec siebie żywimy, jest szlachetniejsze od miłości, nie da się go oddać, nie istnieją słowa, którymi można by wyrazić więź, jaka powstaje między jednym żywym stworzeniem a drugim, kiedy oba mają umrzeć. Takie uczucie możliwe jest tylko tutaj. Tam nie ma dla niego miejsca, tak jak tutaj nie ma miejsca dla miłości. Nie czeka nas żadna przyszłość.”5
Opowiedziane prosto, zwykłymi słowami historie są tym bardziej wstrząsające, że prawdziwe. To nie fikcja literacka. To działo się naprawdę, Trudno o tym czytać, a co dopiero samemu doświadczyć.
Dlaczego więc wracają? Bo wojna jest jak narkotyk, bo jej nienawidzą i kochają.
Kocham cię, wojno.
Kocham cię za to, że masz w sobie moją młodość, moje życie, moją śmierć, mój ból i strach. Za to, czego mnie nauczyłaś: że najpaskudniejsze życie jest tysiąc razy lepsze od śmierci. (...) Na zawsze pozostaniesz we mnie. Ja i ty to jedno (...)
Nie mogę już żyć bez ciebie. (...)
Kiedyś, za trzydzieści lat (...) Cóż ja powiem?
Nic, tylko:
- Bądź przeklęta, suko!”6

Wojny były, są i będą. Pod ogień nie idą możni tego świata, którzy je wywołują, ani ich dzieci, tylko zwykli, prości ludzie. Jednak cywilizowane społeczeństwa dbają, jak mogą, o swoich żołnierzy. Tymczasem z opowiadań Babczenki wyłania się obraz nie wojska, ale bandy, gromady głodnych obdartusów bez moralności i ideałów, rządzącej się prawem pięści. A to przecież armia światowego mocarstwa u schyłku XX wieku. 
______________
1s. 10.
2s. 87.
3s. 195
4s. 172
5s. 184-185.
6s. 317.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...