Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Europa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Europa. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Wiedźmy

Helene Uri
Wydawnictwo Pi, Warszawa 2014
tłumaczenie: Anna Marciniakówna
projekt okładki: Artur Gosiewski
e-book


Wiedźmy. Ich organizacyjne stroje – czarne peleryny – były gotowe długo przedtem, zanim kobiety dowiedziały się o swoim istnieniu. Cztery przeciętne przedstawicielki norweskiej klasy średniej, w wieku też średnim (tak koło czterdziestki-pięćdziesiątki) spotykają się na kursie językowym. Nie bardzo do siebie pasują, a mimo to stworzą zgraną drużynę, bo tak im było pisane. Połączył je wspólny cel: zemsta na mężczyznach. Nie na tych, którzy kobiet nienawidzą, nimi niech zajmuje się kto inny. One chcą zająć się ukaraniem mężczyzn za postępki o mniejszej wadze, wymykające się klasyfikacji prawnej, ale nacechowane poczuciem wyższości i pogardą dla kobiet. Każda z nich doświadczyła tej pogardy w różnej postaci, przeważnie lekceważącego traktowania z powodu płci, niezależnie od umiejętności i wiedzy, ale jest wśród nich także ofiara o wiele gorszego postępowania mężczyzny. Postanawiają dać nauczkę swoim gnębicielom, postraszyć ośmieszyć, udowodnić, że są dla nich przynajmniej równorzędnymi przeciwniczkami. I na początku tak jest, ale im głębiej w powieść, tym poważniejsze i dotkliwsze są krzywdy, które wiedźmy postanawiają pomścić.

Na stronie wydawnictwa przeczytałam, że Helene Uri jest nie tylko jedną z najlepiej ocenianych przez norweskich krytyków pisarką, ale także profesorem językoznawstwa, członkinią Norwegian Academy for Language and Literature oraz Norwegian Language Council, oraz że zasiada w jury Nordic Council’s Literature Prize. To dlatego oczekiwałam powieści na poziomie co najmniej literatury środka. 
Okazało się jednak, że Wiedźmy to opowiastka dość naiwna tak pod względem fabuły, jak i stylu. Nawet magia towarzysząca poczynaniom bohaterek jest nieco toporna i nie ma w sobie uroku tajemniczości i klimatu charakteryzujących norweskie powieści obyczajowe. Ot, proste i łatwe w odbiorze, (za)mocno jednoznaczne czytadło na poprawę samopoczucia. Ale jest pewna istotna różnica między książką Helene Uri, a powieściami z innych krajów (w tym polskimi) z tej kategorii. 
 
Różnica zawiera się w tematyce. Mimo, iż nie jestem specjalną znawczynią ani też fanką powieści z kategorii określanej jako literatura kobieca, niemniej jednak przytrafiło mi się kilka takich przeczytać, o innych słyszeć, jeszcze inne – obejrzeć zekranizowane. I w tych co bardziej popularnych widzę wspólny mianownik, pewien schemat. Po rozmaitych perypetiach i zawirowaniach losu główna bohaterka odnajduje szczęście i spełnienie w ramionach właściwego mężczyzny. 
Powieść Helene Uri jest pod tym względem inna. Zakładam, że jest reprezentatywna dla swojego gatunku w Skandynawii, a to oznacza, że tamtejsze czytelniczki oczekują od literatury popularnej innego rodzaju satysfakcji, niż my. Dowodzi, jak mocno zakorzenione jest w nich poczucie równouprawnienia, jak silna jest samoświadomość i potrzeba egzekwowania swoich praw, skoro nawet w prostych, służących rozrywce powieściach finalny sukces bohaterki polega na wywalczeniu równej mężczyźnie pozycji w społeczeństwie, a nie na spotkaniu miłości, jak to ma miejsce u nas. 
Warto sięgnąć po Wiedźmy Helene Uri właśnie dla porównania, jak odmiennie pokazywane są potrzeby kobiet w literaturze kobiecej skandynawskiej i naszej.

poniedziałek, 27 października 2014

Pochłaniacz

Katarzyna Bonda
Wydawnictwo MUZA SA, Warszawa 2014
projekt okładki: Paweł Panczakiewicz
e-book

Pochłaniacz to jedna z najgłośniejszych polskich premier w swoim gatunku w ostatnich miesiącach. Każdy, kto interesuje się kryminałem, bez wątpienia słyszał o tej książce, a większość zapewne już ją przeczytała. Katarzyna Bonda ma już na swoim koncie kilka książek o tematyce kryminalnej, w tym reportażową Polskie morderczynie i cykl powieściowy o policyjnym profilerze Hubercie Meyerze. Prawdziwy rozgłos przyniósł jej jednak dopiero pierwszy kryminał z nowego cyklu, pierwsza część tetralogii Cztery żywioły Saszy Załuskiej
 
Sasza Załuska podobnie jak poprzedni bohater Bondy, jest policyjnym profilerem (a raczej profilerką). Wykształcona zagranicą wraca po latach do rodzinnego Trójmiasta i zostaje konsultantką policyjnego zespołu zajmującego się wyjaśnieniem zabójstwa piosenkarza, gwiazdy jednego przeboju sprzed lat. Jej teoria, że zbrodnia może mieć związek z przeszłością ofiary nie znajduje uznania w oczach zespołu dochodzeniowego, podobnie jak całość nowomodnych psychologicznych metod typowania sprawców przestępstw. O wiele bardziej w ten trop skłonny jest wierzyć czytelnik, bowiem nie bez powodu kilkadziesiąt pierwszych stron książki zajmuje opowieść o wydarzeniach sprzed dwudziestu lat, o bliźniakach Wojtku i Marcinie oraz ich wuju kalece, który trząsł wówczas całym trójmiejskim światkiem podziemnym. A także o tragedii, która się wówczas rozegrała niszcząc życie wielu ludzi. 
Czy rzeczywiście i w jakim stopniu przeszłość odcisnęła piętno na współczesnych wydarzeniach, można przekonać się już pod koniec Pochłaniacza. Za to na wyjaśnienie niektórych tajemnic wiążących się z przeszłością głównej bohaterki przyjdzie czytelnikowi poczekać do kolejnych powieści cyklu. A jest tych tajemnic niemało, bo Sasza Załuska to kobieta dotkliwie doświadczona przez życie, nie wolna od nałogów, o skomplikowanym życiorysie, mająca pogmatwane relacje rodzinne i zawodowe. Jednym słowem bohaterka godna swoich odpowiedników z najmroczniejszych kryminalnych serii.

Jako powieść mająca dostarczyć rozrywki Pochłaniacz sprawdza się znakomicie. Trafiłam na opinie, że książka jest zbyt obszerna i można byłoby ją odchudzić. Pewnie wycięcie niektórych opisów i scen możliwe byłoby bez straty dla sensu opowieści, ale i w obecnym kształcie powieść jest przyjemna w czytaniu i wciągająca. A jej długość wydaje się doskonale odzwierciedlać naturę samej Katarzyny Bondy – kto słyszał choć jeden wywiad autorki, ten wie, o czym mowa. 

Czytałam więc Pochłaniacz z przyjemnością, tak jak z przyjemnością słucham wywiadów z autorką. Bonda przebojowa niewątpliwie jest i wie, jak wypromować swoją książkę. A przynajmniej teraz wie, bo z poprzednimi tak nie było. Może gdyby wokół Sprawy Niny Frank zrobić taki „dym” jak wokół Pochłaniacza, to już kilka lat temu uznalibyśmy, że królową polskiego kryminału jest Katarzyna Bonda. Ale czy tak jest rzeczywiście, czy to tylko dobry PR?
Pochłaniacz ma niewątpliwie sporo plusów. Główna bohaterka potrafi zaintrygować, inne kobiece postaci również warte są uwagi, pomysł na zbrodnię interesujący, a pozostawienie kilku otwartych wątków skłania czytelnika do oczekiwania na kontynuację.
Najciekawszy i najbardziej wciągający jest jednak obraz przestępczego świata i powiązań z policją na początku kształtowania się nowego systemu politycznego, kryminalne początki legalnych teraz biznesów i uwikłanie w mafijne interesy z powodu rodzinnych powiązań. 
I szkoda, że autorka nie poszła tym tropem, bo była szansa na polskich Chłopców z ferajny. Wybrała jednak inny model, stawiając na (nienowe w polskiej literaturze kryminalnej) budowanie mitu policyjnego profilera, A skutek?

Co z tego, że Sasza Załuska ma angielską „maturę i kursa niektóre”, skoro do rozwiązania kryminalnej zagadki wystarcza intuicja, którą równie dobrze, co profilerkę, można byłoby obdarzyć woźną w szkole ofiary sprzed lat albo parkingowego przed klubem, w którym współcześnie doszło do zbrodni. W Pochłaniaczu nader skąpo o profilowaniu sprawców. Wprawdzie osmologia jest jasno i kompleksowo przedstawiona, jak przystało na tę część Czterech żywiołów..., która dotyczy powietrza, jednak nie wyczerpuje to, a właściwie nawet nie uzasadnia udziału profilera w prowadzeniu dochodzenia. Jestem właśnie po lekturze „Polskiego psychopaty” i moim zdaniem Czubaj daleko lepiej przedstawił, na czym polega i na czym opiera się ta praca. Pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że zasady profilowania rozwinięte zostaną w następnych tomach Żywiołów.
A jak już mowa o samym wyjaśnieniu okoliczności jednej ze zbrodni, to i ono nieco kuleje, jeśli policzyć czas trwania ciąży i zestawić z wyglądem ciężarnej kobiety. A przecież w kryminale takie elementy powinny składać się idealnie niczym doskonałe jakościowo puzzle.

A jednak Pochłaniacz zbiera chyba wyłącznie pozytywne recenzje. Nie wykluczam, że nie poznałam się na geniuszu tej powieści. Długo zastanawiałam się, czy na pewno nie dostrzegę w Pochłaniaczu genialnej historii, a w Katarzynie Bondzie królowej polskiego kryminału. Przebojowość i osobisty urok pani Bondy każe trzy razy pomyśleć, zanim powie się pół słowa krytyki o jej książce. W końcu zostałam jednak przy tym, że entuzjastyczny odbiór powieści jest efektem PR-owego wysiłku autorki, która odhacza na FB każdą pozytywną opinię i promuje Pochłaniacz przy każdej okazji, a wspierają ją w tym wydawnictwo i koledzy „po piórze”.
W dzisiejszych czasach nie wystarczy bowiem napisać książkę, trzeba jeszcze zrobić jej odpowiednią reklamę. W przypadku Pochłaniacza to się powiodło. Polscy pisarze powinni brać przykład z pani Katarzyny Bondy, zamiast ubolewać, iż nikt nie czyta ich książek. Katarzyna Bonda na pewno nie będzie miała powodu do narzekania, że ludzie nie kupują kolejnych części Czterech żywiołów Saszy Załuskiej. Także ja, mimo wytykania niedoskonałości pierwszej, czekam na następną z cyklu.

środa, 15 października 2014

Gniew


Zygmunt Miłoszewski

Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2014

projekt okładki: Jerzy Skakun

e-book



Bezkompromisowy stróż sprawiedliwości, sarkastyczny cynik i król sztywniaków w jednym, czyli prokurator Teodor Szacki wraca w trzeciej odsłonie walki z patologią. W Uwikłaniu zmagał się z wszechwładzą byłych esbeków, w Ziarnie prawdy tropił antysemitów, a w Gniewie przyszło mu zmierzyć się ze zjawiskiem przemocy wobec kobiet, tej domowej w szczególności.


Po perypetiach w Warszawie i Sandomierzu nie tyle los, co wybór własny rzuca Szackiego do Olsztyna, miasta pełnego jezior i lokalnych patriotów o dracznych nazwiskach, miasta mgły, czerwonych świateł i ulicznych korków. Wreszcie miasta, w którym peerelowskie oraz bardziej już współczesne architektoniczne koszmarki sąsiadują z solidnymi poniemieckimi budynkami (kolejne miasto, które nie pokocha Miłoszewskiego). Początkowy entuzjazm Szackiego, że zamieszka na pięknej Warmii, po dwóch latach mocno wystygł. Zachwyt urodą warmińskiej ziemi zastąpiła irytacja indolencją lokalnej władzy, nowa partnerka zaczyna już trochę powszednieć, a początkowa radość z przyjazdu ukochanej córki zamienia się w ciągły lęk przed kolejną utarczką tych dwóch kobiet jego życia o czas i uwagę, jakie poświęca każdej z nich. Zawodowo też nie jest lepiej. Łapanie drobnych złodziejaszków, gwałcicieli czy nawet zabójców, co zadźgali nożem kompana od flaszki, nie zaspokaja ambicji naszego szeryfa. Szackiemu marzy się jakieś spektakularne postępowanie, skomplikowana zbrodnia i solidna łamigłówka jak w Warszawie albo Sandomierzu. Wkrótce już te marzenia mają się spełnić, ale jakże przewrotnie. 
 

Zaczyna się od „odfajkowywania Niemca”, czyli znalezienia starego szkieletu w poniemieckim bunkrze. Wojenna przeszłość warmińskiej metropolii sprawia, że takie znaleziska nikogo nie dziwią i nie budzą czujności. Jedynie dawne warszawskie przyzwyczajenia Szackiego powodują, że zamiast odesłać nieboszczyka opiece społecznej, aby urządziła pochówek na koszt podatnika, przekazuje go Uniwersytetowi Medycznemu na cele dydaktyczne. A tam demoniczny profesor Frankenstein dokonuje szokującego odkrycia, że właściciel starego szkieletu zmarł nie dawniej niż przed tygodniem. Szacki ma więc wreszcie swoją wymarzoną trudną sprawę. Nie przypuszcza jednak, że to i kilka innych przypadkowych i z pozoru nieistotnych wydarzeń zapoczątkują lawinę, która wywróci do góry nogami jego spokojne życie, a on pozna, czym jest prawdziwy strach.



Miłoszewski w kolejnych częściach trylogii o białowłosym prokuratorze bierze na warsztat zło, jakie istnieje obok nas, zło, z którym obcujemy na co dzień. Zło bezkarne, bo zwykli ludzie i instytucje wolą udawać, że go nie widzą, niż coś zrobić. Czy nasze społeczeństwo naprawdę jest takie, jak je portretuje Miłoszewski? Pokazane w Uwikłaniu społeczne tolerowanie esbeckich układów i wpływów byłych uboli na władze różnego szczebla nie może się podobać, ale też rodzi pytanie o skalę zjawiska i o to, ile w tym prawdy, a ile literackiej fikcji i teorii spiskowych. Akceptacja czy nawet tylko obojętność wobec antysemickich zachowań (Ziarno prawdy) oburza i skłania do refleksji, tu już nie ma miejsca na wątpliwości, czy tak jest naprawdę, bo wystarczy spojrzeć na napisy na murach, ale można jeszcze mieć nadzieję, że więcej w tym antysemityzmie pozerstwa niż spersonalizowanej nienawiści. Ale przemoc domowa (i nie tylko domowa) wobec kobiet i dzieci, generalnie wobec słabszych, to nie fikcja. To zjawisko na pewno istniejące i nie dające się wykorzenić nawet w krajach najbardziej zaawansowanych w poszanowaniu praw człowieka. Jakie jest jej podłoże, jakie uwarunkowania: nabyte czy genetyczne? Autor stawia w Gniewie to pytanie, ale odpowiedzi na razie nie ma ani on, ani żadna z nauk społecznych czy biologicznych. 
 

Przemoc w rodzinie to jedna z gorszych patologii, jakie mogą dotknąć społeczeństwo i jednostkę, a zatem nigdy dość o niej mówić, aby uzmysławiać ludziom, jakie to zło i że nie można pozostawać wobec niego obojętnym. Chwała więc Miłoszewskiemu, iż postanowił przypomnieć czytelnikom, że i część polskich, w statystycznej większości katolickich rodzin nie jest wolna od tej ohydy. Pokazał mechanizmy charakterystyczne dla tego zjawiska, wytknął sąsiedzką obojętność i bezwład instytucji powołanych do pomocy ofiarom. I jeśli choć w jednym przypadku ktoś uwrażliwiony jego powieścią przyjdzie z pomocą ofierze domowego kata, to będzie znaczyło, że było warto powieść tę popełnić. Nawet jeśli nie dorównuje oryginalnością swoim poprzedniczkom. A nie dorównuje.


O ile w dwóch pierwszych powieściach autor zajmował się zjawiskami nieprzegadanymi jeszcze w literaturze kryminalnej, w dodatku ich specyficzną polską odmianą, o tyle w trzeciej zabrał się za ulubiony i sztandarowy temat Szwedów, Norwegów czy Duńczyków, przepracowany przez nich na wszystkie strony. Temat w każdym wariancie znany polskiemu czytelnikowi, który – jak wiadomo – niczego nie ceni tak, jak skandynawskie kryminały. Na szczęście nie uraczył nas skandynawską kalką. Co najwyżej zgrabnym (bardzo zgrabnym) patchworkiem uszytym z podrasowanych do polskiej rzeczywistości kawałków. Ze ściegiem tak misternym, że prawie nie widać szwów. Inaczej mówiąc, niby wszystko już skądś znamy, ale całość to nówka. 
 

Znamy też, ale z zafascynowaniem czytamy, że gdy prawo nie równa się sprawiedliwość, znajdują się ludzie gotowi to prawo złamać. Czasem przez zaniechanie, jak we wcześniejszych częściach trylogii o Szackim, a czasem przez działanie. I tu kolejny moralny problem, jaki Gniew każe czytelnikowi rozstrzygnąć we własnym sumieniu. Czy zwykły człowiek władny jest zastąpić struktury państwowe? Czy sprawiedliwość wymierzana wbrew zasadom prawa zawsze jest sprawiedliwością? A co, jeśli jest tylko odwetem, który pociąga za sobą krzywdę niewinnych? Ten aspekt powieści Miłoszewskiego zmusza do zastanowienia, że system państwowy nie jest doskonały, ale czy jest coś lepszego i czy samodzielne wymierzenie kary rzeczywiście będzie sprawiedliwsze.



Gniew to powieść świetnie napisana oraz,  jak to u Miłoszewskiego, nie pozwalająca się oderwać i wywołująca wkurzenie, gdy organizm domaga się swoich praw z powodu pustego żołądka albo pełnego pęcherza. Nie bacząc jednak na przeszkody, jakie stwarza otoczenie i własny organizm, docieramy do finału. I tu zaskoczenie, rozczarowanie, żal? 
Nie wierzyłam, gdy Miłoszewski zapowiadał, że kończy cykl o Teodorze Szackim, którego zna cała Polska, i ta z powieściowych kart i ta rzeczywista. W końcu to na nim wypłynął na jedno z czołowych, jeśli nie na pierwsze miejsce polskich „kryminalistów”. Nie zarzyna się kury znoszącej złote jaja, a ten cykl to złota kura właśnie. Sprzedaje się, ekranizuje, idzie zagranicą. Teraz jednak, gdy jestem po lekturze Gniewu, nie bardzo widzę, jak mógłby go kontynuować i nie chodzi bynajmniej o to, że przyjęliśmy, iż ten cykl to trylogia.

Szkoda, i to wielka. Powieści kryminalne Miłoszewskiego są bardzo dobre. Dwie pierwsze dostały Nagrodę Wielkiego Kalibru, trzeciej wróżę co najmniej nominację do najbliższej edycji konkursu, a i zwycięstwo by mnie nie zdziwiło (ani nie rozczarowało). 
 

A może na skutek usilnych próśb czytelników Szacki wróci? Historia literatury kryminalnej zna nie takie cuda i może doczekamy się w tym aspekcie naszego polskiego Arthura Conan Doyle'a, Ale po zakończeniu Gniewu mam wrażenie, że Miłoszewski ma raczej ambicję zaistnienia jako autor literatury z półki o wiele wyższej niż kryminały. Wyższej nawet, niż klasyka tego gatunku.

czwartek, 9 października 2014

Uwikłanie

Zygmunt Miłoszewski
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2007

Uwikłanie to pierwsza część trylogii o prokuratorze Teodorze Szackim i pierwszy kryminał Miłoszewskiego, bardzo dobrze przyjęty przez krytykę i czytelników. Później było Ziarno prawdy, a teraz do księgarń wchodzi Gniew – ostatnia powieść z tym samym bohaterem.

*
Premiera Gniewu niby dopiero 22 października, ale jedna z sieci księgarskich handluje e-bookiem już od zeszłej środy, a od tej oferuje też papierowe wydanie. Inne księgarnie na razie mają zaledwie fragmenty, jednak tak to bywa, gdy nie należy się do właściwej paczki. Normalna praktyka, na przykład e-book tegorocznego laureata NIKE też na razie można nabyć tylko w jednej księgarni i dziwnym trafem promocja skończyła się zaraz po ogłoszeniu wyników, a bez promocji cena wyższa niż za papier. Modzelewskiego więc sobie odpuściłam, czekam aż stanieje, ale Gniew kupiłam już pierwszego dnia. Wcale nie dlatego, że jestem fanką Szackiego albo Miłoszewskiego, tylko pod domowym naciskiem. Codziennie słyszę, że znowu kupuję książkę, choć w czytnikach i na półkach góry nieprzeczytanych, więc jak padło hasło „Kupuj”, to jak mam to odbierać?; tylko jako nacisk, presję wywieraną na moje niezłomne postanowienie wstrzemięźliwości zakupowej. Co było robić, musiałam się ugiąć i od 1 października jestem dumną posiadaczką trzeciej części dokonań Szackiego. Mąż już przeczytał, minę ma tajemniczą, co nie znaczy, że zachwyconą, ale pocieszam się, że nasze książkowe upodobania często się rozmijają.

*
Tymczasem ja, zamiast rzucić się na świeżutką nowość, zdecydowałam się nadrobić zaległe Uwikłanie. Jakoś tak wyszło, że nie zabrałam się za nie od razu. Później był film, który co prawda oceniano dużo gorzej niż książkę, głównie z powodu zmian w stosunku do pierwowzoru, ale zmiany dotyczyły głównej postaci i miejsca akcji, a nie samej zbrodni i osoby sprawcy. Tak więc przed Ziarnem prawdy zbyt świeżo miałam w pamięci całą tę kryminalną intrygę z części pierwszej. Za to teraz pomyślałam, że Uwikłanie swoje odczekało i czas już na nie. W końcu powieść okrzyknięto jednym z najlepszych polskich kryminałów, a w 2008 roku nagrodzono Nagrodą Wielkiego Kalibru. Jest tak znana, że większość z Was z pewnością wie, o co w niej chodzi, ale tak dla przypomnienia:
Prokurator Szacki prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa, do którego doszło w poklasztornym budynku w śródmieściu Warszawy. Ofiara to warszawski przedsiębiorca, który w przeddzień zbrodni uczestniczył w jednym z tzw. ustawień – terapii metodą Hellingera. Najogólniej mówiąc teoria Hellingera sprowadza się do twierdzenia, że każdy człowiek uwikłany jest nie tylko w swoje własne życie, ale też w doświadczenia i uczucia swoich przodków, a metoda terapeutyczna polega na tym, że zupełnie obce pacjentowi osoby wcielają się w jego bliskich i dzielą się tym, co wówczas czują. Aby odkryć, kto jest zabójcą, Szacki musi odpowiedzieć na pytanie, czy motyw tkwi w przeszłości denata, a uczestnicy sesji wczuli się w bliskich ofiary tak bardzo, że ktoś z nich posunął się do zabicia całkiem obcego sobie człowieka, czy może zbrodni dokonał ktoś spoza ich grona. A niezależnie od prowadzonego śledztwa musi zdecydować, na ile on sam da się uwikłać w to, co dzieje się w teraźniejszości.




Z jednej strony Uwikłanie ma cechy jak najbardziej współczesnego kryminału, czyli solidnie zarysowane tło społeczne, odniesienia do rzeczywistych wydarzeń, wykorzystanie współczesnych teorii naukowych, z drugiej zaś nie idzie w powielanie znanych i sprawdzonych schematów. Wystarczy przywołać postać prokuratora Szackiego.
Główny bohater Miłoszewskiego różni się od typowych detektywów z kryminałów. Dosyć przeciętny (jeśli nie liczyć siwizny) facet po trzydziestce, żonaty i dzieciaty. Może trochę za wcześnie wszedł w kryzys wieku średniego. Jak prawdziwy urzędnik preferuje wzywanie świadków do swojego biura, zamiast uganiać się za nimi po mieście. Taki ktoś to nie tylko przeciwieństwo stereotypowego bohatera sensacyjnych powieści, ale przede wszystkim postać bliższa prawdziwemu obrazowi rzeczywistego prokuratora. W Ziarnie prawdy Szacki ma już niestety więcej cech najczęściej spotykanego bohatera tego gatunku. Jednak kierunek, w którym poszło jego życie, ma też swoją zaletę – daje czytelnikowi wizję tego, jak ci wszyscy z innych książek mogli zaczynać zanim doszli do punktu, w którym spotykamy ich po raz pierwszy.

Nie bez powodu książka zebrała doskonałe recenzje i spotkała się z powszechnym uznaniem czytelników. Uwikłanie ma wszystkie atuty dobrej powieści kryminalnej: interesującego głównego bohatera, dość wartką akcję, nietypową scenerię i okoliczności zbrodni, ciekawy motyw i rzetelne zakotwiczenie w realiach czasu, w jakim osadzone są wydarzenia. Ważna jest tu dbałość Miłoszewskiego o szczegóły, co nie o każdym autorze kryminałów można powiedzieć. W dodatku nastrój książki świetnie wpisuje się w emocje społeczne, w powszechne przekonanie o bezwzględności i wszechmocy starych ubeków oraz że mają haki na każdego, kto coś w tym kraju znaczy albo znaczyć może, a przede wszystkim w przekonanie o tym, że prawo nie zawsze idzie w parze ze zwykłym, ludzkim poczuciem sprawiedliwości.

wtorek, 9 września 2014

Kukułka

Antonina Kozłowska
Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2010
projekt okładki: Adam Stach
e-book

Jedno dziecko i dwie matki – która jest tą prawdziwą? Problem stary jak świat, w Biblii już opisany. I gdy wydawało się, że nie potrzeba już mądrości króla Salomona, aby to rozstrzygnąć, bo mamy badania DNA, problem wraca w nowej, zupełnie innej odsłonie. Dzięki postępowi medycyny w dzisiejszych czasach jest możliwe, że kobieta, która jest genetyczną matką wcale nie musi być tą, która dziecko urodzi. Z taką sytuacją mamy do czynienia w Kukułce Antoniny Kozłowskiej.

Powieść zaczyna się dość dramatycznie. Kobieta rusza w podróż z maleńkim dzieckiem, co samo w sobie nie byłoby oczywiście niczym niepokojącym, gdyby nie to, że od początku wątpimy, czy kobieta jest prawowitą matką maleństwa, choć za takową się uważa. Czytelnik wie, że porwała dziecko i ucieka, aby zaszyć się gdzieś i ukryć. Długo, bo prawie do końca powieści poczekamy na odpowiedź, czy kobietą tą jest Marta, która bardzo chciała zostać matką, lecz nie mogła donosić ciąży, czy może Iwona, która zgodziła się zostać surogatką i urodzić dziecko Marty i Piotra, ale wbrew postanowieniu pokochała je jak matka w chwili, gdy poczuła ruchy płodu. A gdy już się dowiemy, nadal pozostajemy z dylematem, czy prawdziwą, właściwą matką była kobieta z pociągu, czy ta druga. Autorka proponuje wprawdzie odpowiedź, jednak możemy się z nią zgodzić albo nie, możemy też (jak ja) pozostać z nierozstrzygniętym dylematem.

Kukułka zaskoczyła mnie stopniem etycznej złożoności tematu. Wiedziałam, o czym jest, ale spodziewałam się czegoś prostszego w wymowie, jakiegoś czytadła, choćby nawet z nieco wyższej półki, a na pewno nie książki, która skłoni mnie do zastanowienia się nad moralną niejednoznacznością czegoś, co dotychczas uważałam za bezproblemowo dobre osiągnięcie medycyny.
Kozłowska wzięła sobie za temat problem trudny nie tylko prawnie, ale przede wszystkim psychologicznie. Przepisy nie nadążają za możliwościami współczesnej medycyny w tej (i nie tylko) kwestii. Autorka nie pomija całkowicie prawnych aspektów zagadnienia, ale traktuje je drugoplanowo, słusznie skupiając się na ludzkiej psychice. Luki prawne można usunąć, nawet jeśli to niełatwe i dla niektórych spóźnione. Co jednak z emocjami kobiet, jak mają sobie poradzić, gdy w obydwu obudzą się matczyne uczucia, która ma prawo czuć się matką, a która powinna odpuścić, bo przecież nie mogą matkować do spółki. Za każdą z głównych bohaterek stoją argumenty, każda z nich ma swoje racje, żadnej nie można zdecydowanie odmówić prawa do uważania się za tę właściwą matkę. Królu Salomonie, może ty potrafiłbyś to rozstrzygnąć?

Ciekawie zbudowana jest postać Marty. Początkowo wydawała mi się nieco banalna, w pewnych aspektach nadal taka została, ale w ogólnym rozrachunku to osoba złożona i godna uwagi. Dobrze sytuowana żona rozwiedzionego i dzieciatego (z pierwszego związku) mężczyzny ma niemal wszystko: kochającego męża, wysoko opłacaną pracę, mieszkanie na ekskluzywnym osiedlu. Do szczęścia brakuje jej tylko własnego dziecka. Potrzeba ta determinuje całe jej zachowanie, chęć posiadania naturalnego potomka jest u niej tak silna, że gotowa jest na przeciwnej szali położyć wszystko, co ma, nie liczy się dla niej nikt i nic innego. Kozłowska pokazała, jak niemożność spełnienia się w roli, którą Marta uważa za nieodzowny wyznacznik bycia kobietą, doprowadza ją stopniowo do załamania nerwowego.
Przeciwieństwem Marty jest Iwona, samotna matka dwojga udanych dzieciaków, porzucona przez męża, gnieżdżąca się kątem u zrzędliwej matki, borykająca się z finansowymi kłopotami mimo pracy na dwóch etatach. I dotąd wszystko wygląda wiarygodnie, biedna kobieta godzi się urodzić dziecko bogatej, raczej nieprawdopodobne, aby było odwrotnie. Jednak dalej nie wszystkie elementy są już tak oczywiste i gdy wianuszek życzliwych przyjaciółek i sąsiadek otaczał Iwonę, a po drugiej stronie była osamotniona emocjonalnie i nie rozumiana przez nikogo Marta, zaleciało mi trochę schematem, którego nie da się już uzasadnić tym, że prawdziwe życie tak właśnie wygląda. Kładło mi się to trochę cieniem na świetnie pod każdym innym względem stworzonych wizerunkach obu kobiet, ale bez przesady.
Interesujący psychologicznie jest mąż Marty, wspierający ją nie z potrzeby zostania ojcem, ale z miłości do niej i dla uszczęśliwienia jej idący na daleko posunięte kompromisy. 
Najciekawsze jednak wydawały mi się drugo, a nawet trzecioplanowe sylwetki różnych kobiet i ich odmienne podejście do macierzyństwa. Wśród nich są takie, dla których potomstwo jest szczęściem, spełnieniem, sensem życia, ale i takie, które dzieci nie planowały, a matkami zostały z przypadku albo dlatego, że tak wypadało. Istny przegląd wszelkich możliwych powodów, motywów i okoliczności, dla których kobiety mają dzieci, ale i rozmaitych postaw w stosunku do swojego potomstwa. Bardzo mi się ta różnorodność podobała. 
 
Niewątpliwie jednak podstawowym, zasadniczym tematem Kukułki jest próba zwrócenia uwagi na jakże trudną etycznie kwestię, czyje prawo jest silniejsze – matki genetycznej czy zastępczej – i to w pełni autorce się udało. Zjawisko surogatki na razie jest nowe, nie wiemy, jakie jeszcze problemy na tym tle zaistnieją. 
Niedawno czytałam o zastępczej matce z Tajlandii, która wychowuje dziecko z zespołem Downa; urodziła bliźniaki, jednak ich biologiczni rodzice wzięli tylko jedno, wyrzekając się chorego chłopca. A ile jeszcze trudnych scenariuszy napisze życie, tego nie wiemy. 
Wspaniale, że medycyna ciągle rozwija się znajdując rozwiązania ludzkich dramatów, szkoda tylko, że rozwiązując jedne przyczynia się do powstawania innych. Jak choćby tego opisanego w Kukułce, wymyślonego przez autorkę, ale to nie znaczy, że nierealnego.

http://soy-como-el-viento.blogspot.com/p/polacy-nie-gesi-ii.html

niedziela, 31 sierpnia 2014

Wiatr

Marcin Ciszewski
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2014

Trzecia część „pogodowego” cyklu Marcina Ciszewskiego o dzielnym policjancie Jakubie Tyszkiewiczu1, to wprawdzie nie arcydzieło literatury sensacyjnej, ale prawie, prawie. No, może przesadzam, ale już w stwierdzeniu, że to bardzo, ale to bardzo przyzwoity kawałek sensacyjno-rozrywkowej prozy, przesady nie ma ani odrobiny. Oczywiście – rzecz gustu, ale ja tu w opisach swoim się kieruję, i choć mój gust nie preferuje książek akcji, tylko raczej takie, gdzie króluje dedukcja, to Wiatr złapał mnie w swój wir i trzymał do ostatniej strony, z krótką przerwą na sen. A wszystko za sprawą niewiarygodnej właściwie intrygi, w jaką przypadkiem wplątało się małżeństwo Tyszkiewiczów i ich przyjaciel Krzeptowski.

Tyszkiewiczowie za namową przyjaciela postanawiają powitać Nowy Rok na Kasprowym Wierchu, w towarzystwie kilku nieznanych im wcześniej osób. Krzeptowski załatwił wynajęcie schroniska na imprezę i transport na górę, bo przy takiej sile wiatru, jak tego sylwestrowego wieczoru, tylko jego koligacjom rodzinnym grupa zawdzięczała, że obsługa kolejki linowej nagięła nieco przepisy i zawiozła imprezowiczów na szczyt, gdzie zostali odcięci (wydawałoby się) od świata do czasu, aż wichura odpuści.
Tymczasem z Warszawy wyrusza grupa pościgowa za zdrajcą, którego trzeba pilnie unieszkodliwić, i jest to sprawa najwyższej wagi dla obronności kraju. No a gdzie mógł ukryć się obiekt pościgu, jak nie wśród osób, które wybrały się na Kasprowy, tym samym ściągając na nie wielkie niebezpieczeństwo, bo specgrupa nie może zostawiać świadków. Na szczęście Tyszkiewicz i Krzeptowski to nie bezbronne owieczki, z którymi można sobie łatwo poradzić. Oni nie należą do tych, którzy dadzą się „zlikwidować” bez walki. Więcej nie ma co zdradzać, wystarczy jeszcze tylko powiedzieć, że „będzie się działo” i bez ofiar się nie obejdzie.

Oceniając Ciszewskiego jedynie na podstawie Wiatru (bo innych jego książek jeszcze nie czytałam) zaryzykuję twierdzenie, że to kolejny polski autor literatury sensacyjno-kryminalnej, który w niczym nie ustępuje pisarzom zachodnim. Mamy tu wszystko, co podoba się zwolennikom tego gatunku, tyle że na polskim gruncie. Szlachetni główni bohaterowie o ponadprzeciętnych umiejętnościach i wytrzymałości, bezwzględni agenci i wszechmocni szefowie służb specjalnych, niemoralni politycy, super spec od internetu. Są piękne kobiety, a więc i wątki romansowo-miłosne. Jest nawet wymagająca analizy faktów zagadka, która z uczestników sylwestrowej zabawy to jednocześnie poszukiwany zdrajca (i czy faktycznie zdrajca?). No i przede wszystkim wartka akcja, z pościgami, bójkami, strzelaniną, a wszystko to w śnieżnej scenerii i przy ekstremalnych warunkach pogodowych, które potęgują zagrożenie. Wprawdzie początkowo tempo opowieści nie jest szczególnie wartkie, ale to czas na wprowadzenie czytelnika, który nie zna poprzednich części, na przedstawienie mu bohaterów i wzbudzenie sympatii do nich, aby nie było wątpliwości, komu kibicować na dalszym etapie powieści. Za to później wydarzenia mocno przyspieszają, by pod koniec przybrać nieprawdopodobną wręcz prędkość i wyhamować dopiero na ostatnich dosłownie stronicach, czyli tam, gdzie już na spokojnie wyjaśnione zostaje, o co tak naprawdę szła gra i jaka była jej stawka.

Szybkość akcji nie pozwala czytelnikowi na roztrząsanie nieprawdopodobieństwa całej historii. Nie ma czasu na zastanawianie się, czy istnieją ludzie, którzy potrafią to, co dla bohaterów powieści (i pozytywnych, i negatywnych) jest całkiem naturalne, albo czy możliwe, by agenci legalnych państwowych służb poważyli się na to, przed czym ci książkowi nie mają żadnych oporów, czy wreszcie możliwe jest takie spiętrzenie przypadków, jak tutaj. Ale – umówmy się – przecież nie o prawdopodobieństwo zdarzeń chodzi w tego typu powieściach, ale o emocje, o budowanie napięcia. A to się autorowi Wiatru udało.

Jednym słowem Wiatr to bardzo dobra w swoim gatunku książka, całkowicie spełniająca wymogi dla powieści sensacyjnej i mogąca w pełni usatysfakcjonować czytelnika pod warunkiem, że nie będzie doszukiwał się znanych mu polskich realiów i podobieństw do rzeczywistych osób i zdarzeń i z góry zaakceptuje określoną konwencję.

1Pozostałe części to Mróz (tom 1.) i Upał (tom 2.)


http://soy-como-el-viento.blogspot.com/p/polacy-nie-gesi-ii.html

sobota, 26 lipca 2014

Trzy skandynawskie kryminały ze śniegiem w tytule

Lekka forma, mroczna sceneria, mroźna aura – czy może być lepsza lektura na upalne wakacje niż skandynawskie kryminały? Owszem, może: polskie kryminały. 
Zanim jednak nabrałam co do tego pewności, przeczytałam co nieco tych pierwszych. Muszę teraz pozbierać jakoś te z ostatnich miesięcy i podsumować, bo ich fabuła topnieje mi w pamięci, jak śnieg, który mają w tytułach. Nie ma co rozpisywać się o każdym z osobna, aż tyle nie mam o nich do napisania, żeby poświęcać każdemu osobną notkę, więc będzie trzy w jednym.
 

Smilla w labiryntach śniegu
Peter Høeg
Świat Książki, Warszawa 1996
tłumaczenie: Iwona Zimnicka
projekt okładki: Michał Sosnowski

Jak zwykle w skandynawskich kryminałach dużo tu obyczajówki. Wprawdzie wątek sensacyjny jest cały czas obecny, ma w książce bardzo silną pozycję, a do tego jest w miarę oryginalny, jednak tym, co bardziej przykuwa uwagę, są bardzo interesujące i raczej mało nam znane relacje społeczne między Duńczykami i Grenlandczykami.
Osią opowieści jest wątek tajemniczej śmierci małego Grenlandczyka i prywatne śledztwo prowadzone przez jego sąsiadkę, tytułową Smillę. Malec zginął w wyniku upadku z dachu kopenhaskiego budynku, co policja uznała za nieszczęśliwy wypadek. Jedynie Smilla upiera się, że do tej śmierci ktoś się przyczynił, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że cierpiący na lęk wysokości dzieciak dobrowolnie wszedł na dach, co więcej – że podszedł do jego krawędzi. Smilla postanawia dojść prawdy na własną rękę.
Akcja toczy się w Kopenhadze i na Grenlandii, na morzu i lądolodzie, w teraźniejszości, ale korzeniami sięga przeszłości. Wydarzenia towarzyszące wyjaśnieniu kryminalnej zagadki, ale też postać tytułowej bohaterki, pół Dunki, pół Grenlandki stają się okazją do ukazania współczesnego stylu życia i problemów Grenlandczyków. Polskiego czytelnika, dla którego Dania wydaje się być wzorcem tolerancji i równych praw dla wszystkich, zaskoczyć może, że Grenlandczycy traktowani są jak obywatele drugiej kategorii.
Szeroko zarysowana warstwa społeczno-obyczajowa nie jest niczym nowym w skandynawskich kryminałach, można nawet powiedzieć, że jest ich znakiem rozpoznawczym i dodatnią cechą. Ale w tej książce została nadzwyczajnie rozwinięta z pozytywnym skutkiem, do tego stopnia, że śmiało można by zaklasyfikować ją do powieści obyczajowych z wątkiem sensacyjnym, a nie stricte kryminałów.
Jedyne, co mi w Smilli w labiryntach śniegu wadziło, to styl. Prawie każde, nawet mało istotne wydarzenie, posunięcie, zjawisko poprzedzone było uogólnieniem i od niego dopiero autor przechodził do detalu. Początkowo nawet mi się to podobało, ale po pewnym czasie zaczęło nużyć, chwilami nawet drażnić, jako że na dłuższą metę dawało efekt domorosłego filozofowania i pompatyczności. To jednak drobiazg w zastawieniu z oryginalną zagadką i jeszcze oryginalniejszą scenerią, jaką oferuje powieść.


Anioły śniegu
James Thompson
Wydawnictwo Amber, Warszawa 2012
tłumaczenie: Maciej Nowak-Kreyer
projekt graficzny okładki: Małgorzata Cedo-Foniok

James Thompson jest Amerykaninem, ale od kilkunastu lat mieszka w Finlandii ożeniony z rodowitą Finką i pisze według wzorców skandynawskich, nie mam więc wątpliwości, jaką narodowość przypisać jego powieści. A jest to pierwsza powieść z udziałem detektywa Kariego Vaary, policjanta z turystycznej mieściny w Laponii. Po kilku latach pracy w helsińskiej policji Vaara wrócił do rodzinnego miasteczka i objął dowodzenie miejscowym posterunkiem. Trwa właśnie noc polarna, zbliża się Boże Narodzenie, a do miasteczka zjechały tłumy turystów, gdy w pobliżu farmy reniferów znalezione zostają okrutnie okaleczone zwłoki pochodzącej z Somalii modelki. W ciemnościach i spośród licznych podejrzanych Vaara musi wyłonić mordercę, to dla niego sprawa honorowa. Zadanie jest tym trudniejsze, że podejrzenia padają a to na prominentne osobistości, a to na osoby w ten czy inny sposób związane z detektywem. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze problemy rodzinne Vaary i braki kadrowe w związku ze świątecznymi urlopami kilku jego podwładnych. A charyzmatyczny ojciec ofiary domaga się błyskawicznych efektów.
Thompson, choć Amerykanin, zbudował ciekawe tło społeczno-obyczajowe, pokazując fińską prowincję w sposób, w jaki – przypuszczam – sam ją postrzega. Godne uwagi było dla mnie, jak równo traktowani byli podejrzani niezależnie od ich statusu społecznego i majątkowego, a jednocześnie – jak daleko sięga władza policji, która może obywatela zatrzymać w areszcie przy naprawdę nikłych dowodach, zupełnie jakby to państwo policyjne było, a nie jedna z lepiej funkcjonujących demokracji. Poza tym innych zaskoczeń nie było. Opowieść poprowadzona na całkiem przyzwoitym poziomie, ale nic poza tym. Ot, zgrabnie obudowany podstawowy szablon, sprawdzony z powodzeniem w niejednym skandynawskim kryminale.


Dziewczyna ze śniegiem we włosach
Ninni Schulman
Wydawnictwo Amber, Warszawa 2012
tłumaczenie: Ewa Chmielewska-Tomczak

Tu mamy do czynienia z debiutem wschodzącej gwiazdy szwedzkiego kryminału, jak zapewnia wydawca, i jeszcze: „Powieść została uznana przez krytykę za przykład najlepszej tradycji skandynawskiego kryminału”. Zgoda, ale  pod warunkiem, że przez tradycję rozumiemy powtarzalność i sztampę.
Dziennikarka po trudnym rozwodzie przeprowadza się wraz z kilkuletnią córką ze Sztokholmu do swojego rodzinnego miasteczka i podejmuje pracę w lokalnej gazecie. W międzyczasie w sylwestrową noc znika nastolatka z tak zwanego dobrego (przynajmniej na pozór) domu, a kilka dni później w położonej w lesie nad pobliskim jeziorem chacie letniskowej odnalezione zostają zwłoki młodej dziewczyny. Dziennikarka oczywiście podejmuje swoje śledztwo.
Powieść zbudowana chyba metodą nakładania jednej kalki na drugą. Oprócz dziennikarki borykającej się z traumą po przegranym małżeństwie jest jeszcze samotny policjant z kłopotami rodzinnymi mającymi swe źródło w przeszłości i policjantka drżąca o córkę – rówieśniczkę zaginionej. Jest też odgrzewana miłość z przedmałżeńskich czasów jako remedium na małżeńską porażkę głównej bohaterki. Jest handel kobietami, oczywiście dziewczynami z Europy Wschodniej, są męscy szowiniści przykładnie ukarani na końcu. Jednym słowem – zlepek chwytliwych stereotypów, ale zlepek zrobiony naprawdę sprawnie, bezbolesny w czytaniu. Idealna powieść do zabicia plażowej nudy, ale nic poza tym.
*
To tyle na temat z założenia doskonałej skandynawskiej powieści sensacyjnej. Może dawniej tak było, że każdy skandynawski kryminał zachwycał, każdy nowy autor był odkryciem na miarę Mankella. I ja wielu z nich wysoko oceniam, mam też swoich ulubionych, jak Theorin chociażby. Ale ostatnio coraz częściej ci nowi „mistrzowie” i te „królowe” są sprawnymi, ale raczej mało odkrywczymi literackimi rzemieślnikami. jakby źródełko się już wyczerpało i wydawcy zaczęli sięgać po drugi autorski sort. Ich książki nie są oczywiście poniżej akceptowalnego poziomu, ale daleko im do tych, które wyrobiły markę.
A tymczasem u nas od kilku lat gatunek rozkwita całą pełnią niebanalnych pomysłów, oryginalnych miejsc i czasów akcji oraz fascynujących głównych bohaterów. W moim rankingu skandynawski kryminał zdecydowanie spadł już z piedestału, a jego miejsce zajęła twórczość rodzimych pisarzy. I cieszę się, że jest nas coraz liczniejsze grono – czytelników, którzy z chęcią sięgają po polskie książki sensacyjne.

niedziela, 20 lipca 2014

Śmierć czeskiego psa

Janusz Rudnicki
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2010
projekt okładki Mariusz Filipowicz


Po lekturze tego zbioru wiem już na pewno – lubię opowiadania. Nie wiem jeszcze, czy opowiadania Janusza Rudnickiego lubię jakoś szczególnie, po Śmierci czeskiego psa tak mi się wydaje, ale wolę zostawić sobie furtkę na ewentualny odwrót, bo na razie nie czytałam niczego więcej tego autora (felietony w gazecie przecież się nie liczą w tej lidze). Jeśli jednak inne jego zbiory są na tym samym poziomie, Rudnicki jak nic awansuje na mojego ulubionego (może nawet najulubieńszego) pisarza. Leży mi w tych opowiadaniach wszystko: styl, ogląd świata, swoisty humor i co tam jeszcze chcecie. Oczywiście, jak to ze zbiorami bywa, nie wszystkie zawarte w nim utwory podobały mi się jednakowo, to znaczy jedne podobały się bardzo, inne tylko(?) podobały. Ale nie było ani jednego takiego, które uznałabym za przeciętne, a co dopiero – liche.

Rudnicki buduje swoje opowiadania przy użyciu krótkich, treściwych zdań, zero zbędnych słów, nawet wulgarne (a niemało ich) są jak najbardziej na swoim miejscu, komponują się z literacką frazą, dodają realizmu i dosadności snutym opowieściom. Realizmu w warstwie językowej oczywiście, bo fabuła to przeważnie odrealniona jest przez autora jak najbardziej świadomie i celowo.
Historie, które Rudnicki opisuje, na pozór cudaczne, odjechane, surrealistyczne niektóre, w sumie jednak prawdziwe są aż do bólu. Inspiracją i punktem wyjścia do napisania niektórych opowiadań były (w przypadku Tekstów pierwszych) doniesienia prasowe o faktycznych wydarzeniach albo (w przypadku Tekstów drugich) biografie sławnych ludzi. Wokół rzeczywistych wydarzeń autor buduje swoją fikcję – nie fikcję, bo nawet to co zmyślone, jest prawdziwe. Facet ma niesamowity zmysł obserwacji ludzi i potrafi fenomenalnie ująć w słowa te swoje spostrzeżenia. Kapitalnie wychwytuje i wyciąga na światło dzienne różne cechy, zachowania, nawyki świadczące o człowieku. Takie, nad którymi normalnie się nie zastanawiamy, bo tak już spowszedniały, że nie smucą, nie gorszą, nie zawstydzają, choć powinny. W dodatku Rudnicki potrafił tak to napisać, że wiele scen wydaje się nam przezabawnych, choć przeżywane naprawdę już wcale zabawne nie są. Z powodu groteskowości opowiadanych historii, zawartego w nich purnonsensu w pierwszym odruchu śmiejemy się z bohaterów i spotykających ich sytuacji, ale po chwili pojawia się refleksja: „Z czego się śmiejecie? z siebie samych się śmiejecie!”. Za pozorną błahością nieistotnych migawek z codzienności kryje się głęboka prawda o naturze ludzkiej.

Opowiadania zawarte w zbiorze zostały podzielone na Teksty pierwsze i Teksty drugie. Ale nie podjęłabym się stanowczo określić, jakie było kryterium tego podziału. Statystycznie rzecz ujmując można by uznać, że te pierwsze to historie o Polaku-szaraku na obczyźnie czy w zetknięciu z innymi nacjami, obnażające nasze przywary i kompleksy. Drugie zaś to zmodyfikowane, specyficzne biografie sławnych ludzi, pokazujące, że jak odbrązowić geniusza, jak spojrzeć na niego nie przez pryzmat jego dzieła, ale codziennych uczynków, to niczym nie będzie różnił się od bohaterów z Tekstów pierwszych. Jednak granica między obiema częściami nie przebiega aż tak wyraźnie, w obydwu można wskazać utwory nie przystające do takiej klasyfikacji. A skoro trudno znaleźć wspólne mianowniki dla Tekstów pierwszych i Tekstów drugich, tym bardziej trudno dla całego zbioru. Jest wprawdzie coś, co w moim odczuciu łączy wszystkie opowiadania, a mianowicie jakaś taka samotność, wyobcowanie bohatera, jakby wszyscy oni (bohaterowie) istnieli wśród, ale jednocześnie zupełnie obok innych ludzi. Takie wrażenie miałam, może inni czytelnicy mają zupełnie inne. Mniejsza o to. Ważniejsze dla mnie jest, czy zgodzimy się co do opinii, że Rudnicki jest „najwybitniejszym żyjącym jeszcze pisarzem polskim”, jak to autoironicznie napisał w jednym z opowiadań. On pewnie sobie ironizuje, kryguje się albo prowokuje, ale ja uważam, że to naprawdę świetny pisarz, może faktycznie najlepszy, jakiego obecnie mamy. 

Pozostając w zachwycie nad opowiadaniami ze Śmierci czeskiego psa natrętnie namawiam wszystkich znajomych wokół, żeby ten zbiór przeczytali, bo warto, bo to współczesna polska proza z najwyższej półki. A ja sama zaopatrzyłam się już w dwa inne zbiory opowiadań Janusza Rudnickiego: Mękę kartoflaną i Trzy razy tak

http://soy-como-el-viento.blogspot.com/p/polacy-nie-gesi-ii.html


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...