Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura polska. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 5 maja 2015

Balagan: Izraelski alfabet

Paweł Smoleński

Agora SA, Warszawa 2012

projekt okładki Sabina Bujok



Balagan

Tureckie słowo przejęte przez hebrajski z polskiego i tak nasączone polskimi znaczeniami, iż nie ma żadnej wątpliwości, skąd wywodzili się założyciele Izraela i twórcy współczesnej hebrajszczyzny. W żydowskim bałaganie nie ma „ł”, tylko „l”. Być może to również jedyne polskie słowo, które na stałe weszło do codziennego repertuaru języka izraelskich Arabów.”1




Całkiem uporządkowany wyszedł Pawłowi Smoleńskiemu ten bałagan. W alfabetycznie pogrupowanych hasłach dostajemy informacje i wyjaśnienie podstawowych terminów dotyczących Izraela, od alii po Zachodni Brzeg. A w środku o wszystkim po trochu – o geografii, klimacie, ludności, polityce, kulturze, historii – od jednej do kilku stron na hasło, do tego trochę zdjęć. Taki Izrael „w pigułce”, bardziej informacje przewodnika wycieczek niźli reportaż. Zobaczenia Izraela w pełni nie zastąpi, ale czy jakakolwiek książka może? Jak jadąc na wycieczkę zdajesz się tylko na przewodników, to dostajesz taką wiedzę o kraju, jaką oni mają, czyli nie zawsze doskonałą. I w tym także książka Smoleńskiego przypomina gawędę pilota.

Uświadomiłam to sobie jednak dopiero po lekturze, gdy poszukałam w internecie recenzji i trafiłam na portal erec israel. Rety, jak tam zjechano ten biedny Balagan. Uważam, że nie do końca sprawiedliwie, choć w kilku sprawach tamtejszy recenzent ma oczywistą rację, jak np. w przypadku zdjęcia Masady (str. 149), na którym ta starożytna twierdza położona nad Morzem Martwym wygląda zupełnie inaczej niż w moich wspomnieniach. Może to autor zawinił, może redakcja, w każdym razie obiekt na fotografii to nie Masada, ale opis się zgadza. Twierdza dziś jest symbolem bohaterskiego oporu Żydów, jej obrońcy woleli śmierć niż poddanie się Rzymianom. Do ruin twierdzy można dostać się pieszo (w upale!), 


my na szczęście dotarliśmy tam w inny sposób. 













Z góry jest wspaniały widok na morze, chociaż zdjęcie zupełnie tego nie oddaje, więc musicie uwierzyć mi na słowo.



Nie jest to jedyny błąd, który zarzucają autorowi, nie wszystkie potrafię zweryfikować, więc pisać o nich nie będę. Natomiast w warstwie światopoglądowej odebrałam Balagan jako książkę wyważoną, obiektywną. A to znaczy, że nie satysfakcjonującą środowisk wyznających konkretne poglądy czy to w sprawach konfliktu izraelsko-palestyńskiego, czy to na różne kwestie żydowskie, także historyczne. I zdaje się, że Smoleński mocno nadepnął niektórym na odcisk przypisując (ich zdaniem fałszywie) Ben Gurionowi, iż „powiedział, że Żydzi, którzy ocaleli z Zagłady, muszą mieć nieczyste sumienie, bo inaczej nie przeżyliby wojny.”2 Autor nie podaje w książce, skąd wziął tę wypowiedź, nigdzie też nie znalazłam informacji potwierdzającej, że faktycznie miała ona miejsce ani odniesienia się samego Smoleńskiego do zarzutu kłamstwa. Jeśli więc jest to nieprawda, mogę zrozumieć rozjuszenie owego recenzenta. Osobiście uważam jednak, że swoją książką Paweł  Smoleński zrobił więcej dobrego niż złego dla postrzegania przez nas współczesnego Izraela.


*

Mam to szczęście, że widziałam Izrael na własne oczy. Krótko i powierzchownie, ale jednak. Wprawdzie już jadąc tam nie byłam nastawiona ani anty-, ani pro-, jednak spodziewałam się, że kraj otoczony zewsząd nieprzyjaźnie nastawionymi sąsiadami będzie stosował rozmaite obostrzenia wobec obcych. Bardzo mile zaskoczyła mnie więc otwartość izraelskiego społeczeństwa (nie dotyczy niestety ortodoksyjnych Żydów, których nieprzyjazne spojrzenia towarzyszyły naszemu przejazdowi przez ich dzielnicę). Może teraz wygląda to już inaczej, ale gdy byłam tam w 2008 roku, miałam poczucie, że przyjęto nas bardzo przyjaźnie.


Pojechaliśmy wtedy na dwutygodniowy urlop 7 na 7, czyli tydzień byczenia się na egipskiej plaży i tydzień zwiedzania Izraela właśnie. Przełom stycznia i lutego na naszej półkuli to nawet w Egipcie nie najlepszy czas na plażowanie, chyba że w takich strojach kąpielowych, jak miały Egipcjanki.





Za to na zwiedzanie pogoda była jak najbardziej ok, więc zamiast smażyć się nad basenem pojechaliśmy obejrzeć Kair i piramidy 




oraz klasztor św. Katarzyny. 



Z pogodą i tak mieliśmy sporo szczęścia, bo -  jak nam powiedziała pilotka - tydzień przed naszym przyjazdem w Jerozolimie śnieg leżał, sami zresztą widzieliśmy jakieś niestopniałe jeszcze  resztki. Smoleński w Balaganie też wspomina o śniegu, tyle że  Ejlacie. Krytycy jego książki m.in. zarzucają mu, że to bzdura, bo w Ejlacie nigdy śniegu nie widziano, jednak mnie podczas czytania nie wydało się to dziwne, ciężka jerozolimska zima zupełnie uśpiła moją czujność.W okolicach Ejlatu nie natrafiliśmy na śnieg, lecz na kibuce i daktylowe gaje pośrodku pustyni.


A dalej już Jerozolima





Obowiązkowym punktem wycieczki do Izraela (przynajmniej tej pierwszej) jest oczywiście Wzgórze Świątynne, czyli miejsce niezmiernie ważne dla trzech wielkich religii, a na nim:


Ściana Płaczu. Kobiety i mężczyźni modlą się tu osobno, oddzieleni płotem. Część dla kobiet (ta po prawo) jest znacznie mniejsza, a choć kobiet w Izraelu wcale nie jest mniej niż mężczyzn tłok panujący pod Ścianą Płaczu był tylko trochę większy niż na części męskiej. Uwagę zwraca zróżnicowany ubiór religijnych mężczyzn, związany z przynależnością do określonej dynastii chasydzkiej. Kobiety ubierają się bardziej jednorodnie, zawsze skromnie, Mężatki często noszą peruki, po ślubie golą głowy, aby nie wydawały się dla mężów zbyt atrakcyjne, co nie przeszkadza w płodzeniu licznego potomstwa – w Izraelu chasydzkie rodziny są bardzo liczne, liczniejsze nawet niż arabskie (wszystkie te informacje pochodzą od naszej pilotki).










  


Meczet Al-Aksa i Kopuła na Skale. Na teren przynależny muzułmanom nie wolno wnosić żadnego alkoholu. Wspominam o tym, bo z zakazem wiąże się pewna historia. Otóż pilotka wspominała o zakazie trzykrotnie; zaraz na początku wycieczki, w wieczór poprzedzający zwiedzanie Wzgórza i wreszcie w dniu zwiedzania przed wysiadaniem z autokaru. No ale jakby to było, żeby wszyscy się podporządkowali. Musiał znaleźć się jakiś polski bohater, który postanowił przemycić w torbie puszkę piwa. A jakby tego było mu mało, otworzył tę torbę właśnie na dziedzińcu przed meczetem, dosłownie pod nosem strażnika. Niestety, znów potwierdziło się, że głupota nie ma skrzydeł i dzielny przemytnik nie odleciał wolny, tylko musiał zdać się na pilotkę, by wyrwała go z rąk rozeźlonych strażników. Tym razem mu się upiekło, ale mogło się to skończyć zupełnie inaczej. I może powinno, bo jak można z rozmysłem nie szanować cudzych świętych miejsc. Co byśmy zrobili, gdyby w naszych kościołach innowiercy okazywali taki brak szacunku?





 


  
Grób Pański. Na podwórzec przed świątynią można dostać się kilkoma drogami. Najpopularniejsza wiedzie chyba przez bazar, bo idąc tamtędy mija się kolejne stacje drogi krzyżowej i wchodzi przez główna bramę. 







 My jednak przeszliśmy przez etiopski kościół.













 Nie tylko na dziedzińcu, ale i w środku świątyni atmosfera w niczym nie przypomina modlitewnego skupienia, jakie znamy z europejskich kościołów. Po części wynika to chyba z tego, że każdy odłam chrześcijaństwa chce i musi mieć w świątyni swój kawałek miejsca, a nad całością nikt nie panuje. Ale nawet gdyby był jeden gospodarz, to pewnie i tak nie byłby w stanie zapanować nad tym cisnącym się tłumem ludzi z aparatami fotograficznymi, zaglądających w każdy zakamarek, czekających w olbrzymiej kolejce na wejście do centralnego miejsca Grobu, pchających się, by poświęcić zakupione pamiątki (święcenie nie odbywa się tak, jak u nas, ale przez położenie ich w określonym miejscu, innym dla katolików, innym – dla prawosławnych).







Plan wycieczki naturalnie obejmował także inne kościoły chrześcijańskie, ale o nich nie będę się już rozpisywać, bo i miejsca brak, i cierpliwość czytających ten post jest już pewnie na wyczerpaniu. No i przyznam się, że oglądając zdjęcia trochę się pogubiłam, które jest skąd.

Zamiast tego krótko wspomnę tylko o instytucie Jad Waszem, bo i tam zawitaliśmy. 









 Spacer alejkami Ogrodu Sprawiedliwych wśród Narodów Świata, w którym naprawdę jest masa tablic z polskimi nazwiskami. Największe wrażenie zrobił na mnie jednak pomnik – mauzoleum wzniesione dla upamiętnienia dzieci – ofiar Holokaustu. Surowe wnętrze oświetla blask świec, a zwiedzaniu towarzyszy odczytywana cicho lista ofiar: imię, nazwisko, wiek i kraj pochodzenia: nazwiska nie powtarzają się przez kilka dni, w Holokauście zginęło półtora miliona dzieci.




Ale nie myślcie sobie, że wycieczka do Izraela, to tylko miejsca poświęcone religii i martyrologii, bo bywały i takie bardziej rozrywkowe. Nie, nie dyskoteka, a jeśli już to we własnym zakresie. Był za to  pobyt nad rzeka Jordan,


 
i całkiem przyjemny rejs po jeziorze Genezaret,




a kąpiel w Morzu Martwym to po prostu niezapomniane i nieporównywalne z niczym przeżycie.  



Najpierw dla urody należy wysmarować się błockiem, trochę odczekać, a później – hop do wody. Zanurzyć się nie można i to nie tylko dlatego, że woda wypiera, ale też dlatego, że trzeba uważać, aby nie dostała się do ust. Nie udało mi się tego uniknąć i zapewniam, że tego obrzydliwego smaku nie zapomnę nigdy. Ale nawet to nie jest w stanie zepsuć frajdy z kąpieli. Tam naprawdę można by położyć się na powierzchni wody i czytać gazetę.


*



No i znów tekst wyszedł mi długachny, choć starałam się pisać skrótowo i ścięłam parę fragmentów. Ciekawe, czy ktoś przeczyta go w całości, czy raczej zaglądający tu poprzestaną na obejrzeniu zdjęć i zerknięciu na finał. A jaki jest finał?

Powinnam polecić przeczytanie książki albo odwiedzenie Izraela tym, którzy go jeszcze nie widzieli, a najlepiej jedno i drugie. Mnie się książka podobała, gdy ją czytałam, ale później przekonałam się, że nie jest doskonała. Zobaczenie Izraela to niezapomniane przeżycie, jednak teraz w regionie zrobiło się znacznie mniej bezpiecznie niż wtedy, gdy ja tam pojechałam. Lepiej więc nie będę niczego polecać, każdy sam wie, co będzie dla niego dobre.


1Str. 24.


2Str. 24.

poniedziałek, 27 października 2014

Pochłaniacz

Katarzyna Bonda
Wydawnictwo MUZA SA, Warszawa 2014
projekt okładki: Paweł Panczakiewicz
e-book

Pochłaniacz to jedna z najgłośniejszych polskich premier w swoim gatunku w ostatnich miesiącach. Każdy, kto interesuje się kryminałem, bez wątpienia słyszał o tej książce, a większość zapewne już ją przeczytała. Katarzyna Bonda ma już na swoim koncie kilka książek o tematyce kryminalnej, w tym reportażową Polskie morderczynie i cykl powieściowy o policyjnym profilerze Hubercie Meyerze. Prawdziwy rozgłos przyniósł jej jednak dopiero pierwszy kryminał z nowego cyklu, pierwsza część tetralogii Cztery żywioły Saszy Załuskiej
 
Sasza Załuska podobnie jak poprzedni bohater Bondy, jest policyjnym profilerem (a raczej profilerką). Wykształcona zagranicą wraca po latach do rodzinnego Trójmiasta i zostaje konsultantką policyjnego zespołu zajmującego się wyjaśnieniem zabójstwa piosenkarza, gwiazdy jednego przeboju sprzed lat. Jej teoria, że zbrodnia może mieć związek z przeszłością ofiary nie znajduje uznania w oczach zespołu dochodzeniowego, podobnie jak całość nowomodnych psychologicznych metod typowania sprawców przestępstw. O wiele bardziej w ten trop skłonny jest wierzyć czytelnik, bowiem nie bez powodu kilkadziesiąt pierwszych stron książki zajmuje opowieść o wydarzeniach sprzed dwudziestu lat, o bliźniakach Wojtku i Marcinie oraz ich wuju kalece, który trząsł wówczas całym trójmiejskim światkiem podziemnym. A także o tragedii, która się wówczas rozegrała niszcząc życie wielu ludzi. 
Czy rzeczywiście i w jakim stopniu przeszłość odcisnęła piętno na współczesnych wydarzeniach, można przekonać się już pod koniec Pochłaniacza. Za to na wyjaśnienie niektórych tajemnic wiążących się z przeszłością głównej bohaterki przyjdzie czytelnikowi poczekać do kolejnych powieści cyklu. A jest tych tajemnic niemało, bo Sasza Załuska to kobieta dotkliwie doświadczona przez życie, nie wolna od nałogów, o skomplikowanym życiorysie, mająca pogmatwane relacje rodzinne i zawodowe. Jednym słowem bohaterka godna swoich odpowiedników z najmroczniejszych kryminalnych serii.

Jako powieść mająca dostarczyć rozrywki Pochłaniacz sprawdza się znakomicie. Trafiłam na opinie, że książka jest zbyt obszerna i można byłoby ją odchudzić. Pewnie wycięcie niektórych opisów i scen możliwe byłoby bez straty dla sensu opowieści, ale i w obecnym kształcie powieść jest przyjemna w czytaniu i wciągająca. A jej długość wydaje się doskonale odzwierciedlać naturę samej Katarzyny Bondy – kto słyszał choć jeden wywiad autorki, ten wie, o czym mowa. 

Czytałam więc Pochłaniacz z przyjemnością, tak jak z przyjemnością słucham wywiadów z autorką. Bonda przebojowa niewątpliwie jest i wie, jak wypromować swoją książkę. A przynajmniej teraz wie, bo z poprzednimi tak nie było. Może gdyby wokół Sprawy Niny Frank zrobić taki „dym” jak wokół Pochłaniacza, to już kilka lat temu uznalibyśmy, że królową polskiego kryminału jest Katarzyna Bonda. Ale czy tak jest rzeczywiście, czy to tylko dobry PR?
Pochłaniacz ma niewątpliwie sporo plusów. Główna bohaterka potrafi zaintrygować, inne kobiece postaci również warte są uwagi, pomysł na zbrodnię interesujący, a pozostawienie kilku otwartych wątków skłania czytelnika do oczekiwania na kontynuację.
Najciekawszy i najbardziej wciągający jest jednak obraz przestępczego świata i powiązań z policją na początku kształtowania się nowego systemu politycznego, kryminalne początki legalnych teraz biznesów i uwikłanie w mafijne interesy z powodu rodzinnych powiązań. 
I szkoda, że autorka nie poszła tym tropem, bo była szansa na polskich Chłopców z ferajny. Wybrała jednak inny model, stawiając na (nienowe w polskiej literaturze kryminalnej) budowanie mitu policyjnego profilera, A skutek?

Co z tego, że Sasza Załuska ma angielską „maturę i kursa niektóre”, skoro do rozwiązania kryminalnej zagadki wystarcza intuicja, którą równie dobrze, co profilerkę, można byłoby obdarzyć woźną w szkole ofiary sprzed lat albo parkingowego przed klubem, w którym współcześnie doszło do zbrodni. W Pochłaniaczu nader skąpo o profilowaniu sprawców. Wprawdzie osmologia jest jasno i kompleksowo przedstawiona, jak przystało na tę część Czterech żywiołów..., która dotyczy powietrza, jednak nie wyczerpuje to, a właściwie nawet nie uzasadnia udziału profilera w prowadzeniu dochodzenia. Jestem właśnie po lekturze „Polskiego psychopaty” i moim zdaniem Czubaj daleko lepiej przedstawił, na czym polega i na czym opiera się ta praca. Pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że zasady profilowania rozwinięte zostaną w następnych tomach Żywiołów.
A jak już mowa o samym wyjaśnieniu okoliczności jednej ze zbrodni, to i ono nieco kuleje, jeśli policzyć czas trwania ciąży i zestawić z wyglądem ciężarnej kobiety. A przecież w kryminale takie elementy powinny składać się idealnie niczym doskonałe jakościowo puzzle.

A jednak Pochłaniacz zbiera chyba wyłącznie pozytywne recenzje. Nie wykluczam, że nie poznałam się na geniuszu tej powieści. Długo zastanawiałam się, czy na pewno nie dostrzegę w Pochłaniaczu genialnej historii, a w Katarzynie Bondzie królowej polskiego kryminału. Przebojowość i osobisty urok pani Bondy każe trzy razy pomyśleć, zanim powie się pół słowa krytyki o jej książce. W końcu zostałam jednak przy tym, że entuzjastyczny odbiór powieści jest efektem PR-owego wysiłku autorki, która odhacza na FB każdą pozytywną opinię i promuje Pochłaniacz przy każdej okazji, a wspierają ją w tym wydawnictwo i koledzy „po piórze”.
W dzisiejszych czasach nie wystarczy bowiem napisać książkę, trzeba jeszcze zrobić jej odpowiednią reklamę. W przypadku Pochłaniacza to się powiodło. Polscy pisarze powinni brać przykład z pani Katarzyny Bondy, zamiast ubolewać, iż nikt nie czyta ich książek. Katarzyna Bonda na pewno nie będzie miała powodu do narzekania, że ludzie nie kupują kolejnych części Czterech żywiołów Saszy Załuskiej. Także ja, mimo wytykania niedoskonałości pierwszej, czekam na następną z cyklu.

środa, 15 października 2014

Gniew


Zygmunt Miłoszewski

Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2014

projekt okładki: Jerzy Skakun

e-book



Bezkompromisowy stróż sprawiedliwości, sarkastyczny cynik i król sztywniaków w jednym, czyli prokurator Teodor Szacki wraca w trzeciej odsłonie walki z patologią. W Uwikłaniu zmagał się z wszechwładzą byłych esbeków, w Ziarnie prawdy tropił antysemitów, a w Gniewie przyszło mu zmierzyć się ze zjawiskiem przemocy wobec kobiet, tej domowej w szczególności.


Po perypetiach w Warszawie i Sandomierzu nie tyle los, co wybór własny rzuca Szackiego do Olsztyna, miasta pełnego jezior i lokalnych patriotów o dracznych nazwiskach, miasta mgły, czerwonych świateł i ulicznych korków. Wreszcie miasta, w którym peerelowskie oraz bardziej już współczesne architektoniczne koszmarki sąsiadują z solidnymi poniemieckimi budynkami (kolejne miasto, które nie pokocha Miłoszewskiego). Początkowy entuzjazm Szackiego, że zamieszka na pięknej Warmii, po dwóch latach mocno wystygł. Zachwyt urodą warmińskiej ziemi zastąpiła irytacja indolencją lokalnej władzy, nowa partnerka zaczyna już trochę powszednieć, a początkowa radość z przyjazdu ukochanej córki zamienia się w ciągły lęk przed kolejną utarczką tych dwóch kobiet jego życia o czas i uwagę, jakie poświęca każdej z nich. Zawodowo też nie jest lepiej. Łapanie drobnych złodziejaszków, gwałcicieli czy nawet zabójców, co zadźgali nożem kompana od flaszki, nie zaspokaja ambicji naszego szeryfa. Szackiemu marzy się jakieś spektakularne postępowanie, skomplikowana zbrodnia i solidna łamigłówka jak w Warszawie albo Sandomierzu. Wkrótce już te marzenia mają się spełnić, ale jakże przewrotnie. 
 

Zaczyna się od „odfajkowywania Niemca”, czyli znalezienia starego szkieletu w poniemieckim bunkrze. Wojenna przeszłość warmińskiej metropolii sprawia, że takie znaleziska nikogo nie dziwią i nie budzą czujności. Jedynie dawne warszawskie przyzwyczajenia Szackiego powodują, że zamiast odesłać nieboszczyka opiece społecznej, aby urządziła pochówek na koszt podatnika, przekazuje go Uniwersytetowi Medycznemu na cele dydaktyczne. A tam demoniczny profesor Frankenstein dokonuje szokującego odkrycia, że właściciel starego szkieletu zmarł nie dawniej niż przed tygodniem. Szacki ma więc wreszcie swoją wymarzoną trudną sprawę. Nie przypuszcza jednak, że to i kilka innych przypadkowych i z pozoru nieistotnych wydarzeń zapoczątkują lawinę, która wywróci do góry nogami jego spokojne życie, a on pozna, czym jest prawdziwy strach.



Miłoszewski w kolejnych częściach trylogii o białowłosym prokuratorze bierze na warsztat zło, jakie istnieje obok nas, zło, z którym obcujemy na co dzień. Zło bezkarne, bo zwykli ludzie i instytucje wolą udawać, że go nie widzą, niż coś zrobić. Czy nasze społeczeństwo naprawdę jest takie, jak je portretuje Miłoszewski? Pokazane w Uwikłaniu społeczne tolerowanie esbeckich układów i wpływów byłych uboli na władze różnego szczebla nie może się podobać, ale też rodzi pytanie o skalę zjawiska i o to, ile w tym prawdy, a ile literackiej fikcji i teorii spiskowych. Akceptacja czy nawet tylko obojętność wobec antysemickich zachowań (Ziarno prawdy) oburza i skłania do refleksji, tu już nie ma miejsca na wątpliwości, czy tak jest naprawdę, bo wystarczy spojrzeć na napisy na murach, ale można jeszcze mieć nadzieję, że więcej w tym antysemityzmie pozerstwa niż spersonalizowanej nienawiści. Ale przemoc domowa (i nie tylko domowa) wobec kobiet i dzieci, generalnie wobec słabszych, to nie fikcja. To zjawisko na pewno istniejące i nie dające się wykorzenić nawet w krajach najbardziej zaawansowanych w poszanowaniu praw człowieka. Jakie jest jej podłoże, jakie uwarunkowania: nabyte czy genetyczne? Autor stawia w Gniewie to pytanie, ale odpowiedzi na razie nie ma ani on, ani żadna z nauk społecznych czy biologicznych. 
 

Przemoc w rodzinie to jedna z gorszych patologii, jakie mogą dotknąć społeczeństwo i jednostkę, a zatem nigdy dość o niej mówić, aby uzmysławiać ludziom, jakie to zło i że nie można pozostawać wobec niego obojętnym. Chwała więc Miłoszewskiemu, iż postanowił przypomnieć czytelnikom, że i część polskich, w statystycznej większości katolickich rodzin nie jest wolna od tej ohydy. Pokazał mechanizmy charakterystyczne dla tego zjawiska, wytknął sąsiedzką obojętność i bezwład instytucji powołanych do pomocy ofiarom. I jeśli choć w jednym przypadku ktoś uwrażliwiony jego powieścią przyjdzie z pomocą ofierze domowego kata, to będzie znaczyło, że było warto powieść tę popełnić. Nawet jeśli nie dorównuje oryginalnością swoim poprzedniczkom. A nie dorównuje.


O ile w dwóch pierwszych powieściach autor zajmował się zjawiskami nieprzegadanymi jeszcze w literaturze kryminalnej, w dodatku ich specyficzną polską odmianą, o tyle w trzeciej zabrał się za ulubiony i sztandarowy temat Szwedów, Norwegów czy Duńczyków, przepracowany przez nich na wszystkie strony. Temat w każdym wariancie znany polskiemu czytelnikowi, który – jak wiadomo – niczego nie ceni tak, jak skandynawskie kryminały. Na szczęście nie uraczył nas skandynawską kalką. Co najwyżej zgrabnym (bardzo zgrabnym) patchworkiem uszytym z podrasowanych do polskiej rzeczywistości kawałków. Ze ściegiem tak misternym, że prawie nie widać szwów. Inaczej mówiąc, niby wszystko już skądś znamy, ale całość to nówka. 
 

Znamy też, ale z zafascynowaniem czytamy, że gdy prawo nie równa się sprawiedliwość, znajdują się ludzie gotowi to prawo złamać. Czasem przez zaniechanie, jak we wcześniejszych częściach trylogii o Szackim, a czasem przez działanie. I tu kolejny moralny problem, jaki Gniew każe czytelnikowi rozstrzygnąć we własnym sumieniu. Czy zwykły człowiek władny jest zastąpić struktury państwowe? Czy sprawiedliwość wymierzana wbrew zasadom prawa zawsze jest sprawiedliwością? A co, jeśli jest tylko odwetem, który pociąga za sobą krzywdę niewinnych? Ten aspekt powieści Miłoszewskiego zmusza do zastanowienia, że system państwowy nie jest doskonały, ale czy jest coś lepszego i czy samodzielne wymierzenie kary rzeczywiście będzie sprawiedliwsze.



Gniew to powieść świetnie napisana oraz,  jak to u Miłoszewskiego, nie pozwalająca się oderwać i wywołująca wkurzenie, gdy organizm domaga się swoich praw z powodu pustego żołądka albo pełnego pęcherza. Nie bacząc jednak na przeszkody, jakie stwarza otoczenie i własny organizm, docieramy do finału. I tu zaskoczenie, rozczarowanie, żal? 
Nie wierzyłam, gdy Miłoszewski zapowiadał, że kończy cykl o Teodorze Szackim, którego zna cała Polska, i ta z powieściowych kart i ta rzeczywista. W końcu to na nim wypłynął na jedno z czołowych, jeśli nie na pierwsze miejsce polskich „kryminalistów”. Nie zarzyna się kury znoszącej złote jaja, a ten cykl to złota kura właśnie. Sprzedaje się, ekranizuje, idzie zagranicą. Teraz jednak, gdy jestem po lekturze Gniewu, nie bardzo widzę, jak mógłby go kontynuować i nie chodzi bynajmniej o to, że przyjęliśmy, iż ten cykl to trylogia.

Szkoda, i to wielka. Powieści kryminalne Miłoszewskiego są bardzo dobre. Dwie pierwsze dostały Nagrodę Wielkiego Kalibru, trzeciej wróżę co najmniej nominację do najbliższej edycji konkursu, a i zwycięstwo by mnie nie zdziwiło (ani nie rozczarowało). 
 

A może na skutek usilnych próśb czytelników Szacki wróci? Historia literatury kryminalnej zna nie takie cuda i może doczekamy się w tym aspekcie naszego polskiego Arthura Conan Doyle'a, Ale po zakończeniu Gniewu mam wrażenie, że Miłoszewski ma raczej ambicję zaistnienia jako autor literatury z półki o wiele wyższej niż kryminały. Wyższej nawet, niż klasyka tego gatunku.

czwartek, 9 października 2014

Uwikłanie

Zygmunt Miłoszewski
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2007

Uwikłanie to pierwsza część trylogii o prokuratorze Teodorze Szackim i pierwszy kryminał Miłoszewskiego, bardzo dobrze przyjęty przez krytykę i czytelników. Później było Ziarno prawdy, a teraz do księgarń wchodzi Gniew – ostatnia powieść z tym samym bohaterem.

*
Premiera Gniewu niby dopiero 22 października, ale jedna z sieci księgarskich handluje e-bookiem już od zeszłej środy, a od tej oferuje też papierowe wydanie. Inne księgarnie na razie mają zaledwie fragmenty, jednak tak to bywa, gdy nie należy się do właściwej paczki. Normalna praktyka, na przykład e-book tegorocznego laureata NIKE też na razie można nabyć tylko w jednej księgarni i dziwnym trafem promocja skończyła się zaraz po ogłoszeniu wyników, a bez promocji cena wyższa niż za papier. Modzelewskiego więc sobie odpuściłam, czekam aż stanieje, ale Gniew kupiłam już pierwszego dnia. Wcale nie dlatego, że jestem fanką Szackiego albo Miłoszewskiego, tylko pod domowym naciskiem. Codziennie słyszę, że znowu kupuję książkę, choć w czytnikach i na półkach góry nieprzeczytanych, więc jak padło hasło „Kupuj”, to jak mam to odbierać?; tylko jako nacisk, presję wywieraną na moje niezłomne postanowienie wstrzemięźliwości zakupowej. Co było robić, musiałam się ugiąć i od 1 października jestem dumną posiadaczką trzeciej części dokonań Szackiego. Mąż już przeczytał, minę ma tajemniczą, co nie znaczy, że zachwyconą, ale pocieszam się, że nasze książkowe upodobania często się rozmijają.

*
Tymczasem ja, zamiast rzucić się na świeżutką nowość, zdecydowałam się nadrobić zaległe Uwikłanie. Jakoś tak wyszło, że nie zabrałam się za nie od razu. Później był film, który co prawda oceniano dużo gorzej niż książkę, głównie z powodu zmian w stosunku do pierwowzoru, ale zmiany dotyczyły głównej postaci i miejsca akcji, a nie samej zbrodni i osoby sprawcy. Tak więc przed Ziarnem prawdy zbyt świeżo miałam w pamięci całą tę kryminalną intrygę z części pierwszej. Za to teraz pomyślałam, że Uwikłanie swoje odczekało i czas już na nie. W końcu powieść okrzyknięto jednym z najlepszych polskich kryminałów, a w 2008 roku nagrodzono Nagrodą Wielkiego Kalibru. Jest tak znana, że większość z Was z pewnością wie, o co w niej chodzi, ale tak dla przypomnienia:
Prokurator Szacki prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa, do którego doszło w poklasztornym budynku w śródmieściu Warszawy. Ofiara to warszawski przedsiębiorca, który w przeddzień zbrodni uczestniczył w jednym z tzw. ustawień – terapii metodą Hellingera. Najogólniej mówiąc teoria Hellingera sprowadza się do twierdzenia, że każdy człowiek uwikłany jest nie tylko w swoje własne życie, ale też w doświadczenia i uczucia swoich przodków, a metoda terapeutyczna polega na tym, że zupełnie obce pacjentowi osoby wcielają się w jego bliskich i dzielą się tym, co wówczas czują. Aby odkryć, kto jest zabójcą, Szacki musi odpowiedzieć na pytanie, czy motyw tkwi w przeszłości denata, a uczestnicy sesji wczuli się w bliskich ofiary tak bardzo, że ktoś z nich posunął się do zabicia całkiem obcego sobie człowieka, czy może zbrodni dokonał ktoś spoza ich grona. A niezależnie od prowadzonego śledztwa musi zdecydować, na ile on sam da się uwikłać w to, co dzieje się w teraźniejszości.




Z jednej strony Uwikłanie ma cechy jak najbardziej współczesnego kryminału, czyli solidnie zarysowane tło społeczne, odniesienia do rzeczywistych wydarzeń, wykorzystanie współczesnych teorii naukowych, z drugiej zaś nie idzie w powielanie znanych i sprawdzonych schematów. Wystarczy przywołać postać prokuratora Szackiego.
Główny bohater Miłoszewskiego różni się od typowych detektywów z kryminałów. Dosyć przeciętny (jeśli nie liczyć siwizny) facet po trzydziestce, żonaty i dzieciaty. Może trochę za wcześnie wszedł w kryzys wieku średniego. Jak prawdziwy urzędnik preferuje wzywanie świadków do swojego biura, zamiast uganiać się za nimi po mieście. Taki ktoś to nie tylko przeciwieństwo stereotypowego bohatera sensacyjnych powieści, ale przede wszystkim postać bliższa prawdziwemu obrazowi rzeczywistego prokuratora. W Ziarnie prawdy Szacki ma już niestety więcej cech najczęściej spotykanego bohatera tego gatunku. Jednak kierunek, w którym poszło jego życie, ma też swoją zaletę – daje czytelnikowi wizję tego, jak ci wszyscy z innych książek mogli zaczynać zanim doszli do punktu, w którym spotykamy ich po raz pierwszy.

Nie bez powodu książka zebrała doskonałe recenzje i spotkała się z powszechnym uznaniem czytelników. Uwikłanie ma wszystkie atuty dobrej powieści kryminalnej: interesującego głównego bohatera, dość wartką akcję, nietypową scenerię i okoliczności zbrodni, ciekawy motyw i rzetelne zakotwiczenie w realiach czasu, w jakim osadzone są wydarzenia. Ważna jest tu dbałość Miłoszewskiego o szczegóły, co nie o każdym autorze kryminałów można powiedzieć. W dodatku nastrój książki świetnie wpisuje się w emocje społeczne, w powszechne przekonanie o bezwzględności i wszechmocy starych ubeków oraz że mają haki na każdego, kto coś w tym kraju znaczy albo znaczyć może, a przede wszystkim w przekonanie o tym, że prawo nie zawsze idzie w parze ze zwykłym, ludzkim poczuciem sprawiedliwości.

wtorek, 9 września 2014

Kukułka

Antonina Kozłowska
Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2010
projekt okładki: Adam Stach
e-book

Jedno dziecko i dwie matki – która jest tą prawdziwą? Problem stary jak świat, w Biblii już opisany. I gdy wydawało się, że nie potrzeba już mądrości króla Salomona, aby to rozstrzygnąć, bo mamy badania DNA, problem wraca w nowej, zupełnie innej odsłonie. Dzięki postępowi medycyny w dzisiejszych czasach jest możliwe, że kobieta, która jest genetyczną matką wcale nie musi być tą, która dziecko urodzi. Z taką sytuacją mamy do czynienia w Kukułce Antoniny Kozłowskiej.

Powieść zaczyna się dość dramatycznie. Kobieta rusza w podróż z maleńkim dzieckiem, co samo w sobie nie byłoby oczywiście niczym niepokojącym, gdyby nie to, że od początku wątpimy, czy kobieta jest prawowitą matką maleństwa, choć za takową się uważa. Czytelnik wie, że porwała dziecko i ucieka, aby zaszyć się gdzieś i ukryć. Długo, bo prawie do końca powieści poczekamy na odpowiedź, czy kobietą tą jest Marta, która bardzo chciała zostać matką, lecz nie mogła donosić ciąży, czy może Iwona, która zgodziła się zostać surogatką i urodzić dziecko Marty i Piotra, ale wbrew postanowieniu pokochała je jak matka w chwili, gdy poczuła ruchy płodu. A gdy już się dowiemy, nadal pozostajemy z dylematem, czy prawdziwą, właściwą matką była kobieta z pociągu, czy ta druga. Autorka proponuje wprawdzie odpowiedź, jednak możemy się z nią zgodzić albo nie, możemy też (jak ja) pozostać z nierozstrzygniętym dylematem.

Kukułka zaskoczyła mnie stopniem etycznej złożoności tematu. Wiedziałam, o czym jest, ale spodziewałam się czegoś prostszego w wymowie, jakiegoś czytadła, choćby nawet z nieco wyższej półki, a na pewno nie książki, która skłoni mnie do zastanowienia się nad moralną niejednoznacznością czegoś, co dotychczas uważałam za bezproblemowo dobre osiągnięcie medycyny.
Kozłowska wzięła sobie za temat problem trudny nie tylko prawnie, ale przede wszystkim psychologicznie. Przepisy nie nadążają za możliwościami współczesnej medycyny w tej (i nie tylko) kwestii. Autorka nie pomija całkowicie prawnych aspektów zagadnienia, ale traktuje je drugoplanowo, słusznie skupiając się na ludzkiej psychice. Luki prawne można usunąć, nawet jeśli to niełatwe i dla niektórych spóźnione. Co jednak z emocjami kobiet, jak mają sobie poradzić, gdy w obydwu obudzą się matczyne uczucia, która ma prawo czuć się matką, a która powinna odpuścić, bo przecież nie mogą matkować do spółki. Za każdą z głównych bohaterek stoją argumenty, każda z nich ma swoje racje, żadnej nie można zdecydowanie odmówić prawa do uważania się za tę właściwą matkę. Królu Salomonie, może ty potrafiłbyś to rozstrzygnąć?

Ciekawie zbudowana jest postać Marty. Początkowo wydawała mi się nieco banalna, w pewnych aspektach nadal taka została, ale w ogólnym rozrachunku to osoba złożona i godna uwagi. Dobrze sytuowana żona rozwiedzionego i dzieciatego (z pierwszego związku) mężczyzny ma niemal wszystko: kochającego męża, wysoko opłacaną pracę, mieszkanie na ekskluzywnym osiedlu. Do szczęścia brakuje jej tylko własnego dziecka. Potrzeba ta determinuje całe jej zachowanie, chęć posiadania naturalnego potomka jest u niej tak silna, że gotowa jest na przeciwnej szali położyć wszystko, co ma, nie liczy się dla niej nikt i nic innego. Kozłowska pokazała, jak niemożność spełnienia się w roli, którą Marta uważa za nieodzowny wyznacznik bycia kobietą, doprowadza ją stopniowo do załamania nerwowego.
Przeciwieństwem Marty jest Iwona, samotna matka dwojga udanych dzieciaków, porzucona przez męża, gnieżdżąca się kątem u zrzędliwej matki, borykająca się z finansowymi kłopotami mimo pracy na dwóch etatach. I dotąd wszystko wygląda wiarygodnie, biedna kobieta godzi się urodzić dziecko bogatej, raczej nieprawdopodobne, aby było odwrotnie. Jednak dalej nie wszystkie elementy są już tak oczywiste i gdy wianuszek życzliwych przyjaciółek i sąsiadek otaczał Iwonę, a po drugiej stronie była osamotniona emocjonalnie i nie rozumiana przez nikogo Marta, zaleciało mi trochę schematem, którego nie da się już uzasadnić tym, że prawdziwe życie tak właśnie wygląda. Kładło mi się to trochę cieniem na świetnie pod każdym innym względem stworzonych wizerunkach obu kobiet, ale bez przesady.
Interesujący psychologicznie jest mąż Marty, wspierający ją nie z potrzeby zostania ojcem, ale z miłości do niej i dla uszczęśliwienia jej idący na daleko posunięte kompromisy. 
Najciekawsze jednak wydawały mi się drugo, a nawet trzecioplanowe sylwetki różnych kobiet i ich odmienne podejście do macierzyństwa. Wśród nich są takie, dla których potomstwo jest szczęściem, spełnieniem, sensem życia, ale i takie, które dzieci nie planowały, a matkami zostały z przypadku albo dlatego, że tak wypadało. Istny przegląd wszelkich możliwych powodów, motywów i okoliczności, dla których kobiety mają dzieci, ale i rozmaitych postaw w stosunku do swojego potomstwa. Bardzo mi się ta różnorodność podobała. 
 
Niewątpliwie jednak podstawowym, zasadniczym tematem Kukułki jest próba zwrócenia uwagi na jakże trudną etycznie kwestię, czyje prawo jest silniejsze – matki genetycznej czy zastępczej – i to w pełni autorce się udało. Zjawisko surogatki na razie jest nowe, nie wiemy, jakie jeszcze problemy na tym tle zaistnieją. 
Niedawno czytałam o zastępczej matce z Tajlandii, która wychowuje dziecko z zespołem Downa; urodziła bliźniaki, jednak ich biologiczni rodzice wzięli tylko jedno, wyrzekając się chorego chłopca. A ile jeszcze trudnych scenariuszy napisze życie, tego nie wiemy. 
Wspaniale, że medycyna ciągle rozwija się znajdując rozwiązania ludzkich dramatów, szkoda tylko, że rozwiązując jedne przyczynia się do powstawania innych. Jak choćby tego opisanego w Kukułce, wymyślonego przez autorkę, ale to nie znaczy, że nierealnego.

http://soy-como-el-viento.blogspot.com/p/polacy-nie-gesi-ii.html

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...