Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura faktu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura faktu. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 5 maja 2015

Balagan: Izraelski alfabet

Paweł Smoleński

Agora SA, Warszawa 2012

projekt okładki Sabina Bujok



Balagan

Tureckie słowo przejęte przez hebrajski z polskiego i tak nasączone polskimi znaczeniami, iż nie ma żadnej wątpliwości, skąd wywodzili się założyciele Izraela i twórcy współczesnej hebrajszczyzny. W żydowskim bałaganie nie ma „ł”, tylko „l”. Być może to również jedyne polskie słowo, które na stałe weszło do codziennego repertuaru języka izraelskich Arabów.”1




Całkiem uporządkowany wyszedł Pawłowi Smoleńskiemu ten bałagan. W alfabetycznie pogrupowanych hasłach dostajemy informacje i wyjaśnienie podstawowych terminów dotyczących Izraela, od alii po Zachodni Brzeg. A w środku o wszystkim po trochu – o geografii, klimacie, ludności, polityce, kulturze, historii – od jednej do kilku stron na hasło, do tego trochę zdjęć. Taki Izrael „w pigułce”, bardziej informacje przewodnika wycieczek niźli reportaż. Zobaczenia Izraela w pełni nie zastąpi, ale czy jakakolwiek książka może? Jak jadąc na wycieczkę zdajesz się tylko na przewodników, to dostajesz taką wiedzę o kraju, jaką oni mają, czyli nie zawsze doskonałą. I w tym także książka Smoleńskiego przypomina gawędę pilota.

Uświadomiłam to sobie jednak dopiero po lekturze, gdy poszukałam w internecie recenzji i trafiłam na portal erec israel. Rety, jak tam zjechano ten biedny Balagan. Uważam, że nie do końca sprawiedliwie, choć w kilku sprawach tamtejszy recenzent ma oczywistą rację, jak np. w przypadku zdjęcia Masady (str. 149), na którym ta starożytna twierdza położona nad Morzem Martwym wygląda zupełnie inaczej niż w moich wspomnieniach. Może to autor zawinił, może redakcja, w każdym razie obiekt na fotografii to nie Masada, ale opis się zgadza. Twierdza dziś jest symbolem bohaterskiego oporu Żydów, jej obrońcy woleli śmierć niż poddanie się Rzymianom. Do ruin twierdzy można dostać się pieszo (w upale!), 


my na szczęście dotarliśmy tam w inny sposób. 













Z góry jest wspaniały widok na morze, chociaż zdjęcie zupełnie tego nie oddaje, więc musicie uwierzyć mi na słowo.



Nie jest to jedyny błąd, który zarzucają autorowi, nie wszystkie potrafię zweryfikować, więc pisać o nich nie będę. Natomiast w warstwie światopoglądowej odebrałam Balagan jako książkę wyważoną, obiektywną. A to znaczy, że nie satysfakcjonującą środowisk wyznających konkretne poglądy czy to w sprawach konfliktu izraelsko-palestyńskiego, czy to na różne kwestie żydowskie, także historyczne. I zdaje się, że Smoleński mocno nadepnął niektórym na odcisk przypisując (ich zdaniem fałszywie) Ben Gurionowi, iż „powiedział, że Żydzi, którzy ocaleli z Zagłady, muszą mieć nieczyste sumienie, bo inaczej nie przeżyliby wojny.”2 Autor nie podaje w książce, skąd wziął tę wypowiedź, nigdzie też nie znalazłam informacji potwierdzającej, że faktycznie miała ona miejsce ani odniesienia się samego Smoleńskiego do zarzutu kłamstwa. Jeśli więc jest to nieprawda, mogę zrozumieć rozjuszenie owego recenzenta. Osobiście uważam jednak, że swoją książką Paweł  Smoleński zrobił więcej dobrego niż złego dla postrzegania przez nas współczesnego Izraela.


*

Mam to szczęście, że widziałam Izrael na własne oczy. Krótko i powierzchownie, ale jednak. Wprawdzie już jadąc tam nie byłam nastawiona ani anty-, ani pro-, jednak spodziewałam się, że kraj otoczony zewsząd nieprzyjaźnie nastawionymi sąsiadami będzie stosował rozmaite obostrzenia wobec obcych. Bardzo mile zaskoczyła mnie więc otwartość izraelskiego społeczeństwa (nie dotyczy niestety ortodoksyjnych Żydów, których nieprzyjazne spojrzenia towarzyszyły naszemu przejazdowi przez ich dzielnicę). Może teraz wygląda to już inaczej, ale gdy byłam tam w 2008 roku, miałam poczucie, że przyjęto nas bardzo przyjaźnie.


Pojechaliśmy wtedy na dwutygodniowy urlop 7 na 7, czyli tydzień byczenia się na egipskiej plaży i tydzień zwiedzania Izraela właśnie. Przełom stycznia i lutego na naszej półkuli to nawet w Egipcie nie najlepszy czas na plażowanie, chyba że w takich strojach kąpielowych, jak miały Egipcjanki.





Za to na zwiedzanie pogoda była jak najbardziej ok, więc zamiast smażyć się nad basenem pojechaliśmy obejrzeć Kair i piramidy 




oraz klasztor św. Katarzyny. 



Z pogodą i tak mieliśmy sporo szczęścia, bo -  jak nam powiedziała pilotka - tydzień przed naszym przyjazdem w Jerozolimie śnieg leżał, sami zresztą widzieliśmy jakieś niestopniałe jeszcze  resztki. Smoleński w Balaganie też wspomina o śniegu, tyle że  Ejlacie. Krytycy jego książki m.in. zarzucają mu, że to bzdura, bo w Ejlacie nigdy śniegu nie widziano, jednak mnie podczas czytania nie wydało się to dziwne, ciężka jerozolimska zima zupełnie uśpiła moją czujność.W okolicach Ejlatu nie natrafiliśmy na śnieg, lecz na kibuce i daktylowe gaje pośrodku pustyni.


A dalej już Jerozolima





Obowiązkowym punktem wycieczki do Izraela (przynajmniej tej pierwszej) jest oczywiście Wzgórze Świątynne, czyli miejsce niezmiernie ważne dla trzech wielkich religii, a na nim:


Ściana Płaczu. Kobiety i mężczyźni modlą się tu osobno, oddzieleni płotem. Część dla kobiet (ta po prawo) jest znacznie mniejsza, a choć kobiet w Izraelu wcale nie jest mniej niż mężczyzn tłok panujący pod Ścianą Płaczu był tylko trochę większy niż na części męskiej. Uwagę zwraca zróżnicowany ubiór religijnych mężczyzn, związany z przynależnością do określonej dynastii chasydzkiej. Kobiety ubierają się bardziej jednorodnie, zawsze skromnie, Mężatki często noszą peruki, po ślubie golą głowy, aby nie wydawały się dla mężów zbyt atrakcyjne, co nie przeszkadza w płodzeniu licznego potomstwa – w Izraelu chasydzkie rodziny są bardzo liczne, liczniejsze nawet niż arabskie (wszystkie te informacje pochodzą od naszej pilotki).










  


Meczet Al-Aksa i Kopuła na Skale. Na teren przynależny muzułmanom nie wolno wnosić żadnego alkoholu. Wspominam o tym, bo z zakazem wiąże się pewna historia. Otóż pilotka wspominała o zakazie trzykrotnie; zaraz na początku wycieczki, w wieczór poprzedzający zwiedzanie Wzgórza i wreszcie w dniu zwiedzania przed wysiadaniem z autokaru. No ale jakby to było, żeby wszyscy się podporządkowali. Musiał znaleźć się jakiś polski bohater, który postanowił przemycić w torbie puszkę piwa. A jakby tego było mu mało, otworzył tę torbę właśnie na dziedzińcu przed meczetem, dosłownie pod nosem strażnika. Niestety, znów potwierdziło się, że głupota nie ma skrzydeł i dzielny przemytnik nie odleciał wolny, tylko musiał zdać się na pilotkę, by wyrwała go z rąk rozeźlonych strażników. Tym razem mu się upiekło, ale mogło się to skończyć zupełnie inaczej. I może powinno, bo jak można z rozmysłem nie szanować cudzych świętych miejsc. Co byśmy zrobili, gdyby w naszych kościołach innowiercy okazywali taki brak szacunku?





 


  
Grób Pański. Na podwórzec przed świątynią można dostać się kilkoma drogami. Najpopularniejsza wiedzie chyba przez bazar, bo idąc tamtędy mija się kolejne stacje drogi krzyżowej i wchodzi przez główna bramę. 







 My jednak przeszliśmy przez etiopski kościół.













 Nie tylko na dziedzińcu, ale i w środku świątyni atmosfera w niczym nie przypomina modlitewnego skupienia, jakie znamy z europejskich kościołów. Po części wynika to chyba z tego, że każdy odłam chrześcijaństwa chce i musi mieć w świątyni swój kawałek miejsca, a nad całością nikt nie panuje. Ale nawet gdyby był jeden gospodarz, to pewnie i tak nie byłby w stanie zapanować nad tym cisnącym się tłumem ludzi z aparatami fotograficznymi, zaglądających w każdy zakamarek, czekających w olbrzymiej kolejce na wejście do centralnego miejsca Grobu, pchających się, by poświęcić zakupione pamiątki (święcenie nie odbywa się tak, jak u nas, ale przez położenie ich w określonym miejscu, innym dla katolików, innym – dla prawosławnych).







Plan wycieczki naturalnie obejmował także inne kościoły chrześcijańskie, ale o nich nie będę się już rozpisywać, bo i miejsca brak, i cierpliwość czytających ten post jest już pewnie na wyczerpaniu. No i przyznam się, że oglądając zdjęcia trochę się pogubiłam, które jest skąd.

Zamiast tego krótko wspomnę tylko o instytucie Jad Waszem, bo i tam zawitaliśmy. 









 Spacer alejkami Ogrodu Sprawiedliwych wśród Narodów Świata, w którym naprawdę jest masa tablic z polskimi nazwiskami. Największe wrażenie zrobił na mnie jednak pomnik – mauzoleum wzniesione dla upamiętnienia dzieci – ofiar Holokaustu. Surowe wnętrze oświetla blask świec, a zwiedzaniu towarzyszy odczytywana cicho lista ofiar: imię, nazwisko, wiek i kraj pochodzenia: nazwiska nie powtarzają się przez kilka dni, w Holokauście zginęło półtora miliona dzieci.




Ale nie myślcie sobie, że wycieczka do Izraela, to tylko miejsca poświęcone religii i martyrologii, bo bywały i takie bardziej rozrywkowe. Nie, nie dyskoteka, a jeśli już to we własnym zakresie. Był za to  pobyt nad rzeka Jordan,


 
i całkiem przyjemny rejs po jeziorze Genezaret,




a kąpiel w Morzu Martwym to po prostu niezapomniane i nieporównywalne z niczym przeżycie.  



Najpierw dla urody należy wysmarować się błockiem, trochę odczekać, a później – hop do wody. Zanurzyć się nie można i to nie tylko dlatego, że woda wypiera, ale też dlatego, że trzeba uważać, aby nie dostała się do ust. Nie udało mi się tego uniknąć i zapewniam, że tego obrzydliwego smaku nie zapomnę nigdy. Ale nawet to nie jest w stanie zepsuć frajdy z kąpieli. Tam naprawdę można by położyć się na powierzchni wody i czytać gazetę.


*



No i znów tekst wyszedł mi długachny, choć starałam się pisać skrótowo i ścięłam parę fragmentów. Ciekawe, czy ktoś przeczyta go w całości, czy raczej zaglądający tu poprzestaną na obejrzeniu zdjęć i zerknięciu na finał. A jaki jest finał?

Powinnam polecić przeczytanie książki albo odwiedzenie Izraela tym, którzy go jeszcze nie widzieli, a najlepiej jedno i drugie. Mnie się książka podobała, gdy ją czytałam, ale później przekonałam się, że nie jest doskonała. Zobaczenie Izraela to niezapomniane przeżycie, jednak teraz w regionie zrobiło się znacznie mniej bezpiecznie niż wtedy, gdy ja tam pojechałam. Lepiej więc nie będę niczego polecać, każdy sam wie, co będzie dla niego dobre.


1Str. 24.


2Str. 24.

niedziela, 9 marca 2014

Bractwo Bang Bang

Greg Marinovich & João Silva
Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2012
tłumaczenie: Wojciech Jagielski
 okładka: Paweł Szczepanik
e-book

Kim są ludzie, którzy pchają się tam, skąd dobiegają strzały, tam, skąd każdy normalny, niezaangażowany bezpośrednio człowiek powinien jak najprędzej zwiewać, jeśli nie chce oberwać jakąś zabłąkaną kulą? Fotoreporterów, którzy dla dobrego zdjęcia nie wahali się podjąć każdego, nawet śmiertelnego ryzyka, w RPA nazwano Bractwem Bang Bang:
Postawmy sprawę jasno – nigdy czegoś takiego nie było, nigdy nie było takiego bractwa. I nigdy nie było też tak, że tylko my czterej byliśmy członkami tej swoistej sekty kultu światłoczułych. Było nas kilkunastu, którzy relacjonowaliśmy zamieszki trwające od uwolnienia Nelsona Mandeli z więzienia aż do pierwszych, w pełni wolnych wyborów.
Oficjalnie nie istniało, ale nieformalnie wszyscy je uznawali, tak jak uznawali, że trzon Bractwa stanowią Ken Oosterbroek, Kevin Carter, Greg Marinovich i João Silva. To o nich przede wszystkim opowiada wspólna książka Silvy i Marinowicha. Gdy powstawała, Oosterbroek i Carter nie żyli, Oosterbroek zginął jeszcze przed wyborami w 1994 roku, podczas zamieszek w Thokozie, Carter popełnił samobójstwo kilka miesięcy później. Marinowich zaliczył w tamtym czasie kilka poważnych postrzałów, z których wygrzebał się niemal cudem. Jego podatność na obrywanie w różnych strzelaninach była niemal legendarna, a fotoreporterzy podzielili się na tych, którzy uważali, że należy trzymać się od niego jak najdalej, gdyż przyciąga kule i na tych, co twierdzili, że przy nim najbezpieczniej, bo jeśli pocisk ma kogoś trafić, to trafi jego. Silva, choć nie stronił od ryzyka może nawet bardziej od pozostałych, on, który na rowerze przemierzał ulice townshipów, by być na miejscu, gdy zacznie się dziać coś godnego sfotografowania, długo uchodził cało, niedraśnięty nawet. Limit szczęścia wyczerpał mu się dopiero w 2010 roku w Afganistanie, gdzie wszedł na minę. Przeżył, ale wybuch urwał mu obie nogi i poszarpał korpus. Ranny, Silva robił jeszcze zdjęcia.

Niesamowici ludzie. O tym, skąd się wzięli, co robili, dlaczego to robili i jaką cenę przyszło im za to płacić autorzy książki opowiadają słowami Marinowicha. Zasadnicza część, ta w jego narracji, poprzedzona jest świetnymi przedmowami Wojciecha Jagielskiego i Desmonda M. Tutu – byłego arcybiskupa Kapsztadu oraz prologiem obydwu autorów, a zakończona zdjęciami członków Bractwa. To one wzmacniają tekst i pozwalają lepiej zrozumieć, na co się narażali i w co pakowali ci czterej dla udokumentowania, jak z bliska, z samego środka wyglądają takie konflikty. Robert Capa uważany za guru korespondentów wojennych mawiał ponoć, że jeśli zdjęcie nie jest dostatecznie dobre, to znaczy, że fotoreporter nie podszedł wystarczająco blisko. A ich zdjęcia były dobre, najlepsze, doceniane i wielokrotnie nagradzane.

Ale wróćmy do ceny, jaką płacili, aby je zrobić. Składało się na nią nie tylko ciągłe ryzyko, ale też nieustanny stres, popaprane życie rodzinne, ucieczka w alkohol albo i narkotyki. Presja psychiczna okazywała się czasem nie do udźwignięcia. W książce doskonale to pokazano. Nie brak w niej scen obrazujących dylemat, co pierwsze, co ważniejsze – zdjęcie czy udzielenie pomocy ofiarom. Na ile fotoreporter jest uczestnikiem, a nie jedynie obserwatorem wydarzeń, a na ile ma moralny obowiązek ingerować w dokumentowaną rzeczywistość. Czytelnik wielokrotnie stawia sobie to pytanie, ale i bohaterowie książki nie są od niego wolni:
João twierdził stanowczo, że przyjdzie nam zapłacić za to, co robimy. Bardzo rzadko mówiliśmy na ten temat. Kevin upierał się, że w żadnym wypadku i coraz bardziej się irytował.
– Kara? Żeby była kara, musi być grzech!
– Musi być kara za to, co czasem robimy! – upierał się João.
– Chcesz powiedzieć, że to, co robimy, to grzech? – zapytał Kevin.
João nie potrafił na to odpowiedzieć, ale czuł, że spotka nas jakaś forma kary za to, że przyglądamy się przez wizjery, jak ludzie się zabijają, i nie robimy nic prócz zdjęć.”
Jak na ironię, to właśnie Kevina dotknął ten problem najbardziej. Po Pulitzerze za zdjęcie dziecka i sępa (KLIK) zewsząd atakowano go, co zrobił, aby pomóc wygłodzonej dziewczynce. Kevin nie zrobił nic, nie wiedział, co stało się z dzieckiem, odszedł. Na nic nie zdały się wyjaśnienia, że scena rozegrała się nie dalej niż sto metrów od punktu wydawania żywności, jego bezczynność została potępiona. Nie wiadomo, w jakim stopniu powodem tego, co sobie zrobił były narkotyki, alkohol, nieudane życie osobiste, a na ile poczucie zaszczucia, może wyrzuty sumienia, ale z pewnością sytuacja z Sudanu nie pozostała bez wpływu na to, że popełnił samobójstwo.

Już same tylko historie tych czterech i osnute na nich rozważania o sensie i celu pracy fotoreporterów wojennych, ich roli na miejscu tragicznych niejednokrotnie wydarzeń, ich moralnej odpowiedzialności za wybory między robieniem zdjęć, a niesieniem pomocy wystarczyłyby, abym uznała tę książkę za świetną. A przecież to nie wszystko, co godnie w niej uwagi. 
 
Oprócz opowieści o losach własnych i przyjaciół, kolegów po fachu Marinovich prosto i jasno przedstawia przebieg konfliktu poprzedzającego ostateczny upadek systemu segregacji w RPA. Dostajemy obraz schyłkowego okresu apartheidu widziany nie z perspektywy czasu i przestrzeni przez historyków czy politologów, ale taki, jaki był udziałem człowieka, który znalazł się wtedy w samym oku cyklonu. Normalnie, wyraziście i zrozumiale dla laika pokazane są Wojny Hotelowe między zwolennikami zuluskiej Inkathy i Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC) Nelsona Mandeli i udział białego rządu w eskalacji konfliktów plemiennych za pośrednictwem tzw. Trzeciej Siły, do której istnienia długo nie chciano się przyznać. Wstrząsające są losy mieszkańców townshipów, których bojówkarze uznawali za przynależnych do wrogiego obozu, wstrząsające metody stosowane przez zwaśnione strony: okrucieństwo, lincze, podpalanie żywcem. Nikt z ciemnoskórych nie mógł być pewny dnia ani godziny niezależnie od tego, czy i w jakim stopniu był zaangażowany w walkę.
Pokazanie tamtych wydarzeń od strony zwykłych ludzi nie tylko przemawia do wyobraźni, ale też lepiej i na dłużej zapada w pamięć i pozwala zrozumieć, co się tam tak naprawdę działo. 
Wprawdzie nie była to dla mnie całkiem nowa wiedza, o ostatnich latach południowoafrykańskiego apartheidu może niewiele, ale jednak co nieco już wcześniej czytałam, ale sądzę, że nawet dla kogoś, kto nigdy jeszcze nie zetknął się z historią tamtego miejsca i tamtych lat, opowieść Marinovicha i Silvy będzie zrozumiała. A nawet radziłabym od niej właśnie zaczynać.

W 2010 roku miał premierę film nakręcony na kanwie tej książki (polski tytuł Bractwo Pif Paf). Widziałam, dobry, choć książka lepsza, ale zazwyczaj tak jest.

http://reportaziliteraturafaktu.blogspot.com/

wtorek, 26 listopada 2013

Wojna nie ma w sobie nic z kobiety

Swietłana Aleksijewicz
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010
tłumaczenie: Jerzy Czech

Czy jest ktoś, kto jeszcze nie wie, o czym jest ta książka? Nawet, jeśli jej nie czytał, to każdy chyba musiał o niej słyszeć. I dobrze, bo zasługuje na to, jak mało która. Złożona z fragmentów kobiecych wspomnień, z fragmentów kobiecego życia pokazuje wojnę od strony, od jakiej jeszcze jej nie opisywano. Wojna to męska rzecz, tak się przynajmniej przyjęło i funkcjonowało w powszechnej świadomości jeszcze do niedawna. Współcześnie kobiety służą w wielu armiach świata, w Izraelu służba wojskowa kobiet jest obowiązkowa. Ale dawniej, choćby w II Wojnie Światowej? Niby wiemy, że i kobiety wtedy walczyły, ale wiedza o tym przechodziła tak trochę bokiem. Wspominało się heroizm mężczyzn, ich przeżycia i poświęcenie. Dopiero Swietłana Aleksijewicz pokazała ją od kobiecej strony, inną niż ta, którą znamy z historii, literatury i filmów. Napisała ją, bo
„Wszystko, co wiemy o wojnie, powiedział nam „męski głos”. Wszyscy tkwimy w niewoli „męskich” wyobrażeń i „męskich” doznań wojennych. (…) Kobiety milczą”1
Aleksijewicz postanowiła przerwać to milczenie i opowiedzieć światu wojnę taką, jaką kobiety wspominają tylko w domu albo w gronie przyjaciółek z frontu, a nie wtedy, gdy mówią oficjalnie, publicznie, gdy „dostosowują się do męskiego szablonu”2
Zbierała przez lata wspomnienia żołnierek i partyzantek. Początkowo szukała tych, które walczyły, później zgłaszały się same, jedna przekazywała wiadomość drugiej i wiele chciało opowiedzieć, co tam przeszły, choć nie wszystkie. Niektóre nawet po latach wolały milczeć. Z tych, które mówiły, mało która nie płakała. Także we wspomnieniach często mówiły o łzach, ale jeszcze częściej o mamie. Mama – jak była dumna, albo jak zabraniała, gdy zgłaszały się na wojnę, jak za nią tęskniły. To chyba najczęściej pojawiający się motyw. Dużo wspominają też o przyziemnych sprawach, o codziennych trudach wynikających choćby z tego, że armia zupełnie nie była przygotowana na żołnierki. Dostawały za duże buty w męskich rozmiarach, męską bieliznę, przez cztery lata nie zakładały sukienki, tylko spodnie i spodnie. A one miały po osiemnaście, dziewiętnaście lat i chciały być piękne, mimo grozy, mimo wojny. W okopach, w ziemiance, w polowym szpitalu albo na okręcie: niezależnie od tego, gdzie przyszło im walczyć.

Kobieta na wojnie kojarzy się zazwyczaj z sanitariuszką, telegrafistką, łączniczką. A przecież służyły we wszystkich formacjach, od lotnictwa, poprzez piechotę, kawalerię, wojska zmotoryzowane i pancerne. Były nawet w marynarce, chociaż marynarze uważali ponoć, że kobieta i kot na pokładzie przynoszą pecha. Walczyły też na tyłach wroga, w partyzantce i podziemiu. Aleksijewicz postarała się wybrać fragmenty ich wspomnień tak, by nie pominąć żadnej formacji i pokazać ową rozmaitość kobiecych wojennych doświadczeń, w dużej mierze determinowanych tym, gdzie przyszło im służyć i w jaki sposób były zaangażowane w walkę. Jednak
„O czymkolwiek mówią kobiety, stale obecna jest u nich jedna myśl: wojna to przede wszystkim morderstwo, a poza tym – ciężka praca. No i także zwyczajne życie: śpiewały, zakochiwały się, kręciły papiloty...”3
Rozmówczynie Aleksijewicz wspominają uczuciami i emocjami, zapachami, kolorami. Zapach i kolor krwi prześladował je jeszcze długo po wojnie, niektóre zawsze już unikały czerwonego koloru, nie były w stanie oprawiać kurzego białego mięsa, zbyt podobnego do ludzkiego, tyle bolesnych wspomnień przywoływało. Cierpienie jest w tych wspomnieniach wszechobecne, nie tylko ludzkie, ale cierpienie całego świata sponiewieranego wojną, całej natury: zwierząt, roślin. Za to bohaterstwo występuje tam jakby mimochodem, uboczny skutek tego, co i tak trzeba było zrobić: wyciągnąć spod ostrzału rannego, zabić wroga.

Nie o wszystkim jednak chcą opowiadać, choć minęło już tyle czasu. Niektóre tematy nadal są tabu, pojawiają się w wyznaniach jednej, może dwóch. Nie ze wstydu, a przynajmniej nie wyłącznie. Wtedy o pewnych sprawach nie rozmawiało się, a jednak po latach potrafią mówić, jak radziły sobie ze sprawami wynikającymi z fizjologii płci: z menstruacją, gdy waty brakuje nawet dla rannych, z załatwianiem potrzeb fizjologicznych, gdy wokół sami mężczyźni. Tylko o miłości fizycznej milczą. Nic dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę przyjęcie, z jakim spotkały się po wojnie. Wracających z wojny mężczyzn witano jako bohaterów, „frontowe” kobiety często traktowane były z pogardą, inne kobiety uważały je za dziwki, mężczyźni nie chcieli ich za żony. Wiele uwielbianych na wojnie „siostrzyczek” po zwycięstwie pozostało samotne, choć na wojnie marzyły o zamążpójściu i rodzeniu dzieci, w tamtych czasach to był sens i cel życia kobiety, w sowieckiej Rosji najważniejszy zaraz po obronie ojczyzny. Przyjęcie, z jakim się spotkały, musiało boleć, a zachowanie mężczyzn, z którymi walczyły ramię w ramię, pewnie bolało w dwójnasób, jak najgorsza zdrada.
Ale oprócz tego, co osobiste, intymne, są też rzeczy, o których nie wypada im mówić inaczej aniżeli jest to oficjalnie przyjęte, albo nadal boją się to robić. Nie można mówić źle o towarzyszach broni, Stalinie ani polityce ówczesnych władz. W ich historiach nawet najsurowszy dowódca był taki dla dobra podkomendnych, żołnierze nie rabowali niczego we wsiach, za to ludność cywilna dobrowolnie i z odruchu serca oddawała ostatnie ziarna zboża, a niemieckich jeńców leczono na równi ze swoimi i dzielono się z nimi chlebem.
Autorka jednak na wstępie przygotowała nas na to, że nie wszystko powinniśmy brać dosłownie, że nieraz trzeba czytać między wierszami, z dystansem do opowieści:
„Wspomnienia nie są namiętnym, czy też beznamiętnym przekazem rzeczywistości, która zniknęła, ale powtórnymi narodzinami przeszłości, czas zaczyna wówczas biec z powrotem. Są przede wszystkim twórczością. Opowiadając, ludzie tworzą, piszą swoje życie. Czasem piszą „na nowo” albo coś „dopisują”. Tutaj trzeba uważać. Mieć się na baczności. Ale też każdy fałsz stopniowo sam się unicestwia, nie wytrzymuje sąsiedztwa obnażonej prawdy.”4
Czasami czuje się, że pojawia się fałszywa nuta, ale prawda przeważa, zwłaszcza tam, gdzie wojna opowiadana jest „po kobiecemu”, zwykłymi słowami, nie gazetowymi, bo takich rzeczy nie da się zmyślić, zresztą po co to robić: tego wszystkiego o codziennym koszmarze, zimnie, brudzie i pracy ponad siły, o przypięciu fiołków do bagnetu i i marzeniach, żeby wreszcie ubrać się w sukienkę,...

Tę książkę trzeba przeczytać, a już szczególnie powinny to zrobić kobiety - w imię kobiecej solidarności i jako rekompensata za to, co spotkało te wspaniałe żołnierki po wojnie, po zwycięstwie, z którego tak się cieszyły, a gdy wreszcie je wywalczyły, zabrakło dla nich szacunku i miejsca w pamięci rodaków. Swietłana Aleksijewicz swoją książką przywraca należne im miejsce w panteonie bohaterów.

1s. 9
2s. 9.
3s. 17.
4s. 10-11.

poniedziałek, 7 października 2013

Jutro przypłynie królowa



Maciej Wasielewski
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013
e-book

O Jutro przypłynie królowa napisano tyle, że zanim jeszcze otworzyłam czytnik, miałam wrażenie, jakbym już była po lekturze. Wiedziałam, o czym to jest, wiedziałam, jakiego problemu dotyka, zdążyłam się już wcześniej przejąć i oburzyć, dlatego myślałam, że w trakcie czytania książka nie zrobi już na mnie specjalnego wrażenia. Ale myliłam się; zrobiła, i to przejmujące.

Zagubiona gdzieś wśród wód Oceanu Spokojnego maleńka Pitcairn, zamieszkała raptem przez kilkadziesiąt osób, znana była jedynie jako kryjówka uciekinierów na Bounty. Turystom odwiedzającym wyspę w poszukiwaniu śladów dawnych buntowników jawiła się jako istny eden, gdzie soczyste owoce są na wyciągnięcie ręki przez okrągły rok. Nikomu nie przyszło do głowy, że za tą rajską fasadą trwa haniebny proceder, który wyszedł na jaw na początku nowego tysiąclecia. W 2004 roku odbył się tam proces kilku pedofilii, mężczyzn należących do wyspiarskiej elity. Kilka dorosłych już kobiet zdecydowało się ujawnić, że w dzieciństwie przez lata były ofiarami wielokrotnych gwałtów, przestępstw samych w sobie paskudnych, ale w tym przypadku tym ohydniejszych, że działo się to przy milczącym przyzwoleniu wszystkich dorosłych Pitcairneńczyków, także rodziców tych dziewczynek. Dla każdego normalnego człowieka, niezależnie od tego, z jakiego kręgu cywilizacyjnego się wywodzi, jest to coś wyjątkowo niegodziwego. 
 
Świat pełen jest okrucieństwa i krzywd, wiele z nich ma podłoże seksualne. W tej sferze społeczności rządzą się różnymi prawami, również takimi, które z naszego europocentrycznego punktu widzenia są bulwersujące. W autobiograficznej książce Phoolan Deviczytałam o podobnych, jak na Pitcairn, praktykach dziejących się w ubogiej hinduskiej wiosce, ale nawet tam rodzice na miarę swoich możliwości próbowali chronić córki. Nie przychodzi mi na myśl żadna inna społeczność akceptująca podobne zachowania. Gdy czyta się w książce Wasielewskiego wspomnienia zdanych na siebie i nie mających się nawet komu poskarżyć ofiar, ręce same zaciskają się w pięści z bezsilnej złości i oburzenia. To, co miało miejsce na Pitcairn, wydaje się tak niewyobrażalnie paskudne, że aż niewiarygodne. Gdzieś tam w głowie kołacze się wątpliwość, że może to jednak nieprawda, może to wszystko zostało zmyślone, wyolbrzymione. Historia zna przecież takie przypadki, jak proces czarownic z Salem czy całkiem współczesną aferę pedofilską we francuskim Outreau. Mam wrażenie, że sam autor do końca miał cień wątpliwości. Kończąc książkę napisał:
„W trakcie pisania pojawiały się wątpliwości natury etycznej: Czy nie padłem ofiarą fałszerstwa? Czy mam prawo pisać o ludziach, którzy nie chcą, by o nich pisać? Czy pomagam, czy krzywdzę?”
Pitcairneńczycy bowiem nie chcą, aby o nich pisać i to akurat wydaje się zrozumiałe. Nie wpuszczają na wyspę dziennikarzy, a Wasielewski zakradł się tam podstępem. W trakcie procesu społeczność podzieliła się na dwa obozy; tych, którzy trzymali stronę oskarżonych i tych, których nazywali zdrajcami, bo ich zeznania przyczyniły się w ten czy inny sposób do skazania. Podział przetrwał do dziś i choć odbył się proces, choć orzeczono i wykonano kary, sprawiedliwość nie zatriumfowała. Górą są poplecznicy skazanych, a ofiary nie mają prawa do powrotu, wyspą rządzą bowiem ci, dla których są pariasami, może nawet grozi im na niej niebezpieczeństwo. Tak przynajmniej zagrożeni czują się ci, którzy zostali świadkami oskarżenia. Czy słusznie, wiedzą tylko ci, którzy byli uczestnikami, czy to aktywnymi, czy biernymi, wydarzeń sprzed 2004 roku. 
 
Wasielewski szukał odpowiedzi na to, ale nie tylko na to pytanie. Jeśli bowiem przyjmiemy, że proces na Pitcairn nie był efektem jakiejś niewytłumaczalnej konfabulacyjnej zmowy, rodzi się pytanie, jak to możliwe, że doszło do tak haniebnych zachowań, jak możliwe, że trwało to latami, a w końcu – dlaczego po ujawnieniu prawdy Pitcairneńczycy reagują tak, a nie inaczej. Może zawiniły geny buntowników z Bounty, może odcięcie od świata, a może to normalne, że ci, którzy gwarantują grupie przetrwanie, mogą wziąć wszystko, na co mają ochotę? Czy jest na to dobra odpowiedź?
Z chwilą jednak, gdy zaczynamy się zastanawiać nad reakcją Pitcairneńczyków na ujawnienie ich sekretu, Jutro przypłynie królowa przestaje być książką o społeczności żyjącej na maleńkiej wysepce zagubionej gdzieś na wodach Oceanu Spokojnego, a staje się uniwersalną opowieścią o naturze każdej ludzkiej społeczności. Przedmiot niegodziwości jest może precedensowy, a przynajmniej ja nie kojarzę podobnej sytuacji, ale już reakcja na niegodziwość i na jej ujawnienie jest jak najbardziej typowa: syndrom oblężonej twierdzy.
Jutro przypłynie królowa to jedna z tych książek, które nie tylko opowiadają o jakimś kawałeczku obcego i dalekiego świata, ale też o tym, o czym w sensie dosłownym nie ma w nich nawet wzmianki, książek dotykających problemów bliższych nam, niż może się z pozoru wydawać, o tym, co nas otacza tu i teraz.  
Dumą napawa nas myśl o naszych bohaterach, patriotach nie wahających się oddać życie w słusznej sprawie, choćby była z gruntu przegrana. Jednak gdy przychodzi zmierzyć się z prawdą o ciemnych kartach w naszej historii, o brudach i niegodziwościach, jakich dopuścili się nasi rodacy, jak choćby o Jedwabnem, zwieramy szeregi niczym Pitcairneńczycy, a ci, którzy odważają się głośno mówić o krzywdach wyrządzonych słabym i bezbronnym, to Judasze, zdrajcy i zaprzańcy. O tym myślę właśnie po skończeniu książki, gdy wracam pamięcią do opowieści o tamtej maleńkiej wyspiarskiej społeczności, która odcina się od świata w obawie przed jego osądem tego, że latami akceptowała dziejący się tam koszmar i jak zareagowała, gdy prawda wyszła na światło dzienne. Jakże łatwo przychodzi ocenianie tamtych ludzi, jak oczywiste i naturalne wydaje się potępienie ich. Ale jak my zareagowalibyśmy na ich miejscu? „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono” napisała Wisława Szymborska. Nas, Polaków sprawdziła choćby prawda o Jedwabnem i każdy może sobie sam odpowiedzieć na pytanie, jak wypadł na tym egzaminie.
Po pierwszym oburzeniu, po pierwszym odruchowym uczuciu wzgardy dla Pitcairneńczyków taka przede wszystkim refleksja została mi po lekturze Jutro przypłynie królowa



 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...