Pokazywanie postów oznaczonych etykietą USA. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą USA. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 24 sierpnia 2014

Bestie znikąd


Uzodinma Iweala
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007
tłumaczenie: Paweł Łopatka
projekt okładki: Thenjiwe Niki Nkosi
opracowanie graficzne: Marek Pawłowski


Bestie znikąd to utrzymana w narracji pierwszoosobowej historia dwunastolatka Agu, rozgrywająca się gdzieś, w bliżej nie sprecyzowanym regionie Afryki, Agu mając wybór między śmiercią i przyłączeniem się do antyrządowego oddziału zbrojnego wybiera to drugie. Konsekwencją takiego wyboru jest udział w okrucieństwach, jakich dopuszczają się towarzysze broni, bo odmowa równa się śmierci z ich rąk. Tylko że Agu mimo młodego wieku jest już na tyle ukształtowany moralnie, iż ma świadomość zła, w jakim uczestniczy. Wspomina wcześniejsze szczęśliwe lata, rodzinę, szkołę. Kiedyś był dobrym, posłusznym synem, lubianym kolegą, pilnym uczniem, marzył o zostaniu inżynierem albo lekarzem. Nie tak miało być, nie wybierał sobie takiego losu, ale aby przeżyć, posuwa się do czynów okrutnych. Kim więc jest dziś: bestią czy ofiarą?

*

Szacuje się, że liczba dzieci czynnie uczestniczących w działaniach wojennych w różnych regionach świata może sięgać nawet 300 tysięcy. Dzieci walczą po stronach rządowych i w oddziałach rebelianckich, dobrowolnie albo porywane i przymuszane. Tak dzieje się w Azji, Ameryce Południowej, ale najszerzej zjawisko to występuje obecnie w Afryce i dotyczy dzieci nawet młodszych niż dziesięcioletnie..Werbowanie, przymusowe wcielanie dzieci do wojska i zmuszanie ich do walki traktowane jest jak przestępstwo,skazano za nie już kilku afrykańskich przywódców, że wymienię choćby najsłynniejszych: Charlesa Taylora - byłego prezydenta Liberii i Thomasa Lubangę z Demokratycznej Republiki Konga, a na przywódcę Armii Bożego Oporu Josepha Kony'ego z Ugandy wystawiono międzynarodowy nakaz aresztowania. Jednak schwytanie i postawienie przed sądem, a później udowodnienie winy nie jest proste, bo – mówiąc w wielkim skrócie – sytuacja w targanych konfliktami regionach nie sprzyja ściganiu i sądzeniu lokalnych przywódców. Tak więc przymusowe wcielanie dzieci do oddziałów zbrojnych to nadal zjawisko występujące masowo, zwłaszcza w Afryce, gdzie w samej tylko Ugandzie liczbę „małych wojowników” określa się na 25-30 tysięcy.
Źródło
 I pewnie długo jeszcze tak będzie, bo w krajach, gdzie wojny toczone są od dawna, dzieci stanowią znaczący odsetek społeczności i gdy brakuje dorosłych mężczyzn, chętnie sięga się po nie dla uzupełnienia przerzedzonych oddziałów zbrojnych. A to, co staje się ich udziałem, mrozi krew w żyłach. Dzieci są dobrym materiałem na żołnierzy, łatwe do przyuczenia, zindoktrynowania, zastraszenia. Ich życie i utrzymanie jest tanie, a gdy zginą, łatwo je zastąpić porywając następne. Nie wszystkie walczą z bronią w ręku. Niektóre są łącznikami, zwiadowcami, tragarzami, kucharzami, często – zwłaszcza dziewczynki – niewolnikami seksualnymi. Ale spora część bierze jednak czynny, aktywny udział w starciach zbrojnych, zostają sterowanymi przez dowódców oddziałów sprawcami okrutnych zbrodni, tortur, gwałtów, dopuszczają się czynów strasznych, wręcz bestialskich. Kim więc oni są: zbrodniarzami czy ofiarami?

W 2009 roku wydana została świetna książka-reportaż  Nocni wędrowcy o takich dzieciach autorstwa Wojciecha Jagielskiego. Jeśli nie czytaliście, to gorąco polecam. A jeśli temat Was zainteresuje, to nagrodzona wieloma prestiżowymi nagrodami debiutancka powieść amerykańskiego pisarza nigeryjskiego pochodzenia Uzodinmy Iweali stanowić może literacką kontynuację. W Nocnych wędrowcach problem odpowiedzialności i winy dzieci-żołnierzy został wprawdzie dość wyraźnie zaakcentowany, jednak w ujęciu zewnętrznym, natomiast Iweala pokusił się o ukazanie tego dylematu od wewnątrz,   od strony chłopca, który przeszedł przez piekło bycia „małym wojownikiem” i musi osądzić sam siebie, a to dwa zupełnie inne punkty odniesienia. I dlatego warto sięgnąć po obie te książki.


A w necie o dzieciach-żołnierzach można poczytać na przykład tutaj:

niedziela, 19 stycznia 2014

Żółte ptaki

Kevin Powers
Wydawnictwo Insignis Media. Kraków 2013
tłumaczenie: Michał Strąkow
e-book

Rzadko się zdarza, aby literacki debiut od razu zyskiwał rozgłos i bywał nagradzany prestiżowymi nagrodami. A debiut Kevina Powersa nie dość, że dostrzeżony, nagrodzony, to jeszcze uznany został za klasyk literatury wojennej. Podobno warto debiutować na temat sobie znany, sięgać do własnych doświadczeń. Autor zastosował się do tej reguły, opisał czas i miejsca, które znał, bo brał udział w walkach w Iraku o miasto Tal Afar (powieściowe Al Tafar). A choć brak danych po temu, by sądzić, że powieść zawiera wątki (auto)biograficzne, to jednak mamy pewność, że na własnej skórze doświadczył, jak ta wojna wyglądała w rzeczywistości.

Sama fabuła nie poraża oryginalnością. Oto dwóch chłopców wyrusza na wojnę do Iraku. Tuż przed wyjazdem Bart obiecuje matce Murpha, że przywiezie go z powrotem. Z wojny wróci jednak tylko jeden z nich. O tym, że Murph w Iraku zginął, wiemy od początku. Z opowieści Barta stopniowo dowiadujemy się, jak do tego doszło i co się tam stało.

Nie fabuła stanowi jednak o poziomie tej książki i raczej nie ona uczyniła z Żółtych ptaków światowy bestseller. Powers oferuje o wiele więcej, aniżeli akcję. A choć w jego książce nie brak mocnych scen, to jednak od książek akcji o dzielnych Amerykanach wyzwalających Irakijczyków z niewoli irackiej powieść tę dzieli mentalna przepaść.  Od tego, co dzieje się na zewnątrz, ważniejsze i ciekawsze jest, co dzieje się w głowach, umysłach i sercach tych chłopaków, wyrwanych z rodzinnych domów i rzuconych do obcego kraju, między obcych ludzi, zmuszonych, by zabijać i zaklinających los, aby samym nie zostać zabitymi.  Jesteśmy świadkami przyspieszonego procesu dojrzewania, żeby nie powiedzieć starzenia się tych dzieciaków:
Kiedyś wyobrażałem sobie, że człowiek musi się zestarzeć, zanim umrze. Wciąż mam poczucie, że w tym stwierdzeniu jest ziarno prawdy, bo w ciągu dziesięciu miesięcy naszej znajomości Daniel Murphy zdążył się zestarzeć.”
Powers pokazuje nam ich strach przed śmiercią, współczucie dla wroga, naprzemiennie z obojętnością i żądzą zabicia przeciwnika. Ale też samotność w obliczu zagrożenia śmiercią.
(...) zostałem wyszkolony w taki sposób, by postrzegać wojnę jak wielką zjednoczycielkę, która
bardziej niż jakakolwiek inna forma aktywności sprawia, że ludzie stają się sobie bliżsi. To bzdura. Wojna jest matką solipsystów: jak ty ocalisz dziś moje życie? Jednym ze sposobów może być twoja śmierć. Jeśli ty zginiesz, wzrośnie prawdopodobieństwo tego, że przeżyję ja.”
Czy Bart przeżył dzięki temu, że śmierć wybrała Murpha? Czy nazwiska na liście poległych los zapisał jeszcze zanim przybyli do Iraku? Czy w w tej śmiertelnej wyliczance jest jakakolwiek reguła, prawidłowość? Na kuli nie jest napisane, komu została przeznaczona, ale w obliczu śmiertelnego zagrożenia ludzie chwytają się każdego złudzenia, każdego zaklęcia i każdego przesądu, jeśli niesie za sobą nadzieję. A gdy nadzieja się ziści i wracają do domu, wojna jedzie razem z nimi, w ich głowach, w postaci piętna wyciśniętego w duszy i sumieniu, tak, jak przyjechała w pamięci Barta i sierżanta Sterlinga.

Jednak choć na płaszczyźnie psychologii powieści fragmenty odnoszące się do okresu po powrocie z frontu robią nie mniejsze wrażenie, to brak im jakże istotnego przymiotu cechującego sceny dziejące się w Iraku. Brak owego niesamowitego zderzenia piękna języka opowieści z okrucieństwem, które Powers potrafił tak poetycko, a jednocześnie nadzwyczaj odczuwalnie opisać.
 
Nadzwyczaj piękny, poetycki, plastyczny język narracji zestawiony z koszmarem, o jakim opowiada, jest tym elementem, który istotnie podnosi wartość powieści i pozwala widzieć w niej pozycję godną zaliczenia do klasyki literatury wojennej.
 Od samego początku, od pierwszych zdań zaskakuje, uderza dosłownie, że można oddać istotę wojny pięknymi frazami, poetyckimi metaforami, nie rozmywając i nie łagodząc okrucieństwa i grozy urodą stylu. „Wojna próbowała nas zabić wiosną” - już to pierwsze zdanie brzmi bardziej jak wers wiersza niż powieści, a to tylko maleńki fragmencik, mikroskopijna próbka pisarstwa Powersa. W takim stylu utrzymana jest cała narracja rozdziałów o Iraku. Odmalowane raczej, aniżeli opisane są sceny walk i obrazy po bitwie oraz przeplatające je wrażenia i emocje bohatera, a własciwie bohaterów powieści, bo Bart mówi w ich imieniu, i tych wymienionych z nazwiska i tych anonimowych.

Książka bez wątpienia zasłużenie zebrała nagrody i pochwały, nawet hasła o klasyku nie wydają mi się przesadzone. Rozumiem tych, którzy się nią zachwycili. A jednak ja do ich grona nie dołączyłam. I choć minęło już kilka tygodni od czasu, gdy skończyłam czytać, nadal nie potrafię znaleźć przyczyny, dlaczego pozostała mi obojętna, dlaczego nie przeżyłam jej emocjonalnie, choć w pełni na to zasługuje
Lubię i stosunkowo często czytuję ten gatunek, zwłaszcza rodzaj zbeletryzowanej literatury faktu, a z racji osobistych doświadczeń autora Żółte ptaki można spokojnie do takowej podciągnąć (przynajmniej częściowo, we fragmentach „irackich”). Książka jest doskonała, co obiektywnie przyznaję, a mimo to nie porwała mnie, nie obeszła osobiście. Najpierw myślałam, że może dlatego, iż opowiada o traumie ludzi, którzy wcale nie musieli się na tej wojnie znaleźć, to nie wojna przyszła do nich, tylko oni pojechali w rejon konfliktu. Nie walczyli o własną niepodległość, lecz o zaspokojenie ambicji juniora Busha, który postanowił dokończyć spaprany pomysł tatusia, jak sądzę o wojnie w Iraku. Ale przecież Patologie Prilepina bardzo mi się podobały, a Dziesięć kawałków o wojnie Babczenki to dla mnie rewelacja, chociaż tym książkom mogę zarzucić dokładnie to samo. Pozostaje mi więc uznać, że lektura Żółtych ptaków przypadła na nieodpowiedni czas albo nastrój. Kiedyś do niej wrócę, bo jestem pewna, że zasługuje na to, aby zaangażować w nią nie tylko umysł, ale również serce.



Recenzja bierze udział w wyzwaniu  Grunt to okładka.
A choć sama postulowałam, abyśmy przynajmniej przy tym wyzwaniu podawali autora okładki, to już przy pierwszej recenzji nie udało mi się znaleźć, kto ja projektował. Wydawnictwo nie podało tego ani w nocie redakcyjnej, ani na swojej stronie. Szkoda.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Stan zdumienia

Ann Patchett
Wydawnictwo Znak, Kraków 2011
tłumaczenie: Anna Gralak

Wydawca reklamuje książkę jako opowieść o podróży do jądra ciemności, a jakby tego było mało, umieszcza jeszcze cytat z „Time Magazine”, w którym napisano, że jest to współczesna, kobieca wersja Jądra ciemności. Wolę wierzyć, że „kobieca wersja” to skojarzenie wywołane płcią autorki i bohaterek powieści, bo jeśli autor porównania miał na myśli także poziom utworu, to byłoby dla nas, czytelniczek, lekceważące po prostu. Pod względem literackiego poziomu te dwa utwory nijak mają się do siebie. Nie dlatego, że książka Ann Patchett jest zła, o nie – to wartościowa powieść, jeśli oceniać ją przez pryzmat pytań, jakie stawia i problemów, które porusza. Ale literacko od conradowskiego Jądra ciemności dzieli ją wiele. Może nie lata świetlne, ale i tak daleko jej do wywołania w czytelniku owego dreszczu, namacalnego wręcz zagłębienia się w gąszcz nieznanego na zewnątrz i w sobie, doświadczanego przy lekturze opowiadania Józefa Korzeniowskiego.  
Powiedziałabym, że takie porównanie stanowi niedźwiedzią przysługę dla autorki, bo powoduje, że ci, którym „Jądro ciemności” podobało się, będą zawiedzeni, a ci, którzy fanami opowiadania nie są, ominą powieść szerokim łukiem, choć to rzecz zdecydowanie lżejsza, przystępniejsza. Tyle, że autorka sama wystawiła się na porównania, wprowadzając wiele nachalnych wręcz analogii między swoją a conradowską fabułą i nie sprostała postawionemu samej sobie wyzwaniu, niepotrzebnie umniejszając w ten sposób wymowę powieści. 
 
Jej Marlowem jest Marina, wysłana w głąb amazońskiej dżungli przez koncern farmaceutyczny, aby zbadać, jak postępują prace nad cudownym lekiem, który może zmienić oblicze zachodnich społeczeństw, bo pozwoli kobietom odkładać decyzje o macierzyństwie do późnej starości. Tajemnicza doktor Swenson wraz z grupką naukowców od lat prowadzi finansowane przez koncern badania wśród amazońskiego plemienia Indian, w którym kobiety nie przekwitają, lecz do końca życia zachodzą w ciążę i rodzą zdrowie dzieci. Badaczka nader oszczędnie dzieli się z pracodawcą informacjami o postępach prac, przysyła natomiast enigmatyczny list zawiadamiający o śmierci pierwszego z wysłanych przez koncern emisariuszy. Marina będzie musiała uzbroić się w cierpliwość, zanim dotrze do obozu naukowców, w międzyczasie dowiadując się nieco na temat swojego „Kurtza”. A i w dalszych wydarzeniach dopatrzeć się można analogii z wydarzeniami z Jądra ciemności.

Problem jednak w tym, że analogia wydarzeń nie idzie w parze z analogią wrażeń. Brakowało mi podczas lektury Stanu zdumienia owego uczucia niepokoju, jakie miałam czytając Jądro ciemności. Na wszelki wypadek przeczytałam jeszcze raz opowiadanie Conrada, tym razem wydane prze to samo wydawnictwo, przez krakowski Znak, w nowym tłumaczeniu Magdy Heydel. I tylko utwierdziłam się we wcześniejszym przekonaniu, że Conrad przenosi nas z wygodnego fotela w obcą dzicz, na dno nieznanego piekła, a Patchett co najwyżej pokazuje nam przez szybę oranżerię na tyłach Hollywood. 
W cudzych recenzjach znalazłam pochwałę opisów dzikiej dżungli, ale z mojego egzemplarza chyba je wycięto, zastępując obrazkami z przydomowego ogródka. Brakło tego dreszczu, zapowiadanego przyrównaniem do dzieła Conrada, tego irracjonalnego poczucia lęku przed nieznanym, obcym, złym, od którego nie ma ucieczki, jakie towarzyszyło mi podczas lektury Jądra ciemności
Ostrość pytań stawianych przez autorkę o granice ingerencji w świat Innego i o sens i prawa do doświadczeń prowadzących do „poprawiania” natury stępiona, przyćmiona została scenerią jak z filmu klasy B.

Niech Was jednak nie zraża ta krytyka. Nie byłoby jej, gdybym nie uważała tej książki za ważną i gdyby nie zbyt wygórowane oczekiwania co do literackiego poziomu Stanu zdumienia. Nie tyle Wam, co samej sobie chcę powiedzieć: nie patrz na formę, nie patrz na treść, patrz na przesłanie.
A w Stanie zdumienia przesłanie jest jak najbardziej godne zauważenia i głębokich przemyśleń, bo niesie za sobą egzystencjalne pytania, na które nie trafiłam jeszcze w innych książkach: przy wciąż rozwijających się technologiach możliwa jest coraz większa ingerencja w prawa natury, w naturalny porządek świata - czy powinniśmy z tego korzystać, czy są gdzieś granice, których nie wolno przekroczyć?  
Warto się nad tym zastanowić, niezależnie od tego, czy w książce Ann Patchett dopatrzymy się odpowiedzi, czy nie.

środa, 20 listopada 2013

Służące

Kathryn Stockett
Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2012
tłumaczenie: Małgorzata Hesko-Kołodzińska

Początek lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku to okres, gdy na południu Stanów Zjednoczonych segregacja rasowa trzymała się jeszcze mocno, a prawa Jima Crowa były silnie zakorzenione w mentalności społecznej. Akcje protestacyjne przeciw segregacji, głównie w postaci aktów nieposłuszeństwa, przybierały na sile, zyskiwały rozgłos i popularność. Jednak na południu zwolennicy segregacji zawzięcie bronili się przed zmianami, a przodował w tym stan Missisipi, niemal synonim ówczesnej nietolerancji rasowej, co znamy z wielu książek i filmów, choćby z głośnego i świetnego Missisipi w ogniu Alana Parkera.
Wydarzenia opisane w Służących dzieją się właśnie w tamtym okresie, w miasteczku Jackson w Missisipi. Autorka znała ten stan, bo urodziła się tam i wychowała. Zdawała sobie też sprawę ze skojarzeń, jakie budzi Missisipi w reszcie kraju, skojarzeń ułatwiających zrozumienie, czym ryzykowały jej bohaterki: te czarne i ta biała, porywając się na coś, co wpisywało się w działania obywatelskiego nieposłuszeństwa. Za to, za co w normalnym kraju ryzykuje się co najwyżej cywilnym procesem, one i ich rodziny mogły zapłacić utratą bezpieczeństwa, materialnej stabilności, a w skrajnym wypadku nawet życiem. A mimo to porwały się na heroiczny w tamtych warunkach czyn. Ujawniły jeszcze jedno oblicze segregacji rasowej: stosunki panujące między białymi paniami domów i ich kolorowymi pomocami licząc, że przyczyni się to do zmian na lepsze, może nie w ich życiu, ale przynajmniej w życiu ich dzieci.

Segregacja segregacją, a potrzeba posiadania taniej służby swoją drogą. Czarne pomoce przez lata, a nawet i dziesięciolecia sprzątały więc, gotowały, wychowywały dzieci białych rodzin. Kathryn Stockett ukazuje złożone relacje łączące tych ludzi, czasem oparte na zaufaniu i szacunku, nawet miłości, a przynajmniej współczuciu i chęci pomocy drugiemu człowiekowi, będącemu w gorszej sytuacji. Ale często też takie, których nie można nazwać nawet przyzwoitym traktowaniem: pełne pogardy, wyższości, podejrzeń o złodziejstwo i wyuzdanie. W książce to te drugie biorą górę, przyciągając uwagę czytelnika. Czarne kobiety, dość dobre, by karmić i przytulać białe dzieci swoich „państwa” czy gotować dla rodziny, nie były godne korzystać z tych samych talerzy ani wspólnych toalet z domownikami, nie liczono się z ich uczuciami, z ich poczuciem godności. Co więcej, niezgodne z oczekiwaniami wykonywanie obowiązków albo uchybienie któremuś z licznych zakazów mogło spotkać się z restrykcjami sięgającymi dalej aniżeli potrącenie z i tak już nędznej pensji czy zwolnienie z pracy. Odwet urażonej białej pani bywał straszny, a mściwość nierychliwa, lecz trwała i sięgająca daleko.

Zbyt mało, zbyt późno” zatytułowała Kathryn Stockett ostatni rozdział Służących, ten od siebie, osobisty, będący bardziej posłowiem odautorskim aniżeli integralnym rozdziałem powieści, ale jednak niezbędny, bo uzmysławiający nam, że książka zarazem jest i nie jest jedynie fikcją literacką. Autorka wspomina w nim swoje dzieciństwo na Południu USA i Demetrie – czarną służącą pracującą dla rodziny ojca przez dziesiątki lat, o której latami myślała, że „spotkało ją niesłychane szczęście, bo ma nas, stabilną pracę w ładnym domu i może sprzątać po białych chrześcijanach.”1. A gdy była już wystarczająco dorosła i myśląca, by zrozumieć, że warto byłoby zapytać Demetrie, jak to jest być czarną służącą pracującą dla białych w Missisipi, ona dawno już nie żyła. Musiała więc sama odpowiedzieć sobie na to pytanie.
 
Dla autorki i jej czarnej służącej może rzeczywiście Kathryn Stockett napisała zbyt mało i zbyt późno. Służące wydane zostały w 2009 roku, obecnie segregacja w Stanach nie istnieje, przynajmniej oficjalnie, stała się już tylko wstydliwym wspomnieniem, brzydką plamą na honorze szczycącego się tolerancją i prawami obywatelskimi amerykańskiego społeczeństwa. Po co więc wracać dzisiaj do tamtych czasów? Może po to, że pewne sprawy, zachowania, sposób myślenia nie odeszły w przeszłość razem z prawami Crowa.
Książka Kathryn Stockett nadal pozostaje aktualna, a to za przyczyną uniwersalizmu opisanych w niej relacji między kobietami. Jeśli bowiem zechcemy spojrzeć szerzej na łączące je więzi, na panujące między nimi stosunki, to zobaczymy, że te same zachowania odnaleźć można w każdym miejscu i czasie u kobiet, które są ze sobą powiązane, które są sobie wzajemnie potrzebne, nawet jeśli nie zawsze zdają sobie sprawę z tego, że owa zależność działa w obie strony. Jakie jesteśmy dla tych, nad którymi „mamy władzę”, a jakie wobec tych, od których zależy coś dla nas ważnego? Służące to prawdziwa opowieść o kobiecych naturach, w których znajdzie się i babska solidarność i skrywana mściwość, bezinteresowna dobroć, serdeczność, ale też fałszywa, pozorna przyjaźń na pokaz.
Ale jeśli nawet nie dopatrzymy się w książce uniwersalizmu, jeśli nie skłoni nas do rozważań nad własnymi charakterami, do szukania podobieństw z opisanymi w niej postaciami, to niewątpliwie dostarczy wielu emocji, trudno bowiem nie kibicować bohaterkom Służących - tym dzielnym kobietom, które w pewnym momencie przełamały lęki i postanowiły zawalczyć o godność i lepszą przyszłość takimi metodami, jakie były dla nich dostępne.

1s. 576.

środa, 16 października 2013

Bóg zwierząt

Aryn Kyle
Smak Słowa, Sopot 2009
tłumaczenie: Ewa Penksyk-Kluczkowska


 Na barki Alice Winston spadło tyle, że i dorosły miałby co dźwigać, a Alice ma tylko jedenaście lat. Wydaje się, że w Ameryce, jak mało gdzie na świecie dzieci są zaopiekowane i beztroskie, no chyba, może z wyjątkiem tych z patologicznych rodzin, bo i w kraju powszechnej szczęśliwości patologia się zdarza. Rodzina Winstonów patologiczna bynajmniej nie jest, ale dysfunkcyjna i niewydolna wychowawczo (jak to mądrze nazywają w telewizji) już z pewnością tak. 
Pogrążona w depresji matka od lat nie opuszcza swojego pokoju, ojciec stara się utrzymać podupadające ranczo. Hoduje konie, wystawia je na zawodach ujeżdżania i oferuje lekcje jazdy, tylko uczniów brak. To dobry, porządny człowiek, ale niepoprawny marzyciel, który każdy większy grosz pakuje w jakieś rewelacyjne przedsięwzięcie, które ma przynieść rodzinie dostatek, a kończy się zawsze finansowym fiaskiem.
Winona, starsza siostra Alice, piękna i posiadająca wrodzony talent jeździecki, niegdyś chluba i nadzieja rodziny, wyrwała się z domu przy pierwszej okazji – uciekła z nowo poznanym kowbojem. Od tego czasu moc domowych obowiązków musiała przejąć Alice. Po szkole pomaga ojcu w stajni i w domu, jednak nie zastąpi siostry w jednym: nie umie jeździć tak jak Nona. Choćby nie wiem, jak się starała, zawsze czuje się tą gorszą, zawsze w cieniu uzdolnionej siostry. Obarczona obowiązkami ponad jej możliwości i nad wiek dojrzała, przez to też samotna dziewczynka znajduje sobie wreszcie dwójkę bardzo nietypowych przyjaciół, ale nadal z nutką zazdrości spogląda na szczęśliwe dzieciństwo rówieśnic.

 


Autorka subtelnie, z dużą dozą wrażliwości pokazała proces dojrzewania dziecka, które powinno jeszcze pozostawać beztroskie, a jednak musi stawić czoła troskom zdecydowanie ponad swój wiek. To również powieść o tym, jak cudze życie, często niesłusznie, wydaje nam się doskonalsze, ciekawsze, lżejsze, Powieść o odkrywaniu prawd o sobie i świecie, o niezamierzonym okrucieństwie, jakiego może dopuścić się najlepszy nawet, najszlachetniejszy człowiek z głupoty, niewiedzy, w emocjach, ale też o wybaczaniu innym i o tym, jak trudno wybaczyć samemu sobie.
 

Bóg zwierząt to debiutancka powieść Aryn Kyle, jednak życzyć każdemu pisarzowi, żeby tak debiutował. Książka była międzynarodowym bestsellerem, w Ameryce obsypana nagrodami, u nas przeszła niemal niezauważona, a szkoda.

 

Towarzyszące temu tekstowi zdjęcia nie pochodzą, jak się domyślacie z rancza Winstonów. Te śliczne koniki hoduje się u nas w kraju, w Janowie Podlaskim.

niedziela, 4 listopada 2012

Zachowaj spokój

Harlan Coben
Wydawnictwo ALBATROS, Warszawa 2009 (wydanie II)
447 stron

Coraz częściej po przeczytaniu książki sensacyjnej, kryminalnej mam uczucie, że „to już było”, jeśli chodzi o samą intrygę, o wątek zbrodni. Trudno dziś autorom wymyślić coś świeżego, niebanalnego, bo kryminałów napisano i wydano na tony, a zbrodniczych wariantów jest w końcu jakaś tam skończona ilość, a więc każda łamigłówka mniej lub bardziej wpisze się w jeden z wcześniej (czasami nawet wielokrotnie) opisanych schematów. Dziś już nie zaskoczy i nie zadziwi się czytelnika nawet tym, że na końcu narrator albo detektyw, albo nawet ofiara (jeśli jest więcej niż jeden trup) okaże się zbrodniarzem. Kołacze mi się nawet w pamięci jakiś dziwoląg, w którym na końcu w ogóle nie wykryto sprawcy, ale ten chwyt jest raczej mało popularny; w końcu nie po to czytamy czterysta stron, żeby na końcu nie dowiedzieć się, kto zabił.  
A skoro nie sposób wymyślić nic oryginalnego w warstwie kryminalnej, autorzy idą (często z bardzo dobrym skutkiem) w serwowanie nam coraz to innej otoczki wątku sensacyjnego, do tego stopnia, że czasem nie sposób jednoznacznie zaklasyfikować powieść do konkretnego (sensacyjnego czy obyczajowego) gatunku. W tej dziedzinie wciąż jeszcze jest pole do popisu dla tych, co mają ambicję wymyślenia czegoś nowego, choć i tutaj zaczyna się już powielanie niektórych, bardziej „chodliwych klimatów”, weźmy choćby kryminały skandynawskie albo w scenerii retro. 
 
Z Zachowaj spokój Cobena jest tak, że albo rzeczywiście autor wymyślił otoczkę (raczej motyw przewodni niż tło), jakiej dotychczas nie było, albo po prostu ja na nic podobnego dotąd nie trafiłam. 
 
Ogólnie książka okazała się niezła, świetnie się czytała, wciągała, że nie sposób odłożyć do jutra i zarwałam noc. A efekt był taki, że choć czytałam ją raptem trzy-cztery tygodnie temu, to gdy zabrałam się do pisania tej notki, nie od razu pamiętałam, kto kogo zabił i dlaczego. Intryga, jak intryga: jest kilka zabójstw rozłożonych równomiernie na całą powieść, które w finale znajdują bardziej lub mniej logiczne wyjaśnienie i wszystkie wątki układają się w jakąś tam w miarę sensowną całość.
Tym natomiast, co odróżnia Zachowaj spokój od innych tego typu powieści i od razu wróciło mi jako wspomnienie po książce, okazały się różnego typu relacje między rodzicem a dzieckiem. O ile w większości kryminałów dzieci, zwłaszcza małoletnie, mogą zaistnieć tylko wtedy, gdy mają jakąś ważną rolę do odegrania, o tyle tutaj potomstwo pojawia się na każdym kroku, na każdej stronie, w rolach pierwszo-, drugo- i trzecioplanowych. Uczucia rodzicielskie o różnym stopniu rozwoju mają tu znaczenie zarówno podstawowe, jak i epizodyczne. Są rodzice rozdzierani wątpliwościami, czy w porządku jest założenie programu szpiegowskiego w komputerze  syna nastolatka, który nagle zaczął się dziwnie zachowywać. Są tacy, którzy muszą uporać się z faktem, że ich spokojne i nie sprawiające żadnych problemów dziecko z nieznanych przyczyn popełniło samobójstwo. Jest samotny ojciec, opuszczony przez żonę, gdy córka miała kilka latek i ojciec wykorzystujący swoje stanowisko dla ochronienia syna. Jest kobieta, która ukrywa przed mężem, że to nie on jest ojcem ukochanego synka. Są i kilkuletnie dzieci i takie zupełnie już dorosłe, a z pojawieniem się na kartach książki każdego z nich związany jest mniejszy lub większy, mniej lub bardziej roztrząsany problem.

Jeśli miałabym wskazać na najbardziej istotną cechę tej powieści, to powiedziałabym, że książka jest o tym, co rodzice zdolni są zrobić dla swoich dzieci. A czytelnik, który zechciałby bardziej jeszcze wniknąć w ten temat, głębiej analizować to, co „autor miał na myśli”, dopatrzyłby się być może również wskazówek, które z rodzicielskich poczynań są słuszne, a które błędne. I choć ja niespecjalnie zaangażowałam się w zgłębianie problematyki sukcesów albo błędów wychowawczych, to muszę przyznać, że jest to w miarę oryginalny pomysł na powieść, wyróżniający się na tle tak popularnych obecnie skandynawskich klimatów albo samotniczo-pijackich rozterek detektywów/głównych bohaterów. I to jest moim zdaniem największy plus tej książki.

piątek, 17 sierpnia 2012

Blisko domu

Erskine Caldwell
Wydawnictwo „Książka i Wiedza”, Warszawa 1985
208 stron

Tematyka relacji społecznych między białą i czarna ludnością na Południu Ameryki jest na tyle popularna w literaturze i filmie, że Caldwell swoją książką „Blisko domu” Ameryki już przed czytelnikiem nie odkrywa. Historia, która staje się przyczynkiem do ukazania tych relacji, również nie należy do szczególnie wyrafinowanych. A jednak książka, za przyczyną literackiego talentu jej autora, nadal wywiera wrażenie.

Oto Native Hunnicutt, klepiący biedę małomiasteczkowy prostaczek, poślubia niedawno owdowiałą, o kilkanaście lat starszą od siebie, ale zamożną kobietę. Nikogo to specjalnie nie dziwi, bo w całej Palmyrze i okolicy Native od dawna ma opinię największego szczęściarza w okolicy, a i on sam podziela tę opinię i starannie ją pielęgnuje, wyolbrzymiając każdy pomyślny, choćby najmniejszy epizod w swoim życiu. Jego życiowa filozofia jest prosta: wysuwać się do przodu i korzystać z okazji, zanim ktoś go ubiegnie. I tym razem jako pierwszy zjawił się w domu Meabelle, nim inni ewentualni konkurenci zdążyli pomyśleć, jak dobra z niej partia. Hunnicattowi nie chodziło jednak o dobranie się do pieniędzy żony, jak powszechnie sądzono, nigdy bowiem nie oczekiwał wiele od życia, nie miał zbyt wygórowanych wymagań. Ożenił się tylko dlatego, że miał już dość żywienia się fasolką chilli i spaghetti z puszek i po prostu pragnął domowego jedzenia. Konsumował więc w żoninym domu posiłki, ale małżeństwa konsumować nie zamierzał. Od roku żył z młodą mulatką Josenne i ani myślał to zmieniać. Meabelle nie podzielała jednak mężowskiego podejścia do ich małżeństwa, a gdy przyłapała kochanków na gorącym uczynku, zraniona godność osobista popchnęła ją do czynów, które uruchomiły lawinę zdarzeń i doprowadziły do tragedii, zmieniając na zawsze życie wielu więcej osób, niż tylko uczestników owego małżeńskiego trójkąta.

Pod pretekstem powyższej historii Caldwell zgrabnie ukazuje całą gamę i różnorakie odcienie wzajemnych stosunków między mieszkańcami biednego Południa Ameryki. W oszczędnej formie, za pomocą kilku słów czy zdarzeń, ale jakże celnie szkicuje swoich bohaterów, wyławiając to, co w nich najważniejsze dla przekazu, jaki ma nieść powieść. Różnorodność postaci powołanych do życia na kartach książki odzwierciedla odmienność poglądów i postaw wszystkich mieszkańców. Wbrew temu, co można by początkowo przypuszczać, granica podziału poglądów nie przebiega prosto między czarnymi i białymi, a dramatyczne wydarzenie, do jakiego doszło w miasteczku, zmusza wielu jego mieszkańców do opowiedzenia się po jakiejś stronie, zajęcia wyraźnego stanowiska, a czasami wręcz podjęcia działań, co owocuje ujawnieniem przed czytelnikiem ich prawdziwego oblicza i moralności. 
 
Blisko domu, choć właściwie dziś już nie wnosi niczego nowego w poznanie amerykańskiej prowincji z czasów segregacji rasowej i tuż po, jednak zawartą w niej problematyką nierówności społecznych, zakłamania i obłudy nadal może budzić emocje i oburzenie, wywoływać sprzeciw wobec oczywistej w naszym pojmowaniu niesprawiedliwości. A z uwagi na świetne pióro Caldwella, na doskonale oddane charaktery występujących w książce postaci, ciągle jeszcze stanowi atrakcyjną lekturę. 

wtorek, 19 czerwca 2012

Dom na Placu Waszyngtona


Henry James
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1998
256 stron

Henry James był mi dotychczas właściwie nieznany. To znaczy, wiedziałam, że był taki pisarz, ale nie czytałam żadnej jego książki. Po Dom na Placu Waszyngtona sięgnęłam przypadkiem. Chwała bibliotekom, bo pewnie nie kupiłabym jej jako nie nowości, a w bibliotekach takie starszawe już perełki stoją sobie miesiącami w zasięgu ręki, nie rozchwytywane, bez zapisów, kolejek, wystarczy tylko na nie trafić i pożyczyć.

Powieść jest skromnych rozmiarów, niewiele w niej postaci, akcja niemalże kameralna, zwłaszcza jeśli zestawić ją z innymi sławnymi XIX-wiecznymi utworami literatury anglojęzycznej. Zwyczajna historia o przeciętnej nowojorskiej rodzinie opowiedziana prostym, klasycznym stylem, bez zabiegów stylistycznych i pomieszania chronologii zdarzeń, czyli tak, jak pisywano przed stu laty i co uważam za bardzo przyjazne w czytaniu. W warstwie fabularnej niewiele się tu dzieje, za to pod względem psychologicznym to nadzwyczaj bogata powieść. 
 
W tytułowym domu przy Placu Waszyngtona zamożny owdowiały doktor Sloper hoduje swoją jedyną córkę. Właśnie hoduje, bo jego postępowanie wobec Katarzyny trudno nazwać wychowywaniem, to powierza swojej siostrze pani Penniman, osobie o romantycznym i sentymentalnym usposobieniu oraz skłonnościach do stwarzania tajemnic i krętactwa, co będzie miało istotne znaczenie w całej historii. Katarzyna jest natomiast zaprzeczeniem wszystkiego, co uosabiała jej matka, wielka miłość doktora Slopera. Z niezbyt ładnego ani bystrego dziecka wyrosła na przeciętną, nijaką, niespecjalnie rozgarniętą pannę. Jest za to bezgranicznie oddana ojcu. Toteż gdy pewnego dnia w jej życiu pojawia się inteligentny i wyjątkowo urodziwy Maurycy Townsend, którego doktor Sloper uważa za leniwego i nieodpowiedniego dla córki łowcę posagów, Katarzyna staje wobec trudnego wyboru między miłością życia, a przywiązaniem do ojca i posłuszeństwem wobec niego.

Fabuła jak z ckliwego harlequina, jednak szkicowana piórem Jamesa jawi się czytelnikowi niemalże jako przeciwieństwo romansu, jako opowieść o walce między sercem a rozumem, między namiętnością a rozsądkiem, konwenansami a ich przełamywaniem. Autor jest mistrzem powieści psychologicznej. Jego bohaterowie to ludzie o złożonych osobowościach, których analiza całkowicie zastępuje i wynagradza czytelnikowi ubóstwo powieściowej akcji. To uczucia, a nie wydarzenia są tym, co śledzimy z napięciem. Poznanie tych uczuć, osobowości postaci, ich rozterek, motywów postępowania powoduje, że po skończeniu lektury nikt z jej bohaterów nie pozostaje w naszej wyobraźni taki, jakim wydawał się na początku, że pryskają pozory, a wychodzą na jaw prawdziwe natury.
Pod przykrywką ojcowskiej troskliwości doktora Slopera kryje się lekceważenie, a nawet pogarda dla nie spełniającej oczekiwań jedynaczki. Nachalna życzliwość dla związku Katarzyny z panem Townsendem demonstrowana przez ciotkę Penniman jest niczym więcej, jak tylko skutkiem jej wybujałej fantazji i zamiłowania do wymyślanych romansów, ale nie ma nic wspólnego ze szczerą przychylnością dla dziewczyny. Maurycy w ostatecznym rozrachunku okazuje się nieudacznikiem, który dał radę roztrwonić otrzymany od natury potencjał inteligencji i urody, tak jak wcześniej roztrwonił otrzymany w spadku majątek. I wreszcie Katarzyna, chyba jedyna w tej galerii postaci, która budzi sympatię (a może tylko współczucie?). Osamotniona, manipulowana, rozgrywana przez całą tę trójkę na potrzeby realizacji ich własnych wyborów i egoistycznych celów, dziewczyna próbuje wykroić dla siebie tę odrobinę szczęścia w życiu, na jaką widzi szansę. Jednak zbyt długo próbuje zadowolić wszystkich, a gdy zrozumie, że to niemożliwe, jest już za późno. Nie zyska już szczęścia i miłości, ale wyjdzie z tego dojrzalsza, silniejsza i samodzielnie myśląca. 
 
Dom na Placu Waszyngtona Henrego Jamesa kojarzył mi się trochę z powieściami Jane Austin, choć z pozoru ich pisarstwo wiele dzieli. Jednak oboje byli świetnymi obserwatorami ludzkiej natury i potrafili przekonująco przelać te obserwacje na strony swoich powieści. Jane Austin obnażała nicość i bezproduktywność życia angielskiej szlachty, a Henry James w Domu na Placu Waszyngtona pokazał wyrachowanie i chłód uczuciowy amerykańskiego bogatego mieszczaństwa, skrywane za fasadą dobrych manier i konwenansów. Jeśli więc nie znacie jeszcze twórczości Henrego Jamesa, ale czytaliście i lubicie Austin, lecz nie dla jej romansowych fabuł, tylko z powodu opisów mentalności i psychologii występujących w jej książkach postaci, to sięgnijcie po Dom na Placu Waszyngtona, a myślę, że się nie zawiedziecie.

czwartek, 10 maja 2012

Listonosz

Charles Bukowski
Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o., Warszawa 2011
214 stron

Trafiłam ostatnio na artykuł o Bukowskim: że choć tworzył pół wieku temu i dawno już nie żyje, to jego utwory i styl życia nadal inspirują współczesnych artystów, bo taki wyrazisty, dosadny, niepokorny, nie dający się zaklasyfikować. Podobno większość tego, co opisał, wydarzyło mu się naprawdę. Nic więc chyba dziwnego, że po takich hasłach bardzo byłam ciekawa jego prozy (bo z poezją ogólnie jakoś nigdy nie było mi po drodze). Zaczęłam od jego pierwszej powieści – Listonosza, i to chyba nie było zbyt fortunne. Później już, gdy sprawdziłam tu i ówdzie wpisy czytelników, doszłam do wniosku, że inne bardziej by mi się spodobały. 
 

Czyniąc narratorem Listonosza Hanka Chinaskiego, pijaka i kobieciarza, autor opowiada kawał swojego życia z czasów, kiedy to pracował dla Urzędu Pocztowego w LA, najpierw jako doręczyciel, a później, po przerwie, jako urzędnik pocztowy przy sortowaniu przesyłek. Na okładce wydawca napisał:

„Choć szczerze nienawidził tej pracy, trzymał się jej, jak żadnej innej potem, przez wiele lat. Ta mieszanka niechęci i fascynacji zaowocowała książką pełną pasji, przypominającą reportaż. Z właściwym sobie dystansem i cierpkim humorem Bukowski - krytyczny obserwator rzeczywistości - przygląda się funkcjonowaniu instytucji poczty i panującym w niej stosunkom, z wrażliwością reagując na ludzką krzywdę”1.

Wszystko niby się zgadza, ale...
Może kiedyś relacja Bukowskiego faktycznie była odbierana, jako odkrywcza, niepokorna, pokazująca anomalie, bzdury i chore zależności w stosunkach panujących u wielkich, zatrudniających tysiące pracowników instytucjach czy korporacjach. Dziś ten opis już nie szokuje, nie ujawnia nonsensowności takich systemów, bo to przestało już być jakąkolwiek tajemnicą. Wprawdzie nadal jeszcze wygląda karykaturalnie, a rozdział V - korespondencja Departamentu Poczty dotycząca naruszeń przez Chinaskiego obowiązków i konsekwencji, jakie mogą z tego płynąć, jest po prostu kuriozalna. Jednak myślę, że na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych musiało to być odbierane dużo mocniej i rzeczywiście mieć posmak świeżości, takiego innego i naprawdę niepokornego spojrzenia na szacowną (z pozoru) instytucję oraz stosowany w niej, nowy chyba wtedy jeszcze, sposób zarządzania personelem. Jednak przez pół wieku, które minęło od napisania książki, wiemy już chyba o tym wszystko i dlatego niespecjalnie może nas to dziwić albo śmieszyć.


Dużo ciekawsze były dla mnie opisy zachowań i sposobu myślenia Hanka Chinaskiego i ludzi ze środowiska, w którym się obracał po pracy. Żył właściwie na marginesie społeczeństwa i takie też miał towarzystwo – pijaków myślących tylko o dniu dzisiejszym, bez planów i perspektyw na przyszłość. Nie sądzę, aby zamiarem autora było krytyczne ukazanie tej strony życia Chinaskiego (a więc i swojej), ale ja to właśnie najwyraźniej widziałam w jego powieści. Te pozerskie teksty, rozmowy o niczym, te nędzne "satysfakcyjki" pijaczyny, gdy udało mu się dowalić jakiemuś ważniakowi, co patrzy na niego z pogardą. Na zasadzie „ale mu powiedziałem”. O tyle żałosne, że „ważniak” chyba tylko w wyobraźni Chinaskiego przejął się jego butą i stawianiem się, bo czy ktoś przejmuje się opinią człowieka, którego uważa za gorszego, dużo gorszego od siebie?  To właśnie owe próby podbudowywania godności własnej przez człowieka, któremu społeczeństwo odmawia szacunku, wydały mi się w Listonoszu bardzo prawdziwe i wciąż aktualne. I w sumie smutne, a przecież w większości opinii czytelnicy pisali o tym, jaka ta książka jest zabawna. Mnie nie rozbawiła, bo to pokaz, jak żałosna jest cena takiej „wolności” od podporządkowania się ogólnie obowiązującym normom. Łatwo jest pójść w tę stronę, ale wrócić, gdy dotarło się niemal na dno – prawie niemożliwe. Bukowskiemu udało się osiągnąć sławę i wzbudzać zachwyt wielbicieli jego talentu, mimo, że wybrał takie życie, jakie prowadził, ale jego bohaterowi Hankowi i większości jemu podobnych – nie. Według mnie – wątpliwy wzór do naśladowania.


Spodziewałam się wprawdzie po tej książce więcej, ale i tak uważam, że godna jest polecenia właśnie ze względu na ową prawdę, jaka płynie z niej o wolności i swobodzie człowieka pozornie niezależnego, nie przejmującego się nikim i niczym, pędzącego żywot „wolnego ptaka”. 
A że to debiutancka powieść Bukowskiego, to liczę, że każda kolejna będzie lepsza, a więc chyba rzeczywiście wciąż warto go czytywać, chyba jego twórczość się nie zestarzała, może tylko punkt ciężkości przeniósł się na inne problemy, niż te, które były najbardziej warte uwagi pół wieku temu.


1Z okładki

niedziela, 22 stycznia 2012

Droga

Cormac McCarthy
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008 (wydanie drugie)
268 stron

Ocena 6/6


Miesiąc temu, gdy nadeszła moja kolej, aby zaproponować lekturę do dyskusji na blogu Porozmawiajmy o książkach, wskazałam Drogę Cormaca McCarthy'ego. Czytałam ją dwa lata temu, ale nadal mam świeżo w pamięci. Teraz, gdy nadeszła pora rozpoczęcia dyskusji tam, zdecydowałam również na własnym blogu opublikować notkę, bo książka jest świetna i warta wspominania wszędzie, gdzie mogliby na nią trafić ci, którzy jeszcze o niej nie słyszeli (choć aż trudno uwierzyć, żeby jeszcze tacy byli).

Scenerię dla powieściowych wydarzeń stanowi świat po zagładzie. Od katastrofy minęło już kilka lat, ale ta resztka społeczeństwa, która przeżyła, zamiast się odbudowywać, ulega coraz większej destrukcji. Brakuje żywności, obumarła roślinność, wyginęły zwierzęta, a klimat ochładza się coraz bardziej. Z głębi kraju przez pustkowia wędrują ojciec z kilkuletnim synem, ich celem jest wybrzeże, a napędza ich nadzieja, że nad morzem znajdą jakiś ratunek. Aby tam dotrzeć, muszą pokonać czyhające zewsząd niebezpieczeństwa i własną słabość. Jak tego dokonać i nie utracić przy tym człowieczeństwa? I czy warto?

Podczas lektury Droga budziła u mnie wielkie emocje, wśród których przeważał lęk, bo miałam wrażenie, że znalazłam się w świecie stworzonym przez McCarthy'ego, nigdy dotąd przy żadnej książce nie odczuwałam tak realnie fikcji literackiej. Czytałam z zapartym tchem, ale gdy już musiałam przerwać, wracałam do lektury z ociąganiem, bo to było tak, jakbym miała opuścić swój bezpieczny pokój i dobrowolnie znów wejść w koszmar.Po dwóch emocje już oczywiście opadły, ale nadal czasem wracam do niej pamięcią. Tyle, że miejsce uczuć zajęło zastanawianie się nad treścią powieści i jej przekazem. I gdy myślę o książce (a w związku z projektem Porozmawiajmy o książkach sporo znów o niej myślałam), wciąż odkrywam nowe znaczenia Drogi.

Pierwsze, na co zwróciłam uwagę, to przeciwstawienie sobie dobra i zła. Przypuszczam, że to najbardziej oczywiste skojarzenie, bo jak wnioskuję z opisu innych powieści autora (nie czytałam jeszcze nic innego poza Drogą) – kwestia zła w naturze ludzkiej jest chyba jednym z ulubionych tematów twórczości McCarthy'ego. W Drodze walczą ze sobą dwie skrajności, nie ma tu miejsca na odcienie szarości, zwycięży albo bezwzględne zło albo bezwarunkowe dobro. Trochę jak w bajkach, tylko że przy Drodze nawet baśnie braci Grimm to niewinne opowiastki. Tu nie wystarczy zwykła przyzwoitość, aby zostać ocalonym; przyzwoitym człowiekiem jest ojciec, przecież nawet te uczynki, które wywoływały sprzeciw chłopca, we mnie nie wzbudzały cienia potępienia, mieściły się w moim pojęciu moralnego postępowania. Jednak zwykła przyzwoitość, to za mało, żeby ocaleć. Symboliczne było dla mnie, że wędrówkę przeżył tylko chłopiec, będący kwintesencją dobra i prawości. Tylko on tak naprawdę prezentował sobą nasz ideał człowieczeństwa – poświęcenie dla innych za każdą cenę, nawet za ryzyko utraty własnego życia. A jednocześnie tylko on nie był skażony pamięcią starego porządku świata. Pod tym względem Droga kojarzy mi się trochę z przypowieścią biblijną o wyjściu Izraelitów z niewoli egipskiej – szli tak długo, aż wymarło pokolenie pamiętające stary świat, aby ich potomkowie mogli odbudować nową lepszą ludzkość.

Droga to także powieść o cienkiej, kruchej granicy dzielącej człowieka od zwierzęcia. Tysiąclecia budowania cywilizacji, tworzenia reguł i zasad okazują się nic nie warte w obliczu kataklizmu i cała ludzka wspólnota bierze w łeb w kilka lat. Czy faktycznie człowieczeństwo jest tylko zewnętrzną powłoką, wytworem socjalizacji, a pod spodem jest tylko zwykłe zwierzę? Czy rzeczywiście ludzkość po wielkiej i masowej katastrofie moralnie cofnęłaby się do poziomu sprzed jaskiniowców? W Drodze nie obowiązują już ani prawa ludzkie, ani boskie. Tymi, co przetrwali zdaje się kierować tylko instynkt. I tylko pojedynczy ludzie, ci stawiający dobro ponad inne wartości, zachowali prawo do nazywania się ludźmi i to oni są nadzieją. 
 
Nadzieja właśnie to kolejne przesłanie powieści. Świat po zagładzie, wszędzie tylko zniszczenie i okrucieństwo. Jednak jest jeszcze nadzieja - dobro, które trwa w ludzkim dziecku. Jeśli przetrwa, ludzkość dostanie kolejną szansę. Tę nadzieję na przetrwanie człowieczeństwa autor dostrzega w szerzeniu dobra, w dzieleniu się, wspomaganiu i w wierze, że inny, obcy człowiek, któremu pomożemy, odpłaci nam tym samym.

No i oczywiście sprawa, której nie sposób pominąć: relacja ojciec – syn. I tutaj mam dylemat, czy poświęcenie ojca to ludzka miłość, czy dany przez naturę instynkt. Skłaniam się raczej ku tej drugiej odpowiedzi, że jednak cała jego wola, ten ogromny wysiłek, aby ocalić chłopca, nie wynikały z bezinteresownej miłości, że nie to chciał McCarthy powiedzieć. Motywacją ojca była chęć uratowania tego, co instynktownie uważał za jedyny mozliwy sposób przetrwania: poprzez dziecko, które jest jego kontynuacją. To kolejny punkt do rozważań, czy Droga to książka o przewadze wrodzonego instynktu nad zachowaniami społecznymi, kształtowanymi i wpajanymi przez pokolenia, wywyższającymi człowieka ponad zwierzę, a które w sytuacjach ekstremalnych pierwsze idą w zapomnienie. 
 
Na koniec jeszcze jeden temat, bardziej ogólny i dość luźno związany z tematyką książki, a mianowicie fascynacja ludzi złem. Mam wrażenie, że powieści o nieszczęściach, katastrofach, dramatach są lepiej odbierane i oceniane od słodkich i szczęśliwych historii. Łatwiej wtedy wzbudzić emocje czytelnika, pobudzić wyobraźnię, a tym samym przebić się w masie literackiej lepszych i gorszych utworów. Odpowiednia dawka dramatyzmu i grozy już na wstępie daje powieści fory w konkurowaniu o względy czytelników. Nie ujmując nic talentowi Cormaca McCarthy'ego, myślę, że dużo trudniej jest przyciągnąć naszą uwagę, wzbudzić zachwyt, czy choćby zainteresowanie, a już na pewno trudniej uzyskać opinię wielkiej – dla powieści pogodnej i radosnej, niż dla mrocznej historii wypełnionej nieszczęściami i bólem bohaterów. Czyżby McCarthy miał więcej racji, niż chciałabym mu przyznać, że zło jest nam bliższe niż dobro?

Dyskusja na temat powieści odbywa się na blogu Porozmawiajmy o książkach. Każdy może wziąć w niej udział, więc niezależnie od tego, czy macie bloga, czy nie, możecie tam wrzucić swoje przemyśłenia, istotne jest tylko, żeby wypowiedź była merytoryczna, czyli nie takie „chyba przeczytam” albo „już wrzucam do schowka” :).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...