Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 9 marca 2014

Bractwo Bang Bang

Greg Marinovich & João Silva
Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2012
tłumaczenie: Wojciech Jagielski
 okładka: Paweł Szczepanik
e-book

Kim są ludzie, którzy pchają się tam, skąd dobiegają strzały, tam, skąd każdy normalny, niezaangażowany bezpośrednio człowiek powinien jak najprędzej zwiewać, jeśli nie chce oberwać jakąś zabłąkaną kulą? Fotoreporterów, którzy dla dobrego zdjęcia nie wahali się podjąć każdego, nawet śmiertelnego ryzyka, w RPA nazwano Bractwem Bang Bang:
Postawmy sprawę jasno – nigdy czegoś takiego nie było, nigdy nie było takiego bractwa. I nigdy nie było też tak, że tylko my czterej byliśmy członkami tej swoistej sekty kultu światłoczułych. Było nas kilkunastu, którzy relacjonowaliśmy zamieszki trwające od uwolnienia Nelsona Mandeli z więzienia aż do pierwszych, w pełni wolnych wyborów.
Oficjalnie nie istniało, ale nieformalnie wszyscy je uznawali, tak jak uznawali, że trzon Bractwa stanowią Ken Oosterbroek, Kevin Carter, Greg Marinovich i João Silva. To o nich przede wszystkim opowiada wspólna książka Silvy i Marinowicha. Gdy powstawała, Oosterbroek i Carter nie żyli, Oosterbroek zginął jeszcze przed wyborami w 1994 roku, podczas zamieszek w Thokozie, Carter popełnił samobójstwo kilka miesięcy później. Marinowich zaliczył w tamtym czasie kilka poważnych postrzałów, z których wygrzebał się niemal cudem. Jego podatność na obrywanie w różnych strzelaninach była niemal legendarna, a fotoreporterzy podzielili się na tych, którzy uważali, że należy trzymać się od niego jak najdalej, gdyż przyciąga kule i na tych, co twierdzili, że przy nim najbezpieczniej, bo jeśli pocisk ma kogoś trafić, to trafi jego. Silva, choć nie stronił od ryzyka może nawet bardziej od pozostałych, on, który na rowerze przemierzał ulice townshipów, by być na miejscu, gdy zacznie się dziać coś godnego sfotografowania, długo uchodził cało, niedraśnięty nawet. Limit szczęścia wyczerpał mu się dopiero w 2010 roku w Afganistanie, gdzie wszedł na minę. Przeżył, ale wybuch urwał mu obie nogi i poszarpał korpus. Ranny, Silva robił jeszcze zdjęcia.

Niesamowici ludzie. O tym, skąd się wzięli, co robili, dlaczego to robili i jaką cenę przyszło im za to płacić autorzy książki opowiadają słowami Marinowicha. Zasadnicza część, ta w jego narracji, poprzedzona jest świetnymi przedmowami Wojciecha Jagielskiego i Desmonda M. Tutu – byłego arcybiskupa Kapsztadu oraz prologiem obydwu autorów, a zakończona zdjęciami członków Bractwa. To one wzmacniają tekst i pozwalają lepiej zrozumieć, na co się narażali i w co pakowali ci czterej dla udokumentowania, jak z bliska, z samego środka wyglądają takie konflikty. Robert Capa uważany za guru korespondentów wojennych mawiał ponoć, że jeśli zdjęcie nie jest dostatecznie dobre, to znaczy, że fotoreporter nie podszedł wystarczająco blisko. A ich zdjęcia były dobre, najlepsze, doceniane i wielokrotnie nagradzane.

Ale wróćmy do ceny, jaką płacili, aby je zrobić. Składało się na nią nie tylko ciągłe ryzyko, ale też nieustanny stres, popaprane życie rodzinne, ucieczka w alkohol albo i narkotyki. Presja psychiczna okazywała się czasem nie do udźwignięcia. W książce doskonale to pokazano. Nie brak w niej scen obrazujących dylemat, co pierwsze, co ważniejsze – zdjęcie czy udzielenie pomocy ofiarom. Na ile fotoreporter jest uczestnikiem, a nie jedynie obserwatorem wydarzeń, a na ile ma moralny obowiązek ingerować w dokumentowaną rzeczywistość. Czytelnik wielokrotnie stawia sobie to pytanie, ale i bohaterowie książki nie są od niego wolni:
João twierdził stanowczo, że przyjdzie nam zapłacić za to, co robimy. Bardzo rzadko mówiliśmy na ten temat. Kevin upierał się, że w żadnym wypadku i coraz bardziej się irytował.
– Kara? Żeby była kara, musi być grzech!
– Musi być kara za to, co czasem robimy! – upierał się João.
– Chcesz powiedzieć, że to, co robimy, to grzech? – zapytał Kevin.
João nie potrafił na to odpowiedzieć, ale czuł, że spotka nas jakaś forma kary za to, że przyglądamy się przez wizjery, jak ludzie się zabijają, i nie robimy nic prócz zdjęć.”
Jak na ironię, to właśnie Kevina dotknął ten problem najbardziej. Po Pulitzerze za zdjęcie dziecka i sępa (KLIK) zewsząd atakowano go, co zrobił, aby pomóc wygłodzonej dziewczynce. Kevin nie zrobił nic, nie wiedział, co stało się z dzieckiem, odszedł. Na nic nie zdały się wyjaśnienia, że scena rozegrała się nie dalej niż sto metrów od punktu wydawania żywności, jego bezczynność została potępiona. Nie wiadomo, w jakim stopniu powodem tego, co sobie zrobił były narkotyki, alkohol, nieudane życie osobiste, a na ile poczucie zaszczucia, może wyrzuty sumienia, ale z pewnością sytuacja z Sudanu nie pozostała bez wpływu na to, że popełnił samobójstwo.

Już same tylko historie tych czterech i osnute na nich rozważania o sensie i celu pracy fotoreporterów wojennych, ich roli na miejscu tragicznych niejednokrotnie wydarzeń, ich moralnej odpowiedzialności za wybory między robieniem zdjęć, a niesieniem pomocy wystarczyłyby, abym uznała tę książkę za świetną. A przecież to nie wszystko, co godnie w niej uwagi. 
 
Oprócz opowieści o losach własnych i przyjaciół, kolegów po fachu Marinovich prosto i jasno przedstawia przebieg konfliktu poprzedzającego ostateczny upadek systemu segregacji w RPA. Dostajemy obraz schyłkowego okresu apartheidu widziany nie z perspektywy czasu i przestrzeni przez historyków czy politologów, ale taki, jaki był udziałem człowieka, który znalazł się wtedy w samym oku cyklonu. Normalnie, wyraziście i zrozumiale dla laika pokazane są Wojny Hotelowe między zwolennikami zuluskiej Inkathy i Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC) Nelsona Mandeli i udział białego rządu w eskalacji konfliktów plemiennych za pośrednictwem tzw. Trzeciej Siły, do której istnienia długo nie chciano się przyznać. Wstrząsające są losy mieszkańców townshipów, których bojówkarze uznawali za przynależnych do wrogiego obozu, wstrząsające metody stosowane przez zwaśnione strony: okrucieństwo, lincze, podpalanie żywcem. Nikt z ciemnoskórych nie mógł być pewny dnia ani godziny niezależnie od tego, czy i w jakim stopniu był zaangażowany w walkę.
Pokazanie tamtych wydarzeń od strony zwykłych ludzi nie tylko przemawia do wyobraźni, ale też lepiej i na dłużej zapada w pamięć i pozwala zrozumieć, co się tam tak naprawdę działo. 
Wprawdzie nie była to dla mnie całkiem nowa wiedza, o ostatnich latach południowoafrykańskiego apartheidu może niewiele, ale jednak co nieco już wcześniej czytałam, ale sądzę, że nawet dla kogoś, kto nigdy jeszcze nie zetknął się z historią tamtego miejsca i tamtych lat, opowieść Marinovicha i Silvy będzie zrozumiała. A nawet radziłabym od niej właśnie zaczynać.

W 2010 roku miał premierę film nakręcony na kanwie tej książki (polski tytuł Bractwo Pif Paf). Widziałam, dobry, choć książka lepsza, ale zazwyczaj tak jest.

http://reportaziliteraturafaktu.blogspot.com/

wtorek, 26 listopada 2013

Wojna nie ma w sobie nic z kobiety

Swietłana Aleksijewicz
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010
tłumaczenie: Jerzy Czech

Czy jest ktoś, kto jeszcze nie wie, o czym jest ta książka? Nawet, jeśli jej nie czytał, to każdy chyba musiał o niej słyszeć. I dobrze, bo zasługuje na to, jak mało która. Złożona z fragmentów kobiecych wspomnień, z fragmentów kobiecego życia pokazuje wojnę od strony, od jakiej jeszcze jej nie opisywano. Wojna to męska rzecz, tak się przynajmniej przyjęło i funkcjonowało w powszechnej świadomości jeszcze do niedawna. Współcześnie kobiety służą w wielu armiach świata, w Izraelu służba wojskowa kobiet jest obowiązkowa. Ale dawniej, choćby w II Wojnie Światowej? Niby wiemy, że i kobiety wtedy walczyły, ale wiedza o tym przechodziła tak trochę bokiem. Wspominało się heroizm mężczyzn, ich przeżycia i poświęcenie. Dopiero Swietłana Aleksijewicz pokazała ją od kobiecej strony, inną niż ta, którą znamy z historii, literatury i filmów. Napisała ją, bo
„Wszystko, co wiemy o wojnie, powiedział nam „męski głos”. Wszyscy tkwimy w niewoli „męskich” wyobrażeń i „męskich” doznań wojennych. (…) Kobiety milczą”1
Aleksijewicz postanowiła przerwać to milczenie i opowiedzieć światu wojnę taką, jaką kobiety wspominają tylko w domu albo w gronie przyjaciółek z frontu, a nie wtedy, gdy mówią oficjalnie, publicznie, gdy „dostosowują się do męskiego szablonu”2
Zbierała przez lata wspomnienia żołnierek i partyzantek. Początkowo szukała tych, które walczyły, później zgłaszały się same, jedna przekazywała wiadomość drugiej i wiele chciało opowiedzieć, co tam przeszły, choć nie wszystkie. Niektóre nawet po latach wolały milczeć. Z tych, które mówiły, mało która nie płakała. Także we wspomnieniach często mówiły o łzach, ale jeszcze częściej o mamie. Mama – jak była dumna, albo jak zabraniała, gdy zgłaszały się na wojnę, jak za nią tęskniły. To chyba najczęściej pojawiający się motyw. Dużo wspominają też o przyziemnych sprawach, o codziennych trudach wynikających choćby z tego, że armia zupełnie nie była przygotowana na żołnierki. Dostawały za duże buty w męskich rozmiarach, męską bieliznę, przez cztery lata nie zakładały sukienki, tylko spodnie i spodnie. A one miały po osiemnaście, dziewiętnaście lat i chciały być piękne, mimo grozy, mimo wojny. W okopach, w ziemiance, w polowym szpitalu albo na okręcie: niezależnie od tego, gdzie przyszło im walczyć.

Kobieta na wojnie kojarzy się zazwyczaj z sanitariuszką, telegrafistką, łączniczką. A przecież służyły we wszystkich formacjach, od lotnictwa, poprzez piechotę, kawalerię, wojska zmotoryzowane i pancerne. Były nawet w marynarce, chociaż marynarze uważali ponoć, że kobieta i kot na pokładzie przynoszą pecha. Walczyły też na tyłach wroga, w partyzantce i podziemiu. Aleksijewicz postarała się wybrać fragmenty ich wspomnień tak, by nie pominąć żadnej formacji i pokazać ową rozmaitość kobiecych wojennych doświadczeń, w dużej mierze determinowanych tym, gdzie przyszło im służyć i w jaki sposób były zaangażowane w walkę. Jednak
„O czymkolwiek mówią kobiety, stale obecna jest u nich jedna myśl: wojna to przede wszystkim morderstwo, a poza tym – ciężka praca. No i także zwyczajne życie: śpiewały, zakochiwały się, kręciły papiloty...”3
Rozmówczynie Aleksijewicz wspominają uczuciami i emocjami, zapachami, kolorami. Zapach i kolor krwi prześladował je jeszcze długo po wojnie, niektóre zawsze już unikały czerwonego koloru, nie były w stanie oprawiać kurzego białego mięsa, zbyt podobnego do ludzkiego, tyle bolesnych wspomnień przywoływało. Cierpienie jest w tych wspomnieniach wszechobecne, nie tylko ludzkie, ale cierpienie całego świata sponiewieranego wojną, całej natury: zwierząt, roślin. Za to bohaterstwo występuje tam jakby mimochodem, uboczny skutek tego, co i tak trzeba było zrobić: wyciągnąć spod ostrzału rannego, zabić wroga.

Nie o wszystkim jednak chcą opowiadać, choć minęło już tyle czasu. Niektóre tematy nadal są tabu, pojawiają się w wyznaniach jednej, może dwóch. Nie ze wstydu, a przynajmniej nie wyłącznie. Wtedy o pewnych sprawach nie rozmawiało się, a jednak po latach potrafią mówić, jak radziły sobie ze sprawami wynikającymi z fizjologii płci: z menstruacją, gdy waty brakuje nawet dla rannych, z załatwianiem potrzeb fizjologicznych, gdy wokół sami mężczyźni. Tylko o miłości fizycznej milczą. Nic dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę przyjęcie, z jakim spotkały się po wojnie. Wracających z wojny mężczyzn witano jako bohaterów, „frontowe” kobiety często traktowane były z pogardą, inne kobiety uważały je za dziwki, mężczyźni nie chcieli ich za żony. Wiele uwielbianych na wojnie „siostrzyczek” po zwycięstwie pozostało samotne, choć na wojnie marzyły o zamążpójściu i rodzeniu dzieci, w tamtych czasach to był sens i cel życia kobiety, w sowieckiej Rosji najważniejszy zaraz po obronie ojczyzny. Przyjęcie, z jakim się spotkały, musiało boleć, a zachowanie mężczyzn, z którymi walczyły ramię w ramię, pewnie bolało w dwójnasób, jak najgorsza zdrada.
Ale oprócz tego, co osobiste, intymne, są też rzeczy, o których nie wypada im mówić inaczej aniżeli jest to oficjalnie przyjęte, albo nadal boją się to robić. Nie można mówić źle o towarzyszach broni, Stalinie ani polityce ówczesnych władz. W ich historiach nawet najsurowszy dowódca był taki dla dobra podkomendnych, żołnierze nie rabowali niczego we wsiach, za to ludność cywilna dobrowolnie i z odruchu serca oddawała ostatnie ziarna zboża, a niemieckich jeńców leczono na równi ze swoimi i dzielono się z nimi chlebem.
Autorka jednak na wstępie przygotowała nas na to, że nie wszystko powinniśmy brać dosłownie, że nieraz trzeba czytać między wierszami, z dystansem do opowieści:
„Wspomnienia nie są namiętnym, czy też beznamiętnym przekazem rzeczywistości, która zniknęła, ale powtórnymi narodzinami przeszłości, czas zaczyna wówczas biec z powrotem. Są przede wszystkim twórczością. Opowiadając, ludzie tworzą, piszą swoje życie. Czasem piszą „na nowo” albo coś „dopisują”. Tutaj trzeba uważać. Mieć się na baczności. Ale też każdy fałsz stopniowo sam się unicestwia, nie wytrzymuje sąsiedztwa obnażonej prawdy.”4
Czasami czuje się, że pojawia się fałszywa nuta, ale prawda przeważa, zwłaszcza tam, gdzie wojna opowiadana jest „po kobiecemu”, zwykłymi słowami, nie gazetowymi, bo takich rzeczy nie da się zmyślić, zresztą po co to robić: tego wszystkiego o codziennym koszmarze, zimnie, brudzie i pracy ponad siły, o przypięciu fiołków do bagnetu i i marzeniach, żeby wreszcie ubrać się w sukienkę,...

Tę książkę trzeba przeczytać, a już szczególnie powinny to zrobić kobiety - w imię kobiecej solidarności i jako rekompensata za to, co spotkało te wspaniałe żołnierki po wojnie, po zwycięstwie, z którego tak się cieszyły, a gdy wreszcie je wywalczyły, zabrakło dla nich szacunku i miejsca w pamięci rodaków. Swietłana Aleksijewicz swoją książką przywraca należne im miejsce w panteonie bohaterów.

1s. 9
2s. 9.
3s. 17.
4s. 10-11.

niedziela, 13 października 2013

Nocowała ongi chmurka złota

Anatolij Pristawkin
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1990
tłumaczenie: Eugeniusz Piotr Melech

Cóż to za tytuł - pomyślałam sobie, gdy pierwszy raz zetknęłam się z tą książką – zupełnie jak z wierszyka dla dzieci Marii Konopnickiej, i może ktoś uzna mnie za ignorantkę. Założę się jednak, że nieliczni tylko rozpoznają w tym tytule cytat z wiersza Głaz Michaiła Lermontowa i to w tłumaczeniu Leo Belmonta, bo w przekładzie Juliana Tuwima brzmi już inaczej. Ten wiersz i galopujący jeździec na dzikim koniu na tle strzelistych śnieżnych szczytów – obrazek z paczki papierosów Kazbek, to jedyne, co bliźniakom Saszce i Kolce Kużmionyszom kojarzy się z Kaukazem. Dobrze się kojarzy. W ich marzeniach Kaukaz to:
„Góry tak wielkie, jak ich dom, a pomiędzy nimi wszędzie pełno krajalni chleba. I żadna z nich nie jest zamknięta. I nie trzeba kopać, wystarczy wejść, zważyć sobie i jeść. A jak tylko się stamtąd wyjdzie, tuż obok jest następna krajalnia, i też bez kłódki. A wszyscy ludzie w czerkieskach, wąsaci, weseli. Patrzą, jak Saszka zajada z apetytem, uśmiechają się, poklepują go po ramieniu. „Jakszy” - powiadają. Czy jakoś w tym rodzaju. A sens tego jest taki: „Zjedz jeszcze, bo dużo mamy tutaj krajalni chleba.”1
Krajalnia chleba dla tych sierot wojennych z domu dziecka w podmoskiewskim Tomilinie to sanktuarium, największy skarbiec, Sezam pełen najbardziej upragnionego dobra. Tak pożądanego, że ryzykują podkop, by się do niej dostać. Plan kończy się fiaskiem, a Kuźmionysze, bojąc się, że się wyda, kto próbował dostać się do krajalni, postanawiają ratować się ucieczką, a dokładniej - zgłaszają się na ochotnika do domu dziecka na Kaukazie właśnie. Jakże odmienna od ich marzeń okaże się ta wyidealizowana kraina, a ludzie jakże inni od tych wesołych, życzliwych, których bliźniaki widziały w wyobraźni. I nic w tym dziwnego, w końcu Czeczeni nie mają za co kochać Rosjan.
W czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, gdy Niemcy zajęli Kaukaz, niektóre grupy Czeczenów i Inguszów poszły na współpracę z nimi, upatrując w tym szansę na odzyskanie niepodległości. W odwecie Stalin nakazał likwidację Czeczeńsko-Inguskiej ASRR i zastosował zbiorową odpowiedzialność wobec ludności cywilnej, wysiedlając (prawie) wszystkich do Kazachstanu i na Syberię. Na ich miejsce wysyłano rosyjskich osadników, w tym również sieroty, których pełno było w rosyjskich domach dziecka. To jednym z takich transportów bracia Kuźmionysze dotarli na Kaukaz. 
Pierwsze zetknięcie bliźniaków z rdzenną ludnością nastąpiło już po drodze, na jednej ze stacji, gdzie mijały się pociągi: ten z rosyjskimi dziećmi jadący w kierunku Czeczenii i ten, którym wywożono całe czeczeńskie rodziny. Opis tego drugiego jest wstrząsający, jako żywo przypomina znane nam skądinąd opisy wywózki Żydów do obozów koncentracyjnych. Jednak to, co zarówno dla czytelnika, jak i dla każdego dorosłego uczestnika tamtych wydarzeń jest oczywiste, zupełnie inaczej wygląda w oczach jedenastolatków. Chłopcy długo pozostają nieświadomi tego, co się wokół nich naprawdę dzieje. Widzą żyzne pola obsiane kukurydzą i owocujące sady. Dziwią ich opuszczone wsie, brak dymu z kominów nielicznych chat zamieszkałych przez rosyjskich kołchoźników, żyjących w strachu przed śmiercią, która może nadejść z gór. Chłopcy nie wiedzą, że gdzieś w tych pięknych widocznych na horyzoncie górach ukrywają się Czeczeni, którzy uniknęli wywózki, że nocami schodzą do doliny, że palą i zabijają w okrutny sposób. Dowiedzą się w okolicznościach dramatyczniejszych, niż wszystko, co ich dotąd spotkało, a przecież w swoim krótkim życiu doświadczyli już wiele zła.

Napisana czterdzieści lat po tych wydarzeniach Nocowała ongi chmurka złota w dużym stopniu oparta jest na biografii jej autora. Autentyczność opisywanych w książce wydarzeń podkreśla narracja, miejscami przechodząca z trzeciej w pierwszą osobę. Podkręca to atmosferę powieści, i tak już napiętą przez zabieg zestawienia uświadamianej sobie przez nas cały czas grozy sytuacji, w jakiej znaleźli się nasi bohaterowie, z ich dziecięcym jeszcze oglądem świata. Bo choć Kuźmionysze musieli nauczyć kraść i kłamać, by przetrwać bez opieki dorosłych, to jednak w wielu sprawach pozostali dziećmi, szukającymi matczynej miłości i mimo wszystko ufnie patrzącymi w przyszłość. Ich świat (do czasu) jest prosty i pogodny.

Nocowała ongi chmurka złota, to początkowo pogodna opowieść o dwóch sympatycznych urwisach, którzy mimo trudnych czasów i okoliczności, zdają się świetnie sobie radzić. Później następują wydarzenia, do których nie przygotowuje nawet wcześniej uświadamiany, wyczuwalny przez czytelnikowi klimat czającego się niebezpieczeństwa. Całość daje efekt mocnej, wstrząsającej książki o wyrazistej antywojennej wymowie. Obrazy ludzi poranionych przez wojnę, fizycznie i psychicznie, los osieroconych dzieci, głodnych, spragnionych miłości i troski rodzicielskiej, muszą przemówić do wyobraźni każdego. Ale najlepiej bezsens wojny oddają słowa Kolki, zwierzającego się Saszce, co powiedziałby Czeczeńcowi, gdyby go spotkał – słowa niby dziecięco naiwne, ale jakże celne:
„Słuchaj, Czeczeniec, ślepy jesteś? Nie widzisz, że ani ja, ani Saszka nie chcemy walczyć z tobą? Przywieźli nas, żebyśmy tutaj mieszkali, no to mieszkamy, a poza tym i tak byśmy stąd wyjechali. (…) Jeśli zaczniesz zabijać żołnierzy, ten sposób wszyscy zginiecie – i ty, i oni. A czy nie byłoby lepiej, żebyś sam żył, żaby oni żyli, i żebyśmy z Saszką również żyli? Czy nie można tak zrobić, żeby nikt nikomu nie przeszkadzał i żeby wszyscy ludzie byli żywi (...)?”2
Wydaje się to takie proste. Niestety, dorośli nie zawsze myślą w ten sposób.

1s.18

2s. 214.

niedziela, 10 marca 2013

Mój ojciec Fidel

Alina Fernández
Wydawnictwo „Czytelnik”, Warszawa 1999
256 stron

Opublikowana w Polsce w 1999 roku przez „Czytelnika” fabularyzowana autobiografia nieślubnej córki Fidela dotychczas nie została wydana na Kubie i nie dziwi to z pewnością nikogo, kto książkę czytał, albo choćby o niej słyszał. Daleko jej bowiem do laurki, jaką wystawiłaby kochająca córka dobremu ojcu, a jeśli nie ojcu, to przynajmniej dobremu człowiekowi.
Takiego obrazu wielkiego przywódcy władze kubańskie nie mogą pokazać swojemu społeczeństwu, choć nie ulega wątpliwości, iż Alina Fernández nie jest obiektywna w tym, co pisze. To zgorzkniała kobieta, która wini ojca za swoje trudne dzieciństwo i nieudane życie. Jednak nawet biorąc poprawkę na to, że jej wspomnienia są relacją opuszczonego, pozbawionego ojcowskiej miłości dziecka, poznajemy Fidela z nie najlepszej prywatnej i nieoficjalnej strony. A choć (i chwała jej za to) nie przekracza pewnych założonych sobie granic prywatności ojca (przynajmniej nie do tego stopnia, jak oczekiwały tego tabloidy proponujące jej współpracę tabloidy), Alina nie oszczędza go, gdy idzie o pretensje o to, jakim był ojcem, przyjacielem, partnerem dla jej matki, wreszcie wodzem narodu. W żadnej z tych ról Fidel nie jest postacią kryształową. Z jej książki wyłania się obraz mężczyzny, który nie dba o byt materialny swojej rodziny, ale także przywódcy, który w rzeczywistości ma dość słabe pojęcie o tym, czego pragną i z jakimi trudnościami na co dzień borykają się Kubańczycy pod jego rządami. Fidel widziany oczami córki to despota dla swoich bliskich i dla obywateli Kuby, posługujący się służbami bezpieczeństwa do przeprowadzania swej woli tak w rodzinie, jak w kraju, bezwzględny wobec wszystkich, nawet swoich najwierniejszych rewolucyjnych towarzyszy. 
Koszary Moncado
Czasami krytyka wydaje się nawet za daleko posunięta, bo na podstawie opisywanych zdarzeń obiektywny czytelnik sformułuje jednak przychylniejsze oceny, niż ona to robiParadoksalnie niektóre fragmenty książki, które mają zaświadczać negatywnie o Fidelu jako ojcu, przemawiają za nim, jako człowieku idei. Alina opisuje taki epizod, gdy ojciec daje jej, wtedy samotnej matce, kilkadziesiąt peso wystarczających raptem na zapłacenie części rachunku za prąd, tłumacząc się, że nie może dać więcej, bo musi mieć coś dla Fidelita (najstarszego syna), który właśnie wraca z Moskwy. I druga, gdy częstuje ją swoim przysmakiem: pieczonymi ziarnami dyni, prosząc, by wzięła jedynie trochę, bo dostał tylko jedną puszkę. Dla Aliny to przykład na to, jak mało troskliwym był ojcem. Może tak, przecież korzystając ze swojej pozycji mógł miec wszystko. Ale tego nie wykorzystywał. I to też jest świadectwo tego, w jaki sposób sprawował dyktaturę.

Daleka jestem od apologizowania Castro, ale to, co można powiedzieć o nim złego, jest oczywiste, dlatego ograniczę się do pozytywów. A i takie warto dostrzec. Oceniając warunki życia na Kubie starajmy się pamiętać, że nie mamy do czynienia z europejskim poziomem życia. Kuba to zupełnie inny region świata. W krajach Ameryki Łacińskiej, nawet w tych bogatych, nie ma powszechnej służby zdrowia, nie ma powszechnej oświaty, a głodne dzieci żebrzą na ulicach wyciągając ręce do elity w wypasionych brykach. A Fidel dał swojemu narodowi dostęp do oświaty i szpitali, dał każdemu po równo ryżu i prądu. Wyszło wprawdzie żałośnie, nędznie, ale książka Aliny Fernández jest potwierdzeniem tego, że w przeciwieństwie do wielu dyktatorów, nie tylko iberoamerykańskich, wierzył w swoją ideę. Nawet jego brak troski o materialny byt córki świadczy o jego przekonaniu, że Kubańczycy mają to, co niezbędne do życia, że jego bliscy mogą żyć tak, jak reszta narodu. Może kiedyś okaże się, że Castro pod względem okradania narodu nie był lepszy od innych dyktatorów, na razie jednak nic nie wskazuje na to, aby miał miliardy dolarów gdzieś na kajmańskich kontach, i z książki Anity też to nie wynika. Luksus w wydaniu kubańskim, zastrzeżony dla elit politycznych, to basen w ogródku, przez który reszta ulicy cierpiała na braki wody, zaś przerwy w dostawie prądu jednakowo dotykały wszystkich mieszkańców uprzywilejowanej dzielnicy, jak i tych Kubańczyków, którzy mieszkali w pozostałych dzielnicach.



*



Polskie wydanie książki nie odniosło sukcesu, wystarczy spojrzeć na liczbę i wysokość ocen na Lubimy czytać i B-netce. Znałam te notowania, gdy rozpoczynałam lekturę i początkowo wydawały mi się w pełni uzasadnione, bo styl, w jakim napisano tę książkę, jest okropny. Nie wiem, czy to „zasługa” autorki, czy jakiegoś anonimowego „autora-ducha”, ale czytało się fatalnie. Przebiłam się jednak przez pierwsze kilkanaście stron nadętego grafomaństwa i kilkadziesiąt następnych utrzymanych w narracji zarozumiałego bobaska. Dalej albo było lepiej, albo przywykłam, w każdym razie forma przestała już odciągać uwagę od treści. Książka ma swoje plusy, trzeba tylko oceniać ją pod kątem tego, co Alina Fernández ma do opowiedzenia o swoim ojcu, a nie tego, jak to robi. Nie jest to może dobra literatura, dobra proza, ale to książka z rodzaju takich, w których treść należy stawiać ponad formę. Być może dla kogoś, kto zupełnie nie ma pojęcia o ostatnich pięćdziesięciu - sześćdziesięciu latach historii wyspy książka miejscami będzie wręcz nieczytelna, jednak dla osób interesujących się Fidelem i kubańskim komunizmem Mój ojciec Fidel to ciekawe dopełnienie wizerunku dyktatora i efektów jego dokonań, widzianych oczami członka najbliższej rodziny.

Najciekawsza byłaby zapewne dla samych mieszkańców Kuby, ale nie jest im niestety dane ją poznać. I dlatego ponawiam apel; może ktoś wie, skąd zdobyć elektroniczną wersję hiszpańskojęzycznej Alina. Memorias de la hija rebelde de Fidel Castro. Jeśli tak, bardzo proszę o kontakt.

środa, 14 grudnia 2011

Ja, Phoolan Devi, królowa bandytów


Phoolan Devi
 Wydawnictwo Tenten, Warszawa 1996
334 strony

Ocena 5,5/6

Książka jest autobiografią legendarnej w Indiach postaci, przez jednych uwielbianej i uważanej za wcielenie bogini Durgi, przez innych znienawidzonej za to, co robiła i kim była. A była kimś w rodzaju indyjskiego Janosika, szefową bandy dakoitów (bandytów), łupiła i karała bogatych, a wspomagała biednych i mściła ich krzywdy. 
 
Jej niezwykłe życie spisane zostało w sposób również niezwykły, jak na autobiografię, Phoolan była bowiem niepiśmienna. Opowiedzianą przez nią redaktorce Susannie Lei historię opracowało dwoje pisarzy: Marie Thérèse Cuny i Paul Rambali, a Phoolan wysłuchała zapisu i po naniesieniu poprawek potwierdziła swoim podpisem – jedynym, co potrafiła napisać. Było to w 1995 roku, rok po jej wyjściu z więzienia, w którym spędziła bez wyroku 11 lat. Wtedy jeszcze nie bardzo wiedziała, co to jest książka, znała tylko Ramajanę i nie wierzyła, że możliwe jest opublikowanie własnej, z jej własnymi słowami i wspomnieniami. Zdecydowała się na to, bo, jak pisze we wstępie:
 "Zbyt dużo legend opowiadano o Phoolan Devi - krwiożerczej, występnej królowej bandytów. Tak wiele kłamstw powiedziano o moim życiu. Ludzie mówili o mnie, a nigdy nie pozwolili mi dojść do głosu. Posługiwali się moją postacią, lecz ukazywali ją w krzywym zwierciadle. (...) Teraz nadeszła moja kolej i to ja będę mówiła. Ta książka, w której zawarte są moje słowa, mówi prawdę o Phoolan Devi. Tylko ja jedna wiem, jakie tortury przeżyłam. Tylko ja wiem, jaką ulgę przynosi odwet..."1
Autobiografia obejmuje okres od najdalszych czasów, do jakich Phoolan zdołała sięgnąć pamięcią do opuszczenia więzienia 21 lutego 1994 roku. Dalszy, tragiczny ciąg dopisało już życie. Początkowo zanosiło się na to, że los wreszcie zaczął się do Phoolan uśmiechać. Pomimo jedenastu lat spędzonych w więzieniu ludzie o niej nie zapomnieli, dwukrotnie w latach 1996 i 1999 była wybrana do indyjskiego parlamentu. Nie zapomnieli jednak i ci, którzy jej nienawidzili. W lipcu 2001 roku została zamordowana przed swoim domem w Delhi, i choć już następnego dnia zamachowiec się przyznał, jako przyczynę podając zemstę za masakrę wioski Bahmai, dokonaną przez bandę pod jej przywództwem, policja uważała, że prawdziwy motyw mógł być polityczny, jednak do dziś nie został odkryty.

*

Uwaga: wydzieliłam gwiazdkami streszczenie całej książki. Myślę, że nie zdradzam w nim istotnych zwrotów akcji, bo przecież o Phoolan Devi można przeczytać choćby w wikipedii, jednak dla osób, które chciałyby zasiąść do lektury nie wiedząc, jak potoczyły się losy autorki, streszczenie może zawierać spoilery.


Phoolan urodziła się prawdopodobnie w sierpniu-wrześniu 1963 roku, w rodzinie należącej do podkasty mallachów - rolników i rybaków, jednej z niższych w najniższej kaście śiudrów. Mieszkali w ubogiej hinduskiej wiosce Gurha Ka Purwa. Ojcu należała się w spadku część rodzinnej ziemi, ale został oszukany przez przyrodniego brata i nie dostał nic, więc utrzymywali się uprawy poletka odsłanianego na kilka miesięcy w roku przez wysychające wody Jamuny. 
 
W Indiach córka to nieszczęście dla rodziny, żeby wydać ją za mąż, trzeba dać rodzinie męża posag, a rodzice Phoolan mieli aż cztery córki i tylko jednego syna. Dodatkowo dziewczynka od początku odznaczająca się wyjątkowo niepokorną naturą, wciąż ściągała kłopoty na siebie i całą rodzinę. Zapożyczając się więc na posag rodzice wydali ją za mąż za trzydziestosześcioletniego wdowca Putti Lala, gdy miała jedenaście lat. Takie rzeczy się zdarzały, ale wtedy zwyczajowo dziewczynki po ślubie zostawały w domu rodzinnym do dojrzałości. Jednak ją mąż zabrał od razu. Biedne dziecko, które nie wiedziało nawet, na czym polega pożycie małżeńskie, było gwałcone, głodzone i zmuszane do ciężkiej pracy. Po kilku tygodniach ojciec ją zabrał, jednak nie na zawsze. Po ukończeniu trzynastu lat, gdy dojrzała, musiała wrócić do męża. Ten miał już jednak kobietę i dziecko. Znów była bita i głodzona, dopóki mąż nie odesłał jej do rodziców, tym razem dobrowolnie, nie mogąc okiełzać jej buntowniczego charakteru. 
 
Wyrzucenie przez męża to wg tamtejszych zwyczajów straszny wstyd i upokorzenie. Dla społeczności w rodzinnej wiosce stała się nikim, dziewczyną, którą każdy może bić i wykorzystywać. Ojciec, cichy i pokorny, pogodzony z losem biedak, nie potrafił jej obronić. Pewnej nocy do domu wdarło się dwóch czy trzech mężczyzn i zgwałcili ją przy rodzicach. Sytuacja zaczęła się powtarzać, przychodzili gromadnie, zwłaszcza thakurowie, stojący w hierarchii kastowej znacznie wyżej niż mallahowie, stąd jej późniejsza nienawiść do ludzi z tej kasty. 
 
Bicie biednych przez bogatych było w tym społeczeństwie normą, gwałty też nie należały do rzadkości, tyle, że ofiary nikomu się nie skarżyły, a zgwałcone kobiety starały się ukryć to, co je spotkało. Jednak nie Phoolan, bierne poddanie się losowi nie leżało w jej naturze. Szukała pomocy wszędzie, u wioskowej rady, na policji, u kuzynów. Nie tylko nikt nie przyszedł z pomocą, ale jej położenie jeszcze się pogorszyło, bo swoimi skargami złamała tabu, przyniosła hańbę całej wiosce. Doszło do tego, że jako wyrzutkowi zakazano jej nawet czerpania wody ze wspólnej studni. Wieś chciała się jej pozbyć, zwłaszcza Majadin - syn stryja, który po jego śmierci objął zagrabioną ojcu Phoolan ziemię. Spreparowano oskarżenie o kradzież i dziewczyna wraz z ojcem trafili do aresztu. Tam, za namową szwagra Majadina, przez trzy dni była torturowana i bestialsko gwałcona. Postawiona przed sądem, ze strachu przyznała się do nie popełnionego przestępstwa, do bycia dakoitem, co nawet sędziemu wydało się nieprawdopodobne. Po kilku dniach wyszła za kaucją, ale wieś nadal jej nie chciała. Majadin namówił bandytów, żeby ją porwali. Tak trafiła do prawdziwych dakoitów i spotkała Wikrama, jedynego mężczyznę, który się nią zaopiekował i o nią troszczył. 
 
Wraz z bandą Wikrama brała udział w napadach na wioski w całym stanie Uttar Pradeś. Rabowali bogatych, przeważnie thakurów. Przy pomocy bandytów Phoolan zemściła się też na swoich dręczycielach – Putti Lalu, Majadinie i jego szwagrze. Była teraz kobietą szefa bandy, tęskniła jednak za normalnym życiem, chciała mieć dom, męża, dzieci. nie było jej to dane. Dakoici żyli w dżungli, w żadnym miejscu, w żadnej wiosce nie zatrzymywali się dłużej niż na kilka dni. Ciągle uciekali przed policyjnymi obławami, ciągle w niebezpieczeństwie. Jednak to nie policja w końcu ich rozbiła, ale thakur Śri Ram, szef konkurencyjnej bandy. Wikrama zabił podstępnie, ją pojmał i nagą obwoził po okolicznych wsiach, torturując i gwałcąc, i namawiając mieszkańców wiosek, aby robili to samo. Jednak teraz nie była to już dawna Phoolan, bezbronna dziewczynka samotnie przeciwstawiająca się niesprawiedliwości. Teraz była sławna i miała swoich zwolenników, jeden z nich zorganizował ucieczkę, za co zapłacił okrutną śmiercią.

Phoolan udało się zbiec, zebrała własną bandę i stanęła na jej czele. Pod jej przywództwem dakoici napadali na bogatych, a zrabowane pieniądze Phoolan rozdawała ubogim na jedzenie, na posag dla córek. Szczególnie zawzięta była na gwałcicieli, mężczyźni, na których usłyszała skargi o gwałt, byli kastrowani. To przysparzało jej sławy i uwielbienia wśród mallachów, ale im bardziej rosła jej legenda, tym usilniej policja starała się ująć „królową bandytów”. Zwłaszcza masakra we wsi Bahmai zmobilizowała policyjne wysiłki. 
 
Bahmai, to wioska thakurów, jedna z tych, po których Śri Ram obwoził ją nagą i torturowaną, gdzie była bita i gwałcona. Dakoici Phoolan napadli na wioskę i zabili 22 mężczyzn. Takiej rzezi nie było nigdy wcześniej, banda w zasadzie nie zabijała podczas swoich akcji. Tym razem było inaczej, Phoolan zrozumiała, że tego jej nie darują, uciekła do sąsiedniego stanu.

Jakiś czas jeszcze się ukrywała, jeszcze robiła napady. Jednak ze wszystkich stron naciskano na nią, żeby się poddała, nawet wspólnicy namawiali do tego, wiedząc, że kapitulacja legendarnej „królowej bandytów” również im pozwoli uzyskać lepsze warunki w negocjacjach z władzami. Zresztą ona sama nie widziała już możliwości, żeby dalej tak żyć, chciała wrócić do normalności, przestać ukrywać się w dżungli jak dzikie zwierzę. Ustalono warunki kapitulacji, w tym długość kary: osiem lat w więzieniu dla mężczyzn, razem z ludźmi z jej bandy. 12 lutego 1983 roku złożyła broń na ręce premiera rządu stanu Madhja Pradeś, bojąc się, że w Uttar Pradeś zabiją ją nawet, gdy się podda, Jej podejrzenia nie były bezpodstawne. Już po kapitulacji, w drodze do więzienia, próbowano dokonać zamachu na jej życie. 
 
Warunki w więzieniu były straszne, a Phoolan pokazywano za pieniądze, jako atrakcję turystyczną. Poprawa nastąpiła wraz z przeniesieniem do więzienia w Delhi, do którego trafiła, gdy trzeba było operować jej wrzód żołądka. 
 
Wyszła na wolność po jedenastu latach, gdy rząd stanowy Uttar Pradeś wycofał zarzuty. Za swoją bandycką przeszłość nigdy nie była sądzona.

*

Autobiografia Phoolan Devi była w Europie bestsellerem, w Polsce nie zyskała chyba jednak wielkiej poczytności, a szkoda, bo książka jest naprawdę świetna, nieporównywalna z niczym innym. Zwłaszcza pierwsza połowa, w której autorka opowiada swoje losy przed dołączeniem do dakoitów. To wstrząsające świadectwo opresyjnych stosunków społecznych panujących na indyjskiej wsi, gdzie nikt nie przestrzega prawa stanowionego, a ochrona policyjna jest tylko dla bogatych. Pozostali muszą poddać się ustalonym zwyczajom i panującej hierarchii kastowej, zaś wszelkie próby buntu przeciw temu są karane i potępiane przez całą społeczność. Jest to też opis dramatycznych warunków, w jakich żyją Hindusi na wsiach, bo choć wspomnienia Phoolan są sprzed kilkudziesięciu lat, nic nie wskazuje na to, aby do dzisiejszych czasów zaszła jakaś znacząca poprawa.  
Nędzna wegetacja, pozwalająca tylko na przeżycie, stałe uczucie głodu i strachu przed pobiciem przez „lepszych” od siebie, wyzysk i odmowa zapłaty za pracę są nadal udziałem milionów Hindusów, a sytuacja kobiet jest gorsza nawet niż w społecznościach muzułmańskich. Jak w pewnym momencie mówi Phoolan, źle jest urodzić się w biednej rodzinie, w niskiej kaście, ale jeszcze gorzej urodzić się kobietą. Pytana kiedyś, czy chciałaby odrodzić się, jako Phoolan Devi, odpowiedziała, że wolałaby już być zwierzęciem, przynajmniej miałaby godność. W tym życiu walczyła właśnie o to, żeby żyć godnie i nigdy nie mogła pogodzić się z z zależnością od urodzonych w wyższej kaście i od mężczyzn, za co przyszło jej zapłacić życiem, jakiego za nic nie chciałaby przeżyć ponownie.

Każdy, kogo interesują Indie, kto chciałby zrozumieć żyjących tam ludzi, powinien sięgnąć po autobiografię Phoolan Devi, właśnie ze względu na pochodzenie autorki, gwarantujące prawdziwość opisu praw rządzących życiem najuboższych warstw społeczeństwa hinduskiego, jakiej nie znajdzie się chyba nigdzie indziej. Niezwykłość książki polega przede wszystkim na tym, że została napisana nie przez kogoś z zewnątrz, nie przez jakiegoś wykształconego obserwatora, ale przez osobę stojącą najniżej na tej społecznej drabinie. Czy obraz polskiej dziewiętnastowiecznej wsi byłby taki sam, jak u Reymonta, gdyby Chłopów (skądinąd doskonałą powieść) napisała żyjąca tam wieśniaczka? A takie właśnie porównanie można zrobić między autobiografią Phoolan a wszystkim innym, co powstało na temat życia ubogich Hindusów. 
Wprawdzie w drugiej połowie książki, tam, gdzie Phoolan opisuje swoje bandyckie wyczyny, z wiarygodnością jest już gorzej, jednak trzeba to tłumaczyć naturalną u każdego chęcią pokazania się w lepszym świetle. Zresztą jej legenda jako ujmującej się za biedakami „królowej bandytów” świadczy, że banda Phoolan nie była może tak szlachetna, jak to wynika z książki, ale i tak była pewnie lepsza niż inne, które grasowały na tamtych terenach.

Bardzo długa ta notka wyszła, ale na koniec muszę jeszcze wspomnieć o dwojgu pisarzach, którzy opracowali opowieść Phoolan, bo naprawdę należy im się uznanie za sposób, w jaki to zrobili, z poszanowaniem dla głównej bohaterki i tego, co wycierpiała. A ponadto zapewne ich zasługą jest, że książka ma poziom całkiem niezłej literatury, co jest raczej rzadkością w tego typu wspomnieniowych pozycjach prostych ludzi.

W Polsce autobiografia wydana została w 1996 roku i chyba nie była od tego czasu wznawiana, może więc być trudno osiągalna. Warto jednak zadać sobie nieco trudu, aby ją zdobyć, zwłaszcza, jeśli ktoś interesuje się Indiami nie tylko ze względu na zabytki i egzotykę, ale chciałby dowiedzieć się czegoś o życiu codziennym Hindusów. Ja miałam ją z biblioteki, dla Łodzian dodam, że z filii nr 4 Biblioteki Rejonowej na Widzewie.

1s. 9.

sobota, 8 października 2011

Podróże z Herodotem

Ryszard Kapuściński
Wydawnictwo Znak, Kraków 2004
262 strony

Ocena 5/6

Wróciłam właśnie z trzeciego wyjazdu urlopowego w tym roku. Ta ostatnia urlopowa resztka miała być na grzybobranie. A że w tym roku grzyby nie obrodziły (pewnie wszystkie urosły w tamtym), więc w ostatniej chwili zmieniliśmy plany i dwa dni przed wyjazdem kupiliśmy wycieczkę do Rumunii, a właściwie do Transylwanii i na Wołoszczyznę, czyli śladami Drakuli. Finansowo wyszło chyba na to samo, bo na ostatnią chwilę cena wycieczki była niższa, za to domki nadające się w Polsce do nocowania we wrześniu - pioruńsko drogie. Tyle, że literacko pojechałam zupełnie nieprzygotowana. Było już za późno, żeby szukać po bibliotekach Drakuli albo Włada Palownika, więc na wyjazd załapali się Ryszard Kapuściński i Herta Müller, bardziej pasująca do Rumunii niż Podróże z Herodotem, a mimo to nie przeczytana. 

Bo i co to za czytanie na wycieczce. W dzień szkoda widoków, a w nocy, gdy za oknem autokaru i tak nic nie widać, czytać się nie da. Podróże wprawdzie skończyłam, ale chyba ze szkodą dla książki, bo uwagę miałam non stop rozproszoną, więc pewnie dlatego nie doceniłam lektury tak, jak na to zasługiwała. Tyle w tej książce wątków, tyle spraw porusza Kapuściński i czuję, że wiele mi uciekło. Może kiedyś jeszcze do niej wrócę. Na razie skupiłam się przede wszystkim na tym, co Kapuściński pisze o pracy i roli reportera. 

Podróże z Herodotem nie są właściwie reportażami, a przynajmniej nie typowymi, bo oprócz przekraczania granic między krajami i społeczeństwami Kapuściński przekracza w niej granice czasu. Obszerne fragmenty, całe rozdziały nie tylko nawiązują, ale wręcz stanowią streszczenie lub cytaty z dzieła Herodota. 

Dzieje Herodota towarzyszyły Ryszardowi Kapuścińskiemu od samego początku, od pierwszej podróży, w którą „Sztandar Młodych” wysłał go, wówczas początkującego dziennikarza, aż do Indii. Później zabierał książkę ze sobą niemal wszędzie, gdzie wyruszał. Żyjący w V wieku p.n.e. Herodot stał się jego mentorem, wzorcem. I w jednej ze swoich ostatnich książek, w Podróżach z Herodotem Kapuściński pokazał, jak dojrzewał jako reporter, jak kształtował się jego warsztat. Na początku miał jedno marzenie – przekroczyć granicę, nieważne którą. Podróżując w towarzystwie Herodota odkrywa stopniowo (a czytelnik wraz z nim), że do przekroczenia są nie tylko granice terytoriów i że prowincjonalizmem jest nie tylko zamykanie się w granicach przestrzennych, ale również w swoich zwyczajach, mentalności, czasie. 

Odkrywa też inną rzecz: subiektywizm postrzegania świata. I uprzedza nas uczciwie, abyśmy nie brali bezkrytycznie tego, co nam opisuje. Reporter czerpie swoją wiedzę o świecie nie tylko z własnych obserwacji, bo wtedy byłaby to wiedza uboga, niepełna. W swoim poznaniu musi czerpać z relacji innych ludzi, 
„taka, jaka im się wydawała, a więc selektywnie zapamiętana i później intencjonalnie przedstawiona. Słowem, nie jest to historia obiektywna, ale taka, jaką jego rozmówcy chcieliby, aby była. I z tej rozbieżności nie ma wyjścia. Możemy ją próbować zmniejszać lub łagodzić, ale nigdy nie osiągniemy stanu doskonałego. Nieusuwalny bedzide ten czynnik subiektywny, jego deformująca obecność.”1

I kolejna rzecz dotycząca jego pisarstwa, o której Kapuściński mówi uczciwie,mimo że używając przykrywki w postaci Herodota:
„Otóż możliwe, że rytm życia i pracy Herodota wyglądał następująco: odbywał on daleka podróż, w czasie której zbierał materiały, a następnie wracał, jeździł po różnych miastach greckich, organizował coś w rodzaju wieczorów autorskich i opowiadał o doświadczeniach, wrażeniach i obserwacjach ze swoich wędrówek . Być może żył z tych spotkań, a także opłacał z nich następne podróże, zależało mu więc, aby mieć jak największe audytorium, ściągnąć tłum ludzi. Dobrze więc było zaczynać od rzeczy, która przykułaby uwagę, wzbudziła ciekawość, miała posmak sensacji. W całym jego dziele coraz to pojawiają się wątki mające poruszyć, zaskoczyć, zdumieć publiczność, która bez tych podniet, znudzona, rozeszłaby się przed czasem, zostawiając mówcę z pustą sakiewką.”2
A czy dziś jest inaczej? Też interesuje nas to, co odmienne, sensacyjne, dziwne. Wiadomo, że lepiej sprzedają się książki, w których to jest, niż takie opisujące codzienną nijakość. A zatem coś za coś, czasem trzeba skrócić dystans między wydarzeniami, coś uwypuklić, coś podkoloryzować. I to jest moim zdaniem w porządku, jeśli autor nie zatraca przy tym prawdziwości wydarzeń i nie wypacza sensu przekazu.

Tak jak napisałam wyżej, najbardziej do mnie trafiły te fragmenty książki, w których jest o warsztacie dobrego reportera. Ale jest w niej wiele innych ważnych spraw, jak choćby o otwarciu na odmienne kultury, o powtarzalności ludzkich działań, charakterów, motywacji niezależnie od czasów, w jakich żyjemy. I wiele, wiele innych wątków, jak choćby ten, do którego odnosi się jeszcze jeden cytat na zakończenie tej notki:
„W wolnych chwilach siedzę wśród słowników (...) i różnych książek o Indiach (...).
Z każdym tytułem odkrywałem jak gdyby nową podróż do Indii, przypominając sobie miejsca, w których byłem i odkrywając coraz to nowe głębie i strony, coraz to inny sens rzeczy, które zdawało mi się wcześniej, że już znam. Tym razem były to podróże znacznie bardziej wielowymiarowe niż ta pierwotnie odbyta. A jednocześnie odkryłem, że wyprawy takie można przedłużać, powtarzać, zwielokrotniać przez lektury książek, studiowanie map, oglądanie obrazów i fotografii. Co więcej – mają one pewna przewagę nad tą w rzeczywistości i realnie odbywaną, a mianowicie – w takiej podróży ikonograficznej można się w jakimś punkcie zatrzymać, spokojnie popatrzeć, cofnąć do obrazu poprzedniego itd., na co często w podróży prawdziwej nie ma czasu ani możliwości.”3 
Zawsze tak uważałam i czułam, tylko nigdy tego nie ubrałam w słowa, ale nie szkodzi, bo i tak nie zrobiłabym tego lepiej niż Kapuściński. 

1s. 256.
2s. 83-84.
3s. 51-52.

środa, 15 czerwca 2011

Dzikie łabędzie (Trzy córy Chin)

Jung Chang
Wydawnictwo PRIMA, Warszawa 1995
479 stron

Ocena 5/6

Okładka jest z innego wydania, niż to, które czytałam, a podtytuł w nawiasie, bo w moim wydaniu go nie było. Dodatek jest o tyle celny, że książka opowiada o losach trzech pokoleń kobiet: babki, matki i przede wszystkim samej autorki. Tytuł wiąże się z jej pierwotnym imieniem Erhong – Drugi Dziki Łabędź, brzmiące po chińsku tak samo, jak „zblakła czerwień”, co było powodem, że na początku Rewolucji Kulturalnej musiała je zmienić.

Jung Cheng dorastała w Chinach, jej dzieciństwo i młodość upłynęły pod rządami Przewodniczącego Mao. W oparciu o własne wspomnienia i opowieści swojej matki wiele lat po wyjeździe na Zachód opisała w Dzikich łabędziach losy własnej rodziny. A że losy te przypadały na okres wojennych i rewolucyjnych zawieruch, które przetoczyły się przez dwudziestowieczne Chiny, oprócz rodzinnej sagi mamy obszerny opis życia codziennego, tak szczegółowy, jakiego dotąd nie miałam okazji poznać. W kilku powieściach i zbiorach opowiadań, jakie czytałam, przewijały się obrazy chińskiej codzienności, ale tu natrafiłam na relację naocznego świadka, dokładną i wiarygodną (przynajmniej co do tego, jak się wtedy żyło, ale o tym później).

Historia rodzinna opowiadana jest chronologicznie. Zaczyna się od dzieciństwa babci, która urodziła się w tradycyjnej chińskiej rodzinie w czasach, gdy ojciec sprawował władzę absolutną, a dziewczynkom krępowano stopy, bo bez tego nie miały szans na zamążpójście. Babci autorki skrępowano stopy, ale za mąż i tak nie wyszła, przynajmniej nie od razu. Najpierw została jedną z licznych konkubin cesarskiego generała, dopiero po jego śmierci poślubiła starego doktora Xia. Ten okres rodzinnej historii stał się okazją do opowiedzenia o zwyczajach i zasadach obowiązujących w czasach, gdy stare tradycje były jeszcze silne. 
 
Matka autorki miała w młodości już znacznie więcej swobody niż babcia. Zachwycona komunistycznymi ideałami równości wszystkich ludzi, również kobiet, przyłączyła się do ruchu, który szybko ogarniał cały kraj. Zakochana w fanatycznym komuniście, pozostała jego żoną, mimo że wielokrotnie i często w okrutny w naszym rozumieniu sposób okazał, że w jego hierarchii wartości rodzina stoi daleko za partią. Z biegiem lat oboje doszli do wysokich urzędów partyjnych i państwowych, budując maoistowskie Chiny i wdrażając w życie kolejne pomysły Przewodniczącego, doprowadzające i tak już zniszczony wojną kraj do jeszcze większej ruiny. Jednym z takich pomysłów był Wielki Skok, który doprowadził do głodu, w wyniku którego zmarły miliony ludzi. Budowie komunizmu towarzyszyły nawracające co kilka lat polowania na wrogów ludu i rewolucji, mające wyeliminować i napiętnować zwolenników Kuomintangu (w książce Guomintang). W praktyce każdy mógł paść ofiarą takich prześladowań, w okresie Rewolucji Kulturalnej nie ominęły też rodziców autorki, którzy jako „uczniowie kapitalizmu” poddani byli licznym akcjom demaskacyjnym, a w końcu zostali aresztowani i zesłani do obozów pracy.

Dzieciństwo Jung upływało spokojnie i szczęśliwie pomimo ciągłej nieobecności rodziców, którzy nad rodzinę przedkładali pracę dla rewolucji. Jako córka jednego z najwyższych urzędników w prowincji Sichuan żyła w dostatku nawet w latach wielkiego głodu. Poddana od najmłodszych lat maoistowskiej indoktrynacji rosła w poczuciu uwielbienia dla Mao i w wierze w jego dobroć. Nawet w okresie prześladowań, jakie od 1965 roku spadły na jej rodziców, a wraz z nimi na całą rodzinę, nie straciła tej wiary, pozostając w przekonaniu, że winę za wszelkie wyrządzane niegodziwości ponoszą ludzie z otoczenia Przewodniczącego, a nie on sam. Długo trwał proces dochodzenia do prawdy, bo trudno jej było uwierzyć, że za całym złem, jakie spotkało jej kraj, stoi człowiek, którego, jak sama pisze, uważała za Boga. I nie tylko ona. Propaganda i indoktrynacja doprowadziły całe społeczeństwo do całkowitego ogłupienia, w jakie trudno po prostu uwierzyć. 
 
Jung Chang wiele miejsca poświęca w książce losom własnej rodziny i te fragmenty brzmiały mi czasem fałszywie. Myślę, że autorka nie uniknęła pokusy wybielania swoich bliskich, których zawsze przedstawiała jako ludzi dobrych i szlachetnych. W ogóle osoby ukazane w jej książce są albo czarne albo białe (nieważne, jak byłyby czerwone). Z dystansem podchodzę też do jej ocen w sprawie kluczowych wydarzeń i postaci historycznych. Ponadto początkowo denerwował mnie styl, w jakim napisana jest książka, jakiś taki oficjalny, sztywny, ale albo zmienił się wraz z kolejnymi rozdziałami, albo przywykłam przez te prawie 500 stron (napisanych zwarcie, prawie bez dialogów). 
 
Natomiast fascynujące było dla mnie to, że autorka dokładnie, w najdrobniejszych szczegółach opowiada, jak wyglądało życie w tamtych czasach. Trochę o starych zwyczajach panujących za czasów młodości babki: o żonach i konkubinach bogatych Chińczyków i o codzienności biedaków, o życiu pod okupacją japońską. Więcej o okresie walk z Guomintangiem, budowy państwa komunistycznego i obalania starych tradycji. Najdokładniej opisuje jednak czasy, które sama pamięta, przenosząc czytelnika w rzeczywistość tak nonsensowną, że trudno pogodzić się z tym, iż działa się naprawdę. Ludzie dobrowolnie rezygnowali z osobistego szczęścia i rodziny w imię utopijnych idei. Dzieci oddawali do tygodniowych przedszkoli, bo nie mieli czasu zajmować się nimi pochłonięci realizowaniem zadań, jakie wyznaczyła partia, nie gotowali w domach – partia tego zabroniła, ciągle obserwowali i byli obserwowani – trzymanie się na uboczu było źle widziane, poddawali się nieustannej publicznej samokrytyce – bo to, co jednego dnia było słuszne, następnego okazywało się błędem. Cały ten okres, to z naszego punktu widzenia jeden wielki koszmar, ale szczyt absurdu społeczeństwo osiągnęło w początkowym okresie Rewolucji Kulturalnej. 
 
Wielokrotnie podczas lektury zastanawiałam się, co ci ludzie sobie zrobili. To oni sami bezkrytycznym angażowaniem się w realizację kolejnych wielkich zadań wyznaczanych przez Mao przyczynili się do tego, że przyszło im żyć w takich warunkach i tyle wycierpieć. Całe społeczeństwo na to pracowało. Zaczynało się niewinnie, od pełnego dobrych chęci, choć nieudolnego wdrażania idei wolności i równości wszystkich ludzi, a przerodziło się w karykaturę i obłęd. Paradoksalnie to te właśnie fragmenty książki, w których Jung Chang opisuje całą ową nielogiczną i nie do przyjęcia codzienność, są najbardziej wiarygodne. I dla tych opisów gorąco Wam polecam Dzikie łabędzie.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...