Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bazyl. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bazyl. Pokaż wszystkie posty

9 marca 2018

Nie pisałam bo płakałam


Bazyluś dwutygodniowy

Bazyl pozujący

Pan Bazyl

Bazylek trzytygodniowy

Bazyl dorosły

Bazyl rozleniwiony

Bazyl popijający
Bazyl robi manicure

Bazyl zadumany

Bazyl jesienny

Bazyl do podziwiania

Bazyl zafascynowany

Bazyl obserwujący

Bazyl bezpieczny

Bazyl szczęśliwy na łonie natury

Bazyl śpi, ale czuwa

Bazyl, zawsze poważny

Bazyl, mój drogi

Kocie, Bazylku, Bazyluniu Kochany,

właśnie rok mija, od kiedy nas opuściłeś. I zostawiłeś  w żalu, w smutku.

Przez ten rok stale cię wspominaliśmy, wciąż przypominaliśmy sobie te dni, miesiące i lata, które wspólnie przeżyliśmy.
I to, ile radości dostawaliśmy codziennie od ciebie.

To prawda, już tak nie boli.
Wszyscy mamy od Natury dar zapominania cierpienia.
Ale pamięć pozostanie na zawsze. I to jest dobre.

Bazylu, mój drogi...

2 maja 2016

Te podłe kocurzaste


Fela zagląda: już jest obiadek?


Felutka się pasie

Filipek jak najdalej od ganku

Filip wypina się (na mnie)

Bazyl: nie dam się złapać

Fela przyczajona

Filip na posterunku pod morelą - łatwo bezpiecznie na niej się schronić

Duniulka czasem lubi połazikować po dworze

Filip się napycha kiedy nikt nie widzi


  Człowiek dwoi się, troi nawet, przejmuje, dogadza, kocha,  wręcz uwielbia, a to draństwo podłe (to znaczy nasze koty) ma cię w wielkim poważaniu; szlag mnie znowu trafił, bo jak tylko deko cieplej się zrobiło, to zwierzaki pod drzwiami wejściowymi tak się napraszały, żeby je wypuścić, tak śpiewały, przymilały, wreszcie awanturowały się, że wymogły na mnie to wyjście.

Oczywiście o powrocie do domu mowy już nie było; prośby ani groźby w ogóle nie skutkowały.
Więc opiekun postawił sprawę twardo: kto do domu nie wraca, miski nie dostaje. Głodem chciał kocurzyska wziąć. A potem ‘puszyć’ się, że jego metody wychowawcze takie skuteczne są.

No, niestety. Ten sposób wcale nie zadziałał. Bestie wolą głodne siedzieć, ale na dworze, niż nażarte, ale w domu, który za więzienie, a wręcz za jakiś konzentrationslager  mają.

Więc powiedziały tylko opiekunowi - he, he! Mają po  9, 10 i 15 lat, i na dobrą sprawę zawsze robiły co chciały. No a teraz, wiosną, mimo, że wszystkie kastrowane, czują przemożną chętkę na życie, i to wyłącznie na dworze.

No to znów ja, wychodząc z założenia, że skoro i tak na dworze po tyle godzin marzną, to niech chociaż  jedzonko dobre dostają, i na ganek miski wynoszę, proszę i namawiam na obiadek i kolacyjkę. A te wredasy pod gankiem czatują, bo głodne, ale do misek się dobierają dopiero, kiedy drzwi się zamknie  i w domu zniknie. Biegnę więc na górę i przez łazienkowe okienko podglądam sytuację: jedzą, czy nie? Jasne, że wcinają. Ale jak tylko usłyszą, że schodzę, rozpierzchają się na wszystkie strony, żeby nie daj Bóg, nie dać się złapać i do domu przymusowo  wcielić.

A dopiero chore tałatajstwo było, z kocich katarów leczone. Ale co tam; nie one przecież martwią się, nie one chorych obsługują i nie one za kurację kasę płacą.

Dlatego nie cierpię darmozjadów, co to nawet domu ci nie upilnują,  i w ogóle człowiek nic z nich nie ma, bo i swoje przywiązanie (rzekome?) dawkują ci w miligramach.
 
Wielce zazdroszczę osobom, które potrafią jakiś reżim w kocim stadzie zaprowadzić. Bo w naszym domu my jesteśmy tylko na kocie usługi.  
Fuj, psubraty jedne. Właśnie: może psa sobie sprawić?!

1 marca 2016

Zima nocą przyszła

Zima nocą przyszła


...a tak w dzień wyglądała








Jeszcze przed nocą poprzedzającą zimowy atak wyprawiłam się z kotami do doktora, kociego, do Dzierżoniowa. Jazda - koszmar; na drodze mgła jak mleko, nic nie widać dalej niż na 50-60 m, a w aucie koncert na parę gardeł, a właściwie żaden koncert, kakofonia to była.

Koty od dwóch tygodni leczone są na herpes, a konkretnie na jego objawy, bo wiadomo, że przeciw kociemu katarowi leków nie ma.
Po aplikacji antybiotyku (jakaś straszna trucizna pod nazwą Convenia), kropli do oczu, serwowaniu pysznego jedzonka i przestrzeganiu zakazu wychodzenia, kocurzaste jakby lepiej się poczuły, ale nie wyleczone, niestety.

Te dwa tygodnie to była udręka, i dla opiekunów, i dla chorych. Głównie ta niemożność opuszczania domu,  niekontrolowanego włóczęgostwa, szlajania się po okolicy, tak się kotom dawała we znaki, że zaczynały popadać w aberrację. Filipek zawodził pod drzwiami wejściowymi, tak rozpaczał, płakał lub krzyczał, że naprawdę obawiałam się o jego głowę. I wymógł na nas wychodzenie; co rano wyprawa z opiekunem, który wyrusza między ósmą a dziewiątą na zakupy.

Więc jeśli Filip wychodzi, to Bazyl oczywiście też. A za nimi ich mamuśka, Fela. Z tym, że kocica tylko do furtki opiekuna odprowadza, a potem we własnym lub sąsiedzkim ogródku, gdzieś pod krzakiem czeka, i na powitanie przed furtkę wychodzi, a czasem nawet zdarza się, że na spotkanie aż do rogu uliczki podbiega. Oczywiście jeśli na horyzoncie Rudy się nie czai. Rudy to piesek sąsiadów z naprzeciwka, kundelek, niegroźny całkiem, ale groźnie wszystkich i wszystko obszczekujący; Felę i Filipka całkiem zastraszył. Jego natomiast zastraszył nasz piesek, czyli Bazyl.
Bazyl jest dla Rudego Panem Bazylem i Rudy mu czapkuje.

Bazylek, być może i z tego powodu, poczuł się tak pewnie w stosunku do obcych psów, że pewnego razu podniósł łapę na owczarka, co prawda przywiązanego pod zatoką na wózki sklepowe, ale gabarytów takich, że raz by kłapnął zębami, i byłoby po naszym kocie. Mój mąż mało nie zszedł na zawał, kiedy zaobserwował tę sytuację po wyjściu ze sklepu.

Fela trzyma się blisko domu, ale bliźniaki idą daleko, pod sam  market prawie, albo pod tzw. drewniaka, gdzie mieści się sklep GS. Po drodze, okrężnej oczywiście, ze wskakiwaniem na okoliczne drzewa i przesiadywaniem w piwnicznych okienkach bloków, które mamy za płotem, kocury wracają z moim mężem do domu i głodne wpadają do kuchni. A tu śniadanko i ... areszt. Tym razem już na nic zawodzenie pod drzwiami, wykłócanie się z nami albo wrzaski i wygrażanie, że przestaną nas kochać. I tak zresztą wiemy, że kochają nas, po swojemu oczywiście, tylko wtedy, gdy potrzebują nas do swoich celów, a głównie do posług.

I tylko Dunia na dwór się nie wybiera, choć przyznać trzeba, że gdy ma ochotę się przebiec, to wcale o pozwolenie nie pyta; do perfekcji opanowała sztukę uciekania; nie wiadomo jak i kiedy, a Dunia już na dworze. W dodatku sama nie wraca, trzeba po nią pójść, wziąć na ręce, albo pozwolić, aby usadowiła się na mężowskim karku i tak wjeżdża do domu.
To wożenie się w charakterze boa tak się Duniulce podoba, że poluje na tę okazję i  kiedy tylko uda jej się wskoczyć opiekunowi na kolana, czepiając się pazurami ubrania, sadowi się z tyłu, wokół szyi. Kupa swetrów w strzępach. No, ale Duni wolno wszystko. Kocia w tym roku kończy 15 lat, nie jest już doskonałego zdrowia i wie doskonale, że ma specjalne w domu przywileje.

22 lipca 2015

Jogurt i lody





Koty leżą gdzieś po krzakach, całe rozparzone. Na noc do domu nie przychodzą.
I mądrze; nie mamy klimatyzacji; na dole jeszcze jako tako można wytrzymać, ale na górze, w sypialniach - tropiki;(

Dunia nadal wychodzi tylko w szelkach, zwłaszcza wieczorami lubi na ławeczce poleżeć i podrzemać.

Cały dzień coś się popija, ale czy to ulgę przynosi? Nie za wielką. Więc robię lody i jogurt. Dla nas lody, koty zjadają jogurt. Oczywiście oprócz Filipka, on zawsze lubi co innego, zawsze marudzi i wybrzydza; więc proszę bardzo - będzie więcej dla innych. Bazyl za jogurtem po prostu przepada.

Robię wg ciut zmodyfikowanego przepisu z 'Kuchni Kryszny' autorstwa Adiraja dasa:

2 butelki mleka 3,2% gotuję, studzę do temperatury około 40-45 stopni (ciepłe, ale nie parzy), przelewam do termosu z szeroką górą i dodaję pół albo 2/3 małego kubka jogurtu Tola (lub innego lubianego), rozmieszanego w niepełnej szklance mleka. Mieszam, zakręcam i zostawiam w spokoju na 3 godziny. Nastepnie przenoszę termos do lodówki, aby przerwać dalszą fermentację (bo będzie za kwaśny).

Pycha. I samo się robi. A kiedy już widać dno w termosie, wybieram 2 łyżki jogurtu i chowam do lodówki. Będzie na kolejny zaczyn.

Jeśli nie mamy dużego termosu to po prostu robimy go z innego, zamykanego naczynia, owiniętego folią i kocem, aby utrzymywać ciepło przez te kilka godzin.

Lody robię bez maszynki i bez mieszania, bo kto by w te upały co chwila biegał do zamrażalnika i miksował lodową masę;)

3 'czubate' łyżki wazowe jogurtu wkładam do pudełka, w którym będą się mrozić, dodaję duży kubek (330 ml) śmietany kremówki 30% ubitej na sztywno. Do tego dodaję zmiksowane morele (bo właśnie mamy z ogrodu), albo dżem czy konfiturę, albo inne dodatki (czekoladę posiekaną, bakalie, kawę, itp.). Miksuję, zamykam pudełko i do zamrażalnika na 3-4 godziny.

Dodatek ubitej śmietany sprawia, że nie tworzą się duże, zamarznięte kryształki i całość ma dobrą konsystencję. No i wiem, co jemy.

Oczywiście przepisów na samodzielne zrobienie lodów można znaleźć tysiace, ale mi głównie chodzi o to, aby było prosto i w miarę szybko. Zresztą i tak ostateczny efekt smakowy (i wzrokowy) będzie zależał od dodatków serwowanych już wprost do pucharków.

Nasze koty też lubią sobie liznąć;)



27 kwietnia 2015

3 tygodnie w łóżku z Filipem

Bardo Śląskie, fot. Internet

W Palmową Niedzielę pojechałam do Barda. Tam, tradycyjnie od lat,  w murach i na dziedzińcu klasztoru  przy Bazylice NMP, urządzany jest jarmark wielkanocny. Obszerne, pięknie sklepione korytarze klasztoru, liczne eksponaty muzealne, sąsiadująca światynia, wytwarzają świąteczny nastrój, sprzyjający wystawiennictwu, głównie zresztą nastawionemu na wyroby i rękodzieło regionalne.

Byłam bardzo zadowolona ze spotkania, ale fatalna pogoda, zimno i porywiste wiatry, a głównie chyba duże skupisko ludzi, przewijających się wśród stoisk, zrobiły swoje. Do domu wróciłam z wysoką gorączką. Tak, grypa. A w domu kichający na 1,5 metra i kaszlący Filipek. Więc zapakowałam nas oboje do łóżka. Do tego termofory, gorąca herbata z cytryną i przyprawami, aspiryna, a dla Filipka sinupret. Podawałam mu po ⅓ tabletki trzy razy dziennie. Zamierzałam leżeć przez trzy doby, niestety, skończyło się na trzech tygodniach.
I wątpię, czy bym wstała, ale z łóżka siła wyższa mnie wygnała.

Okazało się, że Dunieczka, która i tak ledwo życia się trzyma, sika na czerwono. No, to już alarm na całego i przymusowy wyjazd do weterynarza. A doktorów nasze koty mają w Dzierżoniowie, więc kawałek podjechać trzeba. I 20 kwietnia pojechałyśmy z Dunią i Felą, która też nie bardzo się czuła, szukać pilnej pomocy. Okazało się, że Duniulka ma klasyczne zapalenie pęcherza, a Felutka, niestety, zapalenie płuc. Oczywiście kroplówki dla obu, antybiotyki obowiązkowo. I jeżdżenie przez trzy kolejne dni na kontynuowanie kuracji. W międzyczasie Bazyl nabawił się zapalenia gardła, po swoim półtoradobowym ‘gigancie’, przy okropnej pogodzie. Oczywiście on także wylądował u weta i do dziś zażywa leki.

Tak więc człowiek obarczony obowiązkiem opieki nad zwierzakami absolutnie nie może pozwolić sobie na swobodne  leżakowanie, zajmowanie się sobą i swoim samopoczuciem, bo wtedy wszystko zaczyna się wymykać spod kontroli.

No, ale idzie ku lepszemu. Duni choroba opanowana, Fela czuje się lepiej, bo apetyt powrócił, Bazyl nie płacze z powodu bólu gardła, a Filipek co prawda jeszcze kicha, ale teraz najwyżej na pół metra. Przedwczoraj wszystkie miśki cały dzień na słoneczku się wygrzewały, i oprócz Duni, na noc nie stawiły się w domu. Wczoraj, za karę, miały areszt domowy; spanie i jedzenie, jedzenie i spanie. Ale i tak nie rwały się na dwór, bo padało. A dziś znów od rana na słońcu.

I jeszcze podjęłam ważną decyzję. Właściwie wbrew nakazowi jednego z wetów, aby Dunia przez co najmniej 3 miesiące była na diecie Royal Canin urinary, podaję jej (i wszystkim) surowe mięso, trochę masła, śmietanki i twarogu. Po prostu przechodzę na dietę BARF. To znaczy dla zwierząt. Bo sama nie jadam zwierząt;)


Doktorzy naszych kotów (fot. Przychodni)
lek.wet.Andrzej Bugaj

lek.wet.Aleksander Wróblewski
Dzierżoniów, ul. Brzegowa 81 d


29 czerwca 2010

Tort tuńczykowy

Kot, wiadomo, jest po to, aby udowadniać nam na każdym kroku, że jest najważniejszy.
Jest po to, aby nieustannie manifestować  zmienne swoje nastroje.
Jest po to, aby ciągle żądać od nas najwyższej uwagi i skupienia się na JEGO problemach.

Oczywiście my jesteśmy po to, aby zapewnić kotu:

 -  miękkie i pachnące spanko, najlepiej w naszym łóżku tuż po zmianie pościeli, aby było gdzie wskoczyć obłoconymi łapami (- no, posuń się, bo chcę się zdrzemnąć, na dworze paskudnie więc dłużej nie będę biegać),

 -  pyszną miskę pięć razy na dobę, w tym raz koniecznie około drugiej nad ranem, najlepiej z  filetem z indyka albo/i łososia (- co, znowu KiteKat?! A potem jesteś niezadowolona, że zwymiotowałem na kanapę?),

 -  czułości, głaskanka i przytulania, jasne, że   t y l k o   wówczas, gdy nasz podopieczny ma na to ochotę (- możesz ograniczyć przypływ  swoich uczuć? Nie widzisz, że JA teraz śpię/roztrząsam egzystencjalne problemy/jestem zajęty śledzeniem toru lotu muchy!).

Naturalnie lista jest pobieżna, dotykająca nielicznych tylko naszych funkcji, jakie przy swoim kocie spełniamy, czyli funkcji  zaopatrzeniowca, pielęgniarza, odźwiernego, kucharza,  psychoanalityka,   instruktora k-o,  manikiurzysty,  stylisty, służącego. Itp. Itd.

W ramach tych obowiązków z wielką przyjemnością przygotowałam dziś naszym maluchom tort tuńczykowy, z trzema  sardynkami w charakterze świeczek, wykorzystując na ten cel żelazne rezerwy z zapasów trzymanych na wypadek nieprzewidzianych okoliczności, na przykład gości nie zapowiedzianych.

Nasze maluchy, to znaczy bliźniacy Filipek i Bazylek, urodzili się równo przed trzema laty,  pięknego, jak dzisiejszy, 29 dnia czerwca.  Trudno się z tym pogodzić, ale maluchami od dawna nie są.
Chowają się zdrowo. W ragtajmowych rytmach, można powiedzieć.

Bądź szczęśliwy Filipku!
Bądź szczęśliwy Bazylku
!





11 lutego 2010

Prawym łokciem do lewego kolana


Jeżdżę na masaże. Nie, nie do SPA. Do miejscowego ośrodka rehabilitacyjnego. Po masażu gimnastyka przez pół godziny. Dresik, kapcie, ręczniczek.
Leżenie na podłodze niezbyt miłe, na materacu co prawda, i z poduszką pod głową, napełnioną jakimiś nasionami chyba, bo przyjemnie się przesypują. To znaczy nasiona w poduszce, bo
z moją głową na razie jeszcze jako tako.

Sala gimnastyczna niezbyt duża, ale ładna, z wielkimi oknami i z lustrami. W nich obejrzeć można swoją sylwetkę (o Boże!) i swoją niemoc (o rany!). W dodatku trzeba ćwiczyć: rączki splatamy na karku, nóżki ugięte w kolanach, głowę unosimy i prawym łokciem dotykamy lewego kolana. Powtórzyć dziesięć razy. Potem odwrotnie. Znów dziesięć razy. To samo
z ciężarkami w każdej ręce. W kolejności 'rowerek', w przód i w tył. Następnie 'kołyska'.
I ćwiczenie, którego nie będę opisywać, bo za długo by to trwało, a na samo jego wspomnienie wszystkie kości zaczynają mnie boleć. Na koniec 'rozciąganie', czyli to, co każdy kot robi zaraz po wstaniu z betów.
I już można zacząć gramolenie się z tej podłogi do pionu, po cichu policzyć wszystkie kończyny, czy na miejscu aby, i grzecznie powiedzieć - dziękuję i do widzenia. A potem powlec się do wyjścia z absolutnym przekonaniem, że oto osiągnęło się wiek 99 lat, no, niech będzie 98. A jutro od nowa: rączki wzdłuż tułowia...

Tak miałam w ubiegłym tygodniu. W bieżącym jest znacznie lepiej, bo nikt się mną nie zajmuje, ani nie przejmuje. Z powodów kadrowych zdaje się. Nie widzę tych pań, które usiłowały uprzednio mojemu kręgosłupowi jego podstawową funkcję przywracać. Nawet mi to odpowiada z tego względu, że samodzielnie mogę w dowolnym rytmie sobie ćwiczyć. No, ale co do zasady, to chyba jednak nie powinno tak być. Pacjentowi należy się doza zainteresowania, nawet jeżeli nie wykłada gotówki z kieszeni tylko jest beneficjentem NFZ.




Co innego w gabinecie masażystki. Tu, w przeciwieństwie do tłoku panującego w sali gimnastycznej, całą uwagę terapeutki mamy przez dwadzieścia minut wyłącznie dla siebie. Nie wymaga się od nas absolutnie żadnego wysiłku, tylko leżenia i całkowicie bezwolnego poddawania się temu ugniataniu, głaskaniu, muskaniu, naciskaniu, pocieraniu. Lubię to, lubię. A jeszcze kiedy trafi się na sympatyczną osobę, to człowiek żałuje, że taka sesja nie jest zdecydowanie dłuższa.

Nie tylko ciało korzysta, coś dla ducha także jest: Akurat w radiu słuchałyśmy wybranych fragmentów powieści p.t. Jestem komunistyczną babą. Autor, Dan Lungu, rumuński pisarz i socjolog, napisał trochę prześmiewczą, ale głównie realistyczną bardzo historię życia kobiety, niemłodej już Emilii. We współczesnej rzeczywistości bohaterka-narratorka nie bardzo może się odnaleźć, i tęskni za światem, w którym rumuńskiej ziemi "Słońce Karpat" przyświecało. Wtedy była szczęśliwa, teraz nie bardzo. Powieść czytała Stanisława Celińska. Ale jak czytała! Gdyby niektórym polskim powieściom niedawno wydanym taka okazja się trafiła, to na pewno wiele zyskałyby na wartości. W każdym razie to była przyjemność - posłuchać dobrej prozy w znakomitej interpretacji.



Ale wracam do głównego wątku: Czy to masowanie mi pomaga? Chyba tak. Skąd wiem? Pierwszego dnia wdrapywałam się na łóżko do masażu niczym na Kasprowy. Około czwartego dnia szło mi lepiej, szczyt leżanki zmalał tak gdzieś do wysokości Śnieżki. Dziś to była zaledwie Góra Św. Anny. Mam nadzieję dojść do sprawności takiej, jakiej wymaga spacer na ten pagórek, tuż za naszą uliczką.

Jednak należna dawka masaży się kończy. Pogimnastykować się w domu można, ale wymasować sobie domowym sposobem kręgosłup? Ha, z tym to już gorzej. Można oczywiście masować się prywatnie. I tu rodzi się pytanie: kupić dla siebie zabiegi czy dla naszych kotów Royal Canin? E tam, powiedziałam sobie. Najgorzej sztuczne jakieś problemy stwarzać. Ruszam się jeszcze? Ruszam. No to chyba oczywiste, że zwierzaki nie będą zadowolone kiedy zobaczą puste wiadro na karmę. Zresztą, jak już ruszać się nie będę mogła, to po prostu pojadę.
- Jasne, powiedział Bazyl, i oblizał się, wyjadając chrupki Boscha z miski.











 

7 lutego 2010

Kolejny śnieżny dzień, to już czterdziesty pierwszy



                                                     autorka: Kim Levin

Od tego ciągłego siedzenia w domu, spowodowanego mrozami i śnieżycami jakich od lat nie było, nasze koty już całkiem kręćka dostają. Nie wiedzą, co ze sobą począć; no bo ile można spać, jak długo można znęcać się nad dywanami i obiciami. Ile jeszcze można obgryźć liści agawie, która z ganku do domu została już w październiku przeniesiona. Ile naczyń można rozbić, ile doniczek z roślinami przewrócić. I wreszcie ile bójek, podchodów, zaczajeń na siebie wzajemnie można dokonać. Koty zwyczajnie się nudzą.

                              Filipek, mój ulubieniec i utrapienie

Wychodzą na dwór, a jakże. Brodzą w śniegu z obrzydzeniem, szybko swoje ścieżki obiegają i już po 20 minutach, najdalej po półgodzinnym spacerku na progu wyczekują, aby wpuścić je do ciepłego domu.
Wszystkie normalne koty tak postępują. Oprócz Filipka naturalnie, bo Filipek normalny to raczej nie jest. Filip na dwudziestostopniowym mrozie potrafi i trzy godziny przesiedzieć, w śniegu tunele przekopywać, strąconymi soplami się zabawiać, kosy gonić, na kamiennych, piwnicznych parapetach  wysiadywać.                                                                                                                                                     
Ja przez niego nerwy tracę, bo to najmniejszy i najsłabszy kot z naszego stada, a w dodatku sierść ma całkiem lichą. I kiedy reszta tałatajstwa już najlepsze miejsca przed kominkiem zajmuje, rozwala się w niewiarygodnych całkiem pozycjach i wreszcie futra z powodu gorąca zaczyna rozpinać, Filipek akurat na dworze lanie bierze od jakiegoś kociego włóczęgi.

Okoliczna kocia hałastra, dobrze wiedząc, że w naszym ogródku bezpiecznie czuć się może, bo psem nikt nie poszczuje, ani kijem nie przyłoży,  już tak się rozbestwiła, że nie tylko między sobą boje toczy, ale nawet nasze koty, na ich własnym terytorium napada. Gdyby nie Łaciak, który ganek ustawicznie okupuje, i potworny alarm zawsze podnosi  kiedy obcy kocur się pojawia, nawet z pomocą Filipkowi nie mogłabym biegać.


Łaciak, nasz stołownik od roku przeszło, w dalszym ciągu imienia się nie dorobił, bo stale mieliśmy wrażenie, że on na chwilę tylko tu się zatrzymał. Ale on trwa,  i przeszedł wszelkie możliwe etapy tego trwania, od zastraszonego, okropnie wychudzonego kociego nieszczęścia, przez okres adaptacji, który niezbyt długi był zresztą, do agresji i chęci dominacji nad całym otoczeniem. Przecież wiadomo powszechnie, jakie koty potrafią być bezczelne.
Musiałam mu kilka razy pokazać kto tu rządzi, bo łagodne perswazje, typu:
- Łaciak, jeżeli nasze koty będziesz bił, to jedzenia nie dostaniesz - wcale nie skutkowały. Ale i tak Łaciak ostatecznie przegonił Leona, naszego poprzedniego stołownika. I pomyśleć, że to właśnie biedny Leon do miski go przyprowadził.
Taka to jest wdzięczność kocia; jeśli o przetrwanie chodzi, nie ma żadnych sentymentów. Skąd my to znamy?



Teraz Łaciak trochę sporządniał, nasze zwierzaki tylko lekko straszy, więc nie boją się już z domu wychodzić, choć za każdym razem przed wyjściem obserwują gdzie jest i co robi, a zwłaszcza jaki ma humor: nikt nie chce się przecież narazić na bolesnego szturchańca.
Za to można niezawodnie na Łaciaka liczyć, o ile oczywiście jest na stanowisku, to znaczy na ganku, w razie pojawienia się jakiegoś agresywnego intruza. Wrzask wtedy podnosi niesamowity, przebija nawet warkot mojego wiekowego odkurzacza. Więc można uznać, że na swoją miskę uczciwie zarabia. I przyznać trzeba, że specjalnie nie wybrzydza. Zwłaszcza teraz, zimą, zjada wszystko, co dostaje. Oczywiście potrafi bardzo głośno się upominać: jak to, jeszcze nie dostałem? albo: dlaczego tak mało? Bo przy większym mrozie daję mu jedzenie na raty. Ogrzewam ceramiczną miskę, wkładam pół porcji i wystawiam z przestrogą: - jedz szybko, bo ci zamarznie. Kiedy się z nią rozprawi, daję mu resztę, w drugiej, też ogrzanej misce. Trochę się ze mnie z tego powodu podśmiewają (ludzie), ale nie mogę wziąć Łaciaka do domu, to niech chociaż jedzonko ma,  jak trzeba.


Dunia znów dziś tłukła Bazyla, większego i silniejszego od niej zresztą. Ale Bazylek jest słodki, i dżentelmen z niego wielki, więc na kocicę łapy nie podnosi, woli zejść jej z drogi.
W podzięce za jego piękne zachowanie rzucałam mu trochę kulki i piłeczki, które ślicznie aportuje. Niestety, ta zabawa męczy mnie szybciej, niż Bazyla.


A Dunia szkodnicą jest wielką; stale coś rozbija i niszczy. Teraz zabrała się za kanapę w salonie. Chciałam mebel ochronić, bo na nim zawsze goście sypiają. Uszyłam więc wielką, na podszewce, grubą narzutę, dokładnie kanapę nią zabezpieczyłam, na wierzch położyłam jeszcze kocie kołderki, i teraz proszę:
- możecie po niej łazić, spać, a nawet pazury tępić.
Przemyślna Dunia bardzo szybko znalazła sposób. Ciągnie narzutę pazurami i zębami, odwija dolny brzeg i włazi między materiał a kanapę, a teraz - hulaj dusza, piekła nie ma.

Postanowiłam w takim razie do niezwykłego, jak ogólnie wiadomo, intelektu kociego się odwołać i zainteresować je sztuką. Fotograficzną.
Zaczęłam im pokazywać zdjęcia wykonane przez nowojorską fotografkę Kim Levin. Świeżo bowiem dostałam w prezencie albumik z czarno-białymi portretami pięknych kotek, jej autorstwa.

Nikt się nie poznał na urodzie tych prac, za wyjatkiem Lolity. Tylko ona chciała koniecznie łapką do środka albumu się dostać. - Widzisz, widzisz, wołałam do męża, jednak jej się podoba! - Pewnie, śmiał się mąż: - Koniecznie chce wydłubać kryształki z kolii, w jaką wydawnictwo ustroiło kotkę na okładce.

Niestety, on zawsze mi wszystko zepsuć musi. Ach, te chłopy.
                                                     



Bardzo grzeczny Filipek



Filipek senny