zbyt szybko przelałam emocje na elektroniczny papier.
Nie żałuję, jednakże powinnam być bardziej zrównoważona.
Postanawiam poprawę.
Psina nie zdrowieje, ale też w widoczny sposób się nie pogarsza.
Cieszy się życiem.
Je, pije, bawi się.
Ma nawet oznaki psiej płodności i rwie się do panów.
Wczoraj była na prawie godzinnym spacerze i o własnych siłach weszła do domu.
Czasem bywają gorsze dni.
Postaram się pamiętać o tym CZASEM, żeby siebie i Was niepotrzebnie nie szarpać.
Dwa miesiące temu lekarz powiedział, że ma szanse na trzy do sześciu miesięcy.
Można więc przyjąć, że na dziś ma jeden do czterech.
Staram się tym nie żyć i o tym nie myśleć.
Czasem to jest trudne.
Moja wyjechana chora poprawia się.
Dostałam cudnego mm-sa z nią w roli głównej - siedzi podparta poduchami, w obu rękach trzyma gazetę. Nie czyta jej, ale trzyma sama - !
I zawadiacko patrzy prosto w obiektyw komórki:)
Mówi, myśli, rozumie.
Uczestniczy w rozwiązywaniu krzyżówek.
Potrafi samodzielnie napić się z butelki.
Jest intensywnie rehabilitowana.
Przy pierwotnych totalnych zerach w skali Barthela postęp jest ogromny.
Są z nią najbliżsi - są mądrze, pogodnie, zwyczajnie.
Cieszę się jak głupia.
I wzruszam.
Wieczorami dziergam, jednak nie mam kiedy focić.
Wracam do domu późno, nie ma już dobrego światła.
A jeśli nawet światło jest to ja nie mam sił.
W pracy pomór, pada człowiek za człowiekiem (grypy, oskrzela, płuca, gorączki), a z racji ograniczonego zatrudnienia pracując w zwykłym, normalnym trybie wszyscy jesteśmy niezastąpieni. No PRAWIE wszyscy. Przy zmasowanym ataku chorób jest już masakra. Przejmujemy jednak wzajemnie swoje obowiązki starając się, aby wszystko jakoś ogarnąć. Będąc dziś na takim doraźnym i nietypowym dla mnie "zastępstwie" usłyszałam wielce zdziwione pytanie (nie wszyscy w akcję wsparcia się angażują):
- Ooooo, a czy TY masz to w zakresie czynności???
- Nie mam - odparłam.
- To dlaczego TO robisz????? - zdziwienie było jeszcze większe.
- Bo TRZEBA - odpowiedziałam wielkimi literami.
Nie ja jedna, taki czas, trzeba.
I trzeba też ogarnąć swoje.
W związku z tym pracuje się duuużo dłużej.
A po powrocie do domu zalicza totalny naryjopad.
Nie zapominam jednak, że tak wiele osób nie ma pracy, a tak bardzo jej potrzebuje.
Od niedawna szczególnie o tym pamiętam.
Za tę świadomość jestem bardzo wdzięczna.
I za osobę, dzięki której ją mam, również.
Drżę, żeby zarazki nie dosięgły i mnie.
Do moich zadań nie da się albowiem delegować nikogo.
Czasem dobrze to, a czasem źle.
Kontrole wszelakie - omijajcie mnie.
Wszak w ostatnich dwóch latach wykonałam wasz plan.
Pięcioletni... z okładem!
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą K.. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą K.. Pokaż wszystkie posty
środa, 11 lutego 2015
wtorek, 3 lutego 2015
Nie myślałam
że poczuję taką pustkę.
Że TAK mi będzie brakować.
Od miesiąca prawie codziennie byłam w akcji, tej akcji, jeśli nie czynem, to z pewnością myślami.
I nagle STOP.
Nie ma.
Finito.
Siedzę.
W ciszy.
Myślę, jak jej tam jest.
ZOL jest piękny, tak mówiła córka.
Urządzony, wyposażony, spersonalizowany.
Pachnący.
Miła, sympatyczna, profesjonalna obsługa.
Chciałabym zadzwonić, ale czuję, że to nie czas.
To ja mam czekać na telefon, tak jesteśmy umówione.
Córka chorej ma teraz na głowie mnóstwo spraw.
Jestem w historii jej życia epizodem.
I tak jest dobrze.
Znałam się z chorą od wielu lat.
Bliska mi była jej córka, więc i ona była osobą, którą pozdrawiałam i z którą rozmawiałam, choć rzadko się widywałyśmy.
A teraz łapię się na tęsknocie.
Za tymi z dnia na dzień coraz bardziej rozumnymi oczami, za uściskiem ręki, za każdym wypowiedzianym słowem.
Za nią.
A co JA z tego mam...?
Dane mi było dotknąć, doświadczyć. Coś takiego nie ma ceny. To nie film, nie książka - to życie.
Doświadczenie tak mocne, że zostanie we mnie na zawsze.
Zdobyta wiedza z pewnością kiedyś się przyda.
Jeśli nie mnie, to komuś innemu.
Za wszystko, co mogłam zrobić jestem bardzo wdzięczna.
Zwykłe, codzienne życie ma sens.
Gotowanie obiadu, zakupy, troska o najbliższych to stałe, pełne zwykłego sensu czynności.
Ale czasem, niespodziewanie, przychodzi coś takiego, co ma SENS.
Nie szukasz tego, nie łowisz okazji - to po prostu ci się zdarza.
Na początku nawet nie bardzo wiesz, co-jak-i-dlaczego.
Wszystko dzieje się samo, a ty wchodzisz w to, krok po kroku.
I dopiero na końcu spostrzegasz, że dzieją ci się rzeczy niecodzienne, rzeczy cudowne.
Widzisz to wtedy, kiedy patrzysz w te oczy.
Czujesz uścisk tej ręki.
I wiesz, że jesteś w najlepszym miejscu na świecie.
Że TAK mi będzie brakować.
Od miesiąca prawie codziennie byłam w akcji, tej akcji, jeśli nie czynem, to z pewnością myślami.
I nagle STOP.
Nie ma.
Finito.
Siedzę.
W ciszy.
Myślę, jak jej tam jest.
ZOL jest piękny, tak mówiła córka.
Urządzony, wyposażony, spersonalizowany.
Pachnący.
Miła, sympatyczna, profesjonalna obsługa.
Chciałabym zadzwonić, ale czuję, że to nie czas.
To ja mam czekać na telefon, tak jesteśmy umówione.
Córka chorej ma teraz na głowie mnóstwo spraw.
Jestem w historii jej życia epizodem.
I tak jest dobrze.
Znałam się z chorą od wielu lat.
Bliska mi była jej córka, więc i ona była osobą, którą pozdrawiałam i z którą rozmawiałam, choć rzadko się widywałyśmy.
A teraz łapię się na tęsknocie.
Za tymi z dnia na dzień coraz bardziej rozumnymi oczami, za uściskiem ręki, za każdym wypowiedzianym słowem.
Za nią.
A co JA z tego mam...?
Dane mi było dotknąć, doświadczyć. Coś takiego nie ma ceny. To nie film, nie książka - to życie.
Doświadczenie tak mocne, że zostanie we mnie na zawsze.
Zdobyta wiedza z pewnością kiedyś się przyda.
Jeśli nie mnie, to komuś innemu.
Za wszystko, co mogłam zrobić jestem bardzo wdzięczna.
Zwykłe, codzienne życie ma sens.
Gotowanie obiadu, zakupy, troska o najbliższych to stałe, pełne zwykłego sensu czynności.
Ale czasem, niespodziewanie, przychodzi coś takiego, co ma SENS.
Nie szukasz tego, nie łowisz okazji - to po prostu ci się zdarza.
Na początku nawet nie bardzo wiesz, co-jak-i-dlaczego.
Wszystko dzieje się samo, a ty wchodzisz w to, krok po kroku.
I dopiero na końcu spostrzegasz, że dzieją ci się rzeczy niecodzienne, rzeczy cudowne.
Widzisz to wtedy, kiedy patrzysz w te oczy.
Czujesz uścisk tej ręki.
I wiesz, że jesteś w najlepszym miejscu na świecie.
poniedziałek, 2 lutego 2015
Odcinek przedostatni
Wstaję o piątej.
Wykonuję codzienne poranne czynności, około 6.10 ruszam na neurologię.
Chora śpi. Siadam na korytarzowym krzesełku.
Na oddziale cisza, krzątają się dwie pielęgniarki.
- Czemu pani tak wcześnie? Transport jest dopiero o 7.30.
- Ja wiem, że o 7.00 - mówię.
SOR powiedział mi o wyjeździe o 7.00. Kilkakrotnie.
Natomiast neurologia ma w dokumentach zapis, że o 7.30. Ten dokument sporządzano wcześniej przy mnie, co w nim było napisane - nie widziałam.
O tej porze, w roboczy dzień nawet pięć minut to dla mnie bardzo dużo.
Czekam.
Minuty wloką się niemożliwie.
Przychodzi nowa zmiana pielęgniarek i salowych.
Na cichym, zaspanym oddziale kilka młodych kobiet śmieje się w głos, piszczy z uciechy, opowiada sobie dowcipy. Słyszą to wszyscy chorzy. Ich spokój się kończy.
Przyjeżdża karetka.
Nie, nie po moją chorą, po kogoś innego.
O mały włos dokumentacja chorej nie dostaje się w ręce ratowników z nie-tej karetki!
Gdyby nie moje oczy dookoła głowy tak by się stało.
Chory wyjeżdża.
Jest godzina 7.22.
Do stolika pielęgniarek podchodzi jedna z nich, siada, zabiera się za papiery.
Podchodzę, pytam, czy chorą ktoś do transportu przygotuje.
Tak, tak, proszę się nie martwić, panie właśnie przekazują sobie zmianę, zaraz chorą się ktoś zajmie.
Tjaaaa...
Nocne pielęgniarki dawno wyszły, widziałam.
A panie chichrają się od 6.50.
7.28.
Zaczyna się ruch wokół "mojej" chorej.
Przebieranie, mycie, nacieranie.
Na stopach lądują skarpetki w kwiatki, na głowę kupiłam czapeczkę, z kwiatuszkiem z boku.
Chora przytomna, rozmawiamy, pokazuję jej czapeczkę.
Podoba jej się.
Myślałam, żeby jej dziergnąć skarpetki i czapkę, ale nie zdążyłam.
Opowiadam jej raz jeszcze, co się będzie działo.
Wszystko rozumie.
- Chcesz jechać? - pytam.
- Muuuuszę... - odpowiada.
Jest w tym słowie nostalgiczna zgoda na to, co będzie się działo.
O 7.50 przyjeżdża karetka.
Zakładam czapeczkę.
- Załatwiłam Ci przystojnych ratowników - mówię. - Mogą być? Czy zmieniamy?
Chora uśmiecha się.
- Moooogą - mówi - ładne chłopaki.
Ratownicy uśmiechają się, sprawnie przepakowują "ładunek" do karetki, zdejmują chorej czapeczkę, bo w karetce ciepło.
Jestem do końca.
Stoję.
Patrzę.
Karetka rusza o 8.10.
Dzwonię do córki chorej.
Obie oddychamy z ulgą.
Karetka jest w drodze.
P.S z godziny 11.52 - sms od córki: "jest już na sali, wszystko w porządku"
Kamień.
Kamień z serca!:)))
Wykonuję codzienne poranne czynności, około 6.10 ruszam na neurologię.
Chora śpi. Siadam na korytarzowym krzesełku.
Na oddziale cisza, krzątają się dwie pielęgniarki.
- Czemu pani tak wcześnie? Transport jest dopiero o 7.30.
- Ja wiem, że o 7.00 - mówię.
SOR powiedział mi o wyjeździe o 7.00. Kilkakrotnie.
Natomiast neurologia ma w dokumentach zapis, że o 7.30. Ten dokument sporządzano wcześniej przy mnie, co w nim było napisane - nie widziałam.
O tej porze, w roboczy dzień nawet pięć minut to dla mnie bardzo dużo.
Czekam.
Minuty wloką się niemożliwie.
Przychodzi nowa zmiana pielęgniarek i salowych.
Na cichym, zaspanym oddziale kilka młodych kobiet śmieje się w głos, piszczy z uciechy, opowiada sobie dowcipy. Słyszą to wszyscy chorzy. Ich spokój się kończy.
Przyjeżdża karetka.
Nie, nie po moją chorą, po kogoś innego.
O mały włos dokumentacja chorej nie dostaje się w ręce ratowników z nie-tej karetki!
Gdyby nie moje oczy dookoła głowy tak by się stało.
Chory wyjeżdża.
Jest godzina 7.22.
Do stolika pielęgniarek podchodzi jedna z nich, siada, zabiera się za papiery.
Podchodzę, pytam, czy chorą ktoś do transportu przygotuje.
Tak, tak, proszę się nie martwić, panie właśnie przekazują sobie zmianę, zaraz chorą się ktoś zajmie.
Tjaaaa...
Nocne pielęgniarki dawno wyszły, widziałam.
A panie chichrają się od 6.50.
7.28.
Zaczyna się ruch wokół "mojej" chorej.
Przebieranie, mycie, nacieranie.
Na stopach lądują skarpetki w kwiatki, na głowę kupiłam czapeczkę, z kwiatuszkiem z boku.
Chora przytomna, rozmawiamy, pokazuję jej czapeczkę.
Podoba jej się.
Myślałam, żeby jej dziergnąć skarpetki i czapkę, ale nie zdążyłam.
Opowiadam jej raz jeszcze, co się będzie działo.
Wszystko rozumie.
- Chcesz jechać? - pytam.
- Muuuuszę... - odpowiada.
Jest w tym słowie nostalgiczna zgoda na to, co będzie się działo.
O 7.50 przyjeżdża karetka.
Zakładam czapeczkę.
- Załatwiłam Ci przystojnych ratowników - mówię. - Mogą być? Czy zmieniamy?
Chora uśmiecha się.
- Moooogą - mówi - ładne chłopaki.
Ratownicy uśmiechają się, sprawnie przepakowują "ładunek" do karetki, zdejmują chorej czapeczkę, bo w karetce ciepło.
Jestem do końca.
Stoję.
Patrzę.
Karetka rusza o 8.10.
Dzwonię do córki chorej.
Obie oddychamy z ulgą.
Karetka jest w drodze.
P.S z godziny 11.52 - sms od córki: "jest już na sali, wszystko w porządku"
Kamień.
Kamień z serca!:)))
piątek, 30 stycznia 2015
Jeśli masz dość
to nie czytaj.
Ja MAM dość.
A piszę ku pamięci.
Rano lecę do kasy ZOZ-u. Pieniądze mam przeliczone.
Mówię, za co chcę zapłacić.
- A zlecenie pani ma? - pyta kasjerka.
- ????????!
- No zlecenie, bez zlecenia ja od pani pieniędzy nie przyjmę.
- Nikt mi nie powiedział o żadnym zleceniu, kazano zapłacić to płacę! I nigdzie się stąd nie ruszę, dopóki pani pieniędzy nie przyjmie.
- Ale prooooszę sięęęę nie denerwoooować....
(jestem gotowa warczeć, krzyczeć, ale mam-się-nie-denerwować!)
Pani dzwoni do sekretariatu SOR-u.
Sekretarka biegiem przynosi zlecenie.
Gdyby zlecenia nie było transport by się nie odbył.
Dowiedziałam się o tym DZISIAJ.
Później paaaani dzwooooni jeeeeeszcze gdzieeeeś.
Ustala, jaki to transport - komercyjny czy sanitarny.
Kolejka za mną rośnie.
Komercyjny i sanitarny mają inny VAT.
Dyskusja o VAT się przeeeedłuuuużaaaa.
Na dopięcie tego tematu było - do cholery - dwa tygodnie!
Wreszcie płacę.
Podaję dane do faktury, dane córki chorej.
- Ale proszę paniąąąą, KP jest na panią x (chorą), faktura też musi być na nią!
- A kto panią prosił, żeby KP było na chorą??? Chora nie chodzi, nie mogła sama za siebie zapłacić!
- A ja fakturę muszę wystawić na tego, kto zapłacił, nie mogę na kogoś innego.
Wiem, że to bzdura.
Bzdura do kwadratu.
Ale nie mam już sił. Odpuszczam.
Chora po udarze, leżąca i niechodząca dziś około 9.00 zapłaciła za siebie w kasie SOR-u i odebrała fakturę. Tak stanowią DOKUMENTY.
Idę do chorej.
Jej stan bardzo się poprawił. Słucha, rozumie, komunikuje się. Czasem mówi, dziś jednak nie.
Opowiadam jej, że w poniedziałek wyjedzie, że przy niej będę.
Że pojedzie do córki i że będzie już bezpieczna.
Wygląda na trochę zasmuconą, może refleksyjną.
Mówię jej, że nikt już jej nie skrzywdzi i że mąż z nią jechał nie będzie.
I widzę, że w tym momencie bierze głęboki oddech i przymyka oczy...
Wychodzę z oddziału.
Po policzkach lecą mi łzy.
Ja MAM dość.
A piszę ku pamięci.
Rano lecę do kasy ZOZ-u. Pieniądze mam przeliczone.
Mówię, za co chcę zapłacić.
- A zlecenie pani ma? - pyta kasjerka.
- ????????!
- No zlecenie, bez zlecenia ja od pani pieniędzy nie przyjmę.
- Nikt mi nie powiedział o żadnym zleceniu, kazano zapłacić to płacę! I nigdzie się stąd nie ruszę, dopóki pani pieniędzy nie przyjmie.
- Ale prooooszę sięęęę nie denerwoooować....
(jestem gotowa warczeć, krzyczeć, ale mam-się-nie-denerwować!)
Pani dzwoni do sekretariatu SOR-u.
Sekretarka biegiem przynosi zlecenie.
Gdyby zlecenia nie było transport by się nie odbył.
Dowiedziałam się o tym DZISIAJ.
Później paaaani dzwooooni jeeeeeszcze gdzieeeeś.
Ustala, jaki to transport - komercyjny czy sanitarny.
Kolejka za mną rośnie.
Komercyjny i sanitarny mają inny VAT.
Dyskusja o VAT się przeeeedłuuuużaaaa.
Na dopięcie tego tematu było - do cholery - dwa tygodnie!
Wreszcie płacę.
Podaję dane do faktury, dane córki chorej.
- Ale proszę paniąąąą, KP jest na panią x (chorą), faktura też musi być na nią!
- A kto panią prosił, żeby KP było na chorą??? Chora nie chodzi, nie mogła sama za siebie zapłacić!
- A ja fakturę muszę wystawić na tego, kto zapłacił, nie mogę na kogoś innego.
Wiem, że to bzdura.
Bzdura do kwadratu.
Ale nie mam już sił. Odpuszczam.
Chora po udarze, leżąca i niechodząca dziś około 9.00 zapłaciła za siebie w kasie SOR-u i odebrała fakturę. Tak stanowią DOKUMENTY.
Idę do chorej.
Jej stan bardzo się poprawił. Słucha, rozumie, komunikuje się. Czasem mówi, dziś jednak nie.
Opowiadam jej, że w poniedziałek wyjedzie, że przy niej będę.
Że pojedzie do córki i że będzie już bezpieczna.
Wygląda na trochę zasmuconą, może refleksyjną.
Mówię jej, że nikt już jej nie skrzywdzi i że mąż z nią jechał nie będzie.
I widzę, że w tym momencie bierze głęboki oddech i przymyka oczy...
Wychodzę z oddziału.
Po policzkach lecą mi łzy.
czwartek, 29 stycznia 2015
Bezsilność.
Już prawie piątek.
Od wczorajszego poranka często sprawdzam skrzynkę.
Obiecanego maila brak.
Nie mam kwoty, jaką mam zapłacić.
Nie mam numeru rachunku bankowego.
Dziś i jutro jestem na urlopie.
Wpadam jednak do pracy, urlop mam nie w porę (konieczność), obowiązków multum.
Przypadkiem natykam się na koleżankę - żonę ratownika.
Przypadkiem i ona jest w pracy.
Przypadkiem dowiaduję się, że jeśli ZOZ nie odnotuje mojej wpłaty to o karetce poniedziałkowej mogę sobie pomarzyć. Mogą ją odwołać nawet w poniedziałek rano i skierować do innych zadań, robią tak dość często.
NIKT mi o tym nie powiedział.
I nie wierzę w przypadki.
Robi mi się gorąco.
Jest godzina 14.00.
Dzwonię do sekretariatu SOR-u.
- Ale ja do pani maila wysłałam, wczoraj - słyszę.
- Ale ja go, proszę pani, nie mam! - mówię gniewnie.
Szukam w przychodzących, szukam w spamie - nie ma.
Sprawdzamy, adres mailowy pani ma poprawny, maila wysłała, ona ma potwierdzenie, ja maila NIE MAM.
A przelew może już nie dojść.
A jeśli dojdzie to go nie zobaczą i nie zaksięgują.
Żona ratownika mówi mi, żeby na nic nie czekać, brać kasę i lecieć płacić gotówką, bo "mój" transport naprawdę jest zagrożony.
Dzwonię na SOR jeszcze raz.
Tak, jest kasa, można wpłacić jutro od ósmej, i koniecznie proszę mi przynieść potwierdzenie wpłaty, koniecznie!
Moja wściekłość rośnie, tak się składa, że tematy płatności nie są mi obce i pięć razy się zastanowię, zanim kogoś poproszę o udowodnienie, że mi zapłacił, bo z dowodów wynika, że jednak nie. To, że mi ZAPŁACIŁ muszę sobie najpierw udowodnić sama, to mój psi obowiązek!!!
Przepraszam za te wykrzykniki, ale na myśl o tym, że brak ODNOTOWANEJ I POTWIERDZONEJ wpłaty mógł zaważyć o wyjeździe karetki doprowadza mnie do szału. Tkany misternie i z wielkim trudem plan mógł się rozbić o coś, o czym nie miałam pojęcia. Bo nikt mi o tym nie powiedział.
Zatem jutro bladym świtkiem biorę pieniądz w zęby i biegnę do kasy ZOZ-u, otrzymuję dowód wpłaty, po czym zanoszę je na SOR i jak słowo daję, żądam potwierdzenia, że go dostarczyłam!
Czy jest JESZCZE coś, o czym nie wiem, a co załatwić powinnam???
Co za burdel, noszsz jasny gwint...
Od wczorajszego poranka często sprawdzam skrzynkę.
Obiecanego maila brak.
Nie mam kwoty, jaką mam zapłacić.
Nie mam numeru rachunku bankowego.
Dziś i jutro jestem na urlopie.
Wpadam jednak do pracy, urlop mam nie w porę (konieczność), obowiązków multum.
Przypadkiem natykam się na koleżankę - żonę ratownika.
Przypadkiem i ona jest w pracy.
Przypadkiem dowiaduję się, że jeśli ZOZ nie odnotuje mojej wpłaty to o karetce poniedziałkowej mogę sobie pomarzyć. Mogą ją odwołać nawet w poniedziałek rano i skierować do innych zadań, robią tak dość często.
NIKT mi o tym nie powiedział.
I nie wierzę w przypadki.
Robi mi się gorąco.
Jest godzina 14.00.
Dzwonię do sekretariatu SOR-u.
- Ale ja do pani maila wysłałam, wczoraj - słyszę.
- Ale ja go, proszę pani, nie mam! - mówię gniewnie.
Szukam w przychodzących, szukam w spamie - nie ma.
Sprawdzamy, adres mailowy pani ma poprawny, maila wysłała, ona ma potwierdzenie, ja maila NIE MAM.
A przelew może już nie dojść.
A jeśli dojdzie to go nie zobaczą i nie zaksięgują.
Żona ratownika mówi mi, żeby na nic nie czekać, brać kasę i lecieć płacić gotówką, bo "mój" transport naprawdę jest zagrożony.
Dzwonię na SOR jeszcze raz.
Tak, jest kasa, można wpłacić jutro od ósmej, i koniecznie proszę mi przynieść potwierdzenie wpłaty, koniecznie!
Moja wściekłość rośnie, tak się składa, że tematy płatności nie są mi obce i pięć razy się zastanowię, zanim kogoś poproszę o udowodnienie, że mi zapłacił, bo z dowodów wynika, że jednak nie. To, że mi ZAPŁACIŁ muszę sobie najpierw udowodnić sama, to mój psi obowiązek!!!
Przepraszam za te wykrzykniki, ale na myśl o tym, że brak ODNOTOWANEJ I POTWIERDZONEJ wpłaty mógł zaważyć o wyjeździe karetki doprowadza mnie do szału. Tkany misternie i z wielkim trudem plan mógł się rozbić o coś, o czym nie miałam pojęcia. Bo nikt mi o tym nie powiedział.
Zatem jutro bladym świtkiem biorę pieniądz w zęby i biegnę do kasy ZOZ-u, otrzymuję dowód wpłaty, po czym zanoszę je na SOR i jak słowo daję, żądam potwierdzenia, że go dostarczyłam!
Czy jest JESZCZE coś, o czym nie wiem, a co załatwić powinnam???
Co za burdel, noszsz jasny gwint...
środa, 28 stycznia 2015
Quinto.
W kontekście tego.
W ubiegłym tygodniu około czwartku córka chorej zdobywa papiery od Rzecznika Praw Pacjenta z oddziału NFZ. Papiery traktują o prawie do absolutnie darmowego transportu karetkowego w istniejących okolicznościach. Podpisy, pieczątki, wszystko jest jak należy. Z tymi papierami córka idzie w miejsce, gdzie te sprawy bezpośrednio się załatwia. Pani za biurkiem robi oczy jak złotówki i twierdzi, że w żadnym wypadku i absolutnie NIE. Nic się nie należy, transport ma być komercyjny, a w ogóle to dlaczego taaaak daleko? Czy nie ma gdzieś bliżej stosownego ośrodka, gdzieś bliżej szpitala, z którego będzie odbywał się transport???
Córka tłumaczy, że chce mieć matkę jak najbliżej.
Pani zza biurka nie rozumie, poooo coooo....
Córka - osoba łagodna, opanowana - wścieka się do imentu, dzwoni do mnie, długo nie może złapać równowagi. Pod koniec naszej rozmowy jeszcze broni pani zza biurka, mówiąc że to system tworzy takich ludzi.
Mówię jej, że to nie system.
Że wszędzie można i trzeba się starać.
I że nie można pozwolić się wykreować... na kreaturę.
Córka jest straszliwie zmęczona. Zaczyna się obawiać o siebie, o swoje zdrowie i wytrzymałość. Mówi mi, że od dawna miała zaplanowany bardzo tani kilkudniowy wyjazd, z dziećmi, w gronie przyjaciół.
I że wie, że pojechać nie może.
I wstydzi się, że tak bardzo tego wyjazdu pragnie.
Rozmawiam, tłumaczę, proszę - jedź.
Złe wieści Cię znajdą wszędzie i jak będzie trzeba to wrócisz.
Matkę odwiedzają sąsiedzi, stan póki co jest stabilny, reszty dopilnuję ja.
W końcu córka chorej mięknie, pakuje się i wyjeżdża.
W tym tygodniu wysyłam faksem jeszcze jeden dokument, którego domaga się SOR.
Wszystkie wyjazdowe procedury zostają dopięte na ostatni guzik, takie mam informacje.
Po czym okazuje się, że płatność tylko gotówką, że faktury przelewowej za transport nikt nie wystawi.
Walczę.
Sekretariat SOR-u, księgowość, na koniec główna księgowa.
Nie - nie i już, ma być płatność tak jak chcemy, główna nie odpuszcza.
Podaję swój mailowy adres, żądam przynajmniej faktury proforma, jeśli ją dziś dostanę jutro zrobię przelew ze swojego konta, w piątek powinni pieniądze mieć. Niech córka chorej odpoczywa, nie chcę jej niepokoić. Tyle jeszcze przed nią, że trudno mi to ogarnąć.
W niedzielę wieczorem zaniosę na neurologię odzież na drogę dla chorej. Wtedy też ją spakuję.
W poniedziałek o 7.00 wyjeżdża karetka. Będę tam wcześniej, dopatrzę wszystkiego, na stopy założę chorej cieplutkie skarpetki. Powiem jej, gdzie jedzie i po co, ucałuję, popatrzę, jak odjeżdża.
Później zadzwonię do córki i powiem, jak jest. Córka będzie czekała w ZOL-u, w miejscu docelowym. Przywita mamę, zaopiekuje się nią.
A później Wam napiszę, co ja z tego mam.
Napiszę, kiedy się to wszystko dla mnie zakończy.
P.S. Pies ok - tylko się cieszyć:)
W ubiegłym tygodniu około czwartku córka chorej zdobywa papiery od Rzecznika Praw Pacjenta z oddziału NFZ. Papiery traktują o prawie do absolutnie darmowego transportu karetkowego w istniejących okolicznościach. Podpisy, pieczątki, wszystko jest jak należy. Z tymi papierami córka idzie w miejsce, gdzie te sprawy bezpośrednio się załatwia. Pani za biurkiem robi oczy jak złotówki i twierdzi, że w żadnym wypadku i absolutnie NIE. Nic się nie należy, transport ma być komercyjny, a w ogóle to dlaczego taaaak daleko? Czy nie ma gdzieś bliżej stosownego ośrodka, gdzieś bliżej szpitala, z którego będzie odbywał się transport???
Córka tłumaczy, że chce mieć matkę jak najbliżej.
Pani zza biurka nie rozumie, poooo coooo....
Córka - osoba łagodna, opanowana - wścieka się do imentu, dzwoni do mnie, długo nie może złapać równowagi. Pod koniec naszej rozmowy jeszcze broni pani zza biurka, mówiąc że to system tworzy takich ludzi.
Mówię jej, że to nie system.
Że wszędzie można i trzeba się starać.
I że nie można pozwolić się wykreować... na kreaturę.
Córka jest straszliwie zmęczona. Zaczyna się obawiać o siebie, o swoje zdrowie i wytrzymałość. Mówi mi, że od dawna miała zaplanowany bardzo tani kilkudniowy wyjazd, z dziećmi, w gronie przyjaciół.
I że wie, że pojechać nie może.
I wstydzi się, że tak bardzo tego wyjazdu pragnie.
Rozmawiam, tłumaczę, proszę - jedź.
Złe wieści Cię znajdą wszędzie i jak będzie trzeba to wrócisz.
Matkę odwiedzają sąsiedzi, stan póki co jest stabilny, reszty dopilnuję ja.
W końcu córka chorej mięknie, pakuje się i wyjeżdża.
W tym tygodniu wysyłam faksem jeszcze jeden dokument, którego domaga się SOR.
Wszystkie wyjazdowe procedury zostają dopięte na ostatni guzik, takie mam informacje.
Po czym okazuje się, że płatność tylko gotówką, że faktury przelewowej za transport nikt nie wystawi.
Walczę.
Sekretariat SOR-u, księgowość, na koniec główna księgowa.
Nie - nie i już, ma być płatność tak jak chcemy, główna nie odpuszcza.
Podaję swój mailowy adres, żądam przynajmniej faktury proforma, jeśli ją dziś dostanę jutro zrobię przelew ze swojego konta, w piątek powinni pieniądze mieć. Niech córka chorej odpoczywa, nie chcę jej niepokoić. Tyle jeszcze przed nią, że trudno mi to ogarnąć.
W niedzielę wieczorem zaniosę na neurologię odzież na drogę dla chorej. Wtedy też ją spakuję.
W poniedziałek o 7.00 wyjeżdża karetka. Będę tam wcześniej, dopatrzę wszystkiego, na stopy założę chorej cieplutkie skarpetki. Powiem jej, gdzie jedzie i po co, ucałuję, popatrzę, jak odjeżdża.
Później zadzwonię do córki i powiem, jak jest. Córka będzie czekała w ZOL-u, w miejscu docelowym. Przywita mamę, zaopiekuje się nią.
A później Wam napiszę, co ja z tego mam.
Napiszę, kiedy się to wszystko dla mnie zakończy.
P.S. Pies ok - tylko się cieszyć:)
wtorek, 20 stycznia 2015
Po raz czwarty
Primo - tutaj.
Secundo - tutaj.
Tertio - tutaj.
Quatro właśnie się pisze.
Wczoraj około 09.30 ruszam na SOR, do sekretariatu.
Docieram około 10.00, tak byłam umówiona.
Osoba, z którą się umawiałam jest dostępna, ma dla mnie czas.
Osoba wygląda mi na szefową sekretariatu.
Teraz będzie dygresja.
Metrów kwadratowych sorowskiego sekretariackiego pomieszczenia - może z osiem.
Nie, z siedem.
Na tych metrach pracuje 6 osób.
Oddział jeden z najnowszych, niedawno wybudowanych.
Dla mnie ten metraż to jakiś kosmos.
Ludzie przyjaźni, pamiętają mnie, poznają.
W międzyczasie rozdzwania się mój telefon, nie wyłączyłam, a powinnam.
Pracownicy sekretariatu próbują rozkminić, co to za muzyka, zgadują, a ja opowiadam im historię związaną z moim komórkowym dzwonkiem. Wszyscy słuchają i wszyscy się śmieją.
Koniec dygresji.
- Powinna pani iść na dyspozytornię i tam napisać podanie. A kto jest dziś na dyspozytorni? - pada pytanie.
- Hermenegilda* - słyszę odpowiedź od jednej z osób.
- Uuuuuuuuuuuu.... - to komentarz pozostałych. Szefowej również. Na twarzach konsternacja. Lepiej tam nie iść, pytam? Lepiej nie, zgodnie potwierdzają wszyscy.
(domyślam się, co znaczy: uuuuuuuuuuuu, przeraża mnie, że ktoś, komu nie można zaufać wysyła do ludzi karetki, decyduje o życiu lub śmierci...)
- Wie pani, proszę napisać to podanie tutaj. Ja zajmę się resztą i oddam papier komu trzeba.
Nie mam gdzie usiąść, a muszę.
Szefowa, sadza mnie przy swoim biurku, sama stoi obok mnie, widzi pani, mówi, nawet nie ma gdzie postawić krzesła, żeby ktoś z zewnątrz mógł usiąść.
No nie ma.
Kierowana przez nią piszę stosowne podanie, pani jest pomocna, mówi, co jak i do kogo.
Dokument zostawiam u niej.
Żegnam się ciepło, słyszę w odpowiedzi gromkie chóralne "do widzenia".
Idę na neurologię.
Ostatnim moim zadaniem będzie dostarczenie chorej ciepłej odzieży przed planowanym transportem.
Muszę się dowiedzieć, kiedy mam to wszystko przynieść.
Jest już po obchodzie, jest też względny spokój, przy pielęgniarskim stole trafiam na bardzo ogarniętą osobę, dość młoda kobieta, może to oddziałowa.
Bierze jakiś urzędowy formularz, spisuje dane ZOL-u (wcześniej już je podawałam, ale komuś innemu), spisuje moje dane i kontakt do mnie. Zapisuje też datę transportu i godzinę, o której chora musi być w ZOL-u.
I wtedy jak Filip z konopi wyskakuje nagle mąż chorej!
Albowiem tak, jest mąż, mąż późny, mąż nie-ojciec córki, mąż, którego zaangażowania w sprawę wszyscy się boimy jak ognia. Detali stronie internetowej nie użyczę, tu trzeba mi uwierzyć na słowo. Napiszę tylko, że człowieka widziałam tylko raz, w domu chorej, że około pierwszego do chałupy nie można wejść czystym butem bo się tego buta po cholewki ubrudzi, że w międzyczasie człowiek się ogarnia i do kolejnego pierwszego jak człowiek wygląda, po czym kółko dalej się kręci (jest 19 stycznia, wszystko mi się zgadza). I że po trzech tygodniach po raz pierwszy odwiedził żonę w szpitalu...
I że ma w tym wszystkim potężny interes - i jeszcze większego stracha.
Człowiek mnie rozpoznaje.
Pyta, po co przyszłam, pyta grzecznie.
Jestem zaskoczona i sparaliżowana, nie wiem, ile słyszał i ile wie.
Kręcę, ściemniam, przepraszam, ale ja jeszcze muszę coś załatwić.
Człowiek znika w pokoju chorej, ja półgłosem konwersuję z pielęgniarkami.
Mówię, że się boimy, że może być niebezpiecznie, jeśli on się czegokolwiek dowie.
Na ziemię sprowadza mnie oddziałowa.
- Proszę pani, informacji udzielamy tylko osobom upoważnionym, upoważniona jest córka chorej, nikt inny niczego się od nas nie dowie.
- Ja też mam upoważnienie - cicho mówię.
- Ale ja pani żadnych informacji nie udzieliłam i nie udzielę, przyjęłam tylko to, co mi pani powiedziała - odpowiada pielęgniarka.
I to jest prawdą.
I to jest pierwszy kompetentny człowiek, który ma dokładną świadomość, co i komu może powiedzieć. A ja cieszę się, że nie trafiłam na nią wcześniej. Niczego bym nie załatwiła! I modlę się, żeby mężowi chorej nikt nic nie powiedział. Jest na to nadzieja. Do wyjazdu jest jeszcze 12 dni. Jeśli chora dnia transportu dożyje (stan jest stabilny, choć ciężki) i dojedzie do ZOL-u będzie bezpieczna. Będą przy niej ludzie, którzy ją kochają. Nikt jej więcej nie skrzywdzi...
A mąż, który pojawia się po trzech tygodniach (udar miał miejsce w jego obecności) z pewnością wątpliwości w personelu wzbudzi.
Szykuję się do wyjścia.
Mąż chorej ponownie próbuje się dowiedzieć, po co przyszłam.
Kryguję się, uśmiecham, mówię, że córka chorej mnie prosiła, że coś tam i jakoś tam. Trzymam dziób na kłódkę coby mi się nic nie wypsnęło, zakładam kurtkę, podaję rękę mężowi, żegnam się.
Przy dobrych wiatrach więcej się nie zobaczymy, choć życie pisze różne scenariusze.
Co przede mną w tym temacie?
Ewentualne odwiedziny u chorej - postaram się.
Dostarczenie odzieży na drogę.
Na tym moja rola najprawdopodobniej się skończy - i dobrze.
Będzie jeszcze w tym temacie jeden post, taki podsumowujący.
W komentarzach malujecie mi laurki. Muszę więc Wam napisać, że ja też coś z tego wszystkiego mam. Że mam bardzo dużo. Napiszę Wam, co mam.
Opiszę też wszystkie przemyślenia, jakie w trakcie załatwiania spraw chorej przyszły mi do głowy. Mam pomysł na nowy szpitalny etat. Tylko NFZ go pewnie ani nie uzna, ani nie sfinansuje.
No i mam jeszcze jedną wiadomość.
Tu był początek.
Tutaj rozwinięcie.
A dziś... dziś jest KONIEC.
Dziś w nocy człowiek odszedł, by nie powrócić już nigdy.
Po wielkim cierpieniu jego samego i rodziny.
Pogrzeb lada dzień.
Takie życie...
P.S. Może nie powinnam, ale te psie zapiski mnie samej ułatwiają pamiętanie, co jak i kiedy. Psina dziś rano wymiotowała żółcią. Forma dobra, plasterek wędliny pożarła, takie wymioty wcześniej jej się zdarzały. W kontekście jej choroby odnotowuję, że zdarzyły się dzisiaj.
* - dane osoby zostały zmienione.
Secundo - tutaj.
Tertio - tutaj.
Quatro właśnie się pisze.
Wczoraj około 09.30 ruszam na SOR, do sekretariatu.
Docieram około 10.00, tak byłam umówiona.
Osoba, z którą się umawiałam jest dostępna, ma dla mnie czas.
Osoba wygląda mi na szefową sekretariatu.
Teraz będzie dygresja.
Metrów kwadratowych sorowskiego sekretariackiego pomieszczenia - może z osiem.
Nie, z siedem.
Na tych metrach pracuje 6 osób.
Oddział jeden z najnowszych, niedawno wybudowanych.
Dla mnie ten metraż to jakiś kosmos.
Ludzie przyjaźni, pamiętają mnie, poznają.
W międzyczasie rozdzwania się mój telefon, nie wyłączyłam, a powinnam.
Pracownicy sekretariatu próbują rozkminić, co to za muzyka, zgadują, a ja opowiadam im historię związaną z moim komórkowym dzwonkiem. Wszyscy słuchają i wszyscy się śmieją.
Koniec dygresji.
- Powinna pani iść na dyspozytornię i tam napisać podanie. A kto jest dziś na dyspozytorni? - pada pytanie.
- Hermenegilda* - słyszę odpowiedź od jednej z osób.
- Uuuuuuuuuuuu.... - to komentarz pozostałych. Szefowej również. Na twarzach konsternacja. Lepiej tam nie iść, pytam? Lepiej nie, zgodnie potwierdzają wszyscy.
(domyślam się, co znaczy: uuuuuuuuuuuu, przeraża mnie, że ktoś, komu nie można zaufać wysyła do ludzi karetki, decyduje o życiu lub śmierci...)
- Wie pani, proszę napisać to podanie tutaj. Ja zajmę się resztą i oddam papier komu trzeba.
Nie mam gdzie usiąść, a muszę.
Szefowa, sadza mnie przy swoim biurku, sama stoi obok mnie, widzi pani, mówi, nawet nie ma gdzie postawić krzesła, żeby ktoś z zewnątrz mógł usiąść.
No nie ma.
Kierowana przez nią piszę stosowne podanie, pani jest pomocna, mówi, co jak i do kogo.
Dokument zostawiam u niej.
Żegnam się ciepło, słyszę w odpowiedzi gromkie chóralne "do widzenia".
Idę na neurologię.
Ostatnim moim zadaniem będzie dostarczenie chorej ciepłej odzieży przed planowanym transportem.
Muszę się dowiedzieć, kiedy mam to wszystko przynieść.
Jest już po obchodzie, jest też względny spokój, przy pielęgniarskim stole trafiam na bardzo ogarniętą osobę, dość młoda kobieta, może to oddziałowa.
Bierze jakiś urzędowy formularz, spisuje dane ZOL-u (wcześniej już je podawałam, ale komuś innemu), spisuje moje dane i kontakt do mnie. Zapisuje też datę transportu i godzinę, o której chora musi być w ZOL-u.
I wtedy jak Filip z konopi wyskakuje nagle mąż chorej!
Albowiem tak, jest mąż, mąż późny, mąż nie-ojciec córki, mąż, którego zaangażowania w sprawę wszyscy się boimy jak ognia. Detali stronie internetowej nie użyczę, tu trzeba mi uwierzyć na słowo. Napiszę tylko, że człowieka widziałam tylko raz, w domu chorej, że około pierwszego do chałupy nie można wejść czystym butem bo się tego buta po cholewki ubrudzi, że w międzyczasie człowiek się ogarnia i do kolejnego pierwszego jak człowiek wygląda, po czym kółko dalej się kręci (jest 19 stycznia, wszystko mi się zgadza). I że po trzech tygodniach po raz pierwszy odwiedził żonę w szpitalu...
I że ma w tym wszystkim potężny interes - i jeszcze większego stracha.
Człowiek mnie rozpoznaje.
Pyta, po co przyszłam, pyta grzecznie.
Jestem zaskoczona i sparaliżowana, nie wiem, ile słyszał i ile wie.
Kręcę, ściemniam, przepraszam, ale ja jeszcze muszę coś załatwić.
Człowiek znika w pokoju chorej, ja półgłosem konwersuję z pielęgniarkami.
Mówię, że się boimy, że może być niebezpiecznie, jeśli on się czegokolwiek dowie.
Na ziemię sprowadza mnie oddziałowa.
- Proszę pani, informacji udzielamy tylko osobom upoważnionym, upoważniona jest córka chorej, nikt inny niczego się od nas nie dowie.
- Ja też mam upoważnienie - cicho mówię.
- Ale ja pani żadnych informacji nie udzieliłam i nie udzielę, przyjęłam tylko to, co mi pani powiedziała - odpowiada pielęgniarka.
I to jest prawdą.
I to jest pierwszy kompetentny człowiek, który ma dokładną świadomość, co i komu może powiedzieć. A ja cieszę się, że nie trafiłam na nią wcześniej. Niczego bym nie załatwiła! I modlę się, żeby mężowi chorej nikt nic nie powiedział. Jest na to nadzieja. Do wyjazdu jest jeszcze 12 dni. Jeśli chora dnia transportu dożyje (stan jest stabilny, choć ciężki) i dojedzie do ZOL-u będzie bezpieczna. Będą przy niej ludzie, którzy ją kochają. Nikt jej więcej nie skrzywdzi...
A mąż, który pojawia się po trzech tygodniach (udar miał miejsce w jego obecności) z pewnością wątpliwości w personelu wzbudzi.
Szykuję się do wyjścia.
Mąż chorej ponownie próbuje się dowiedzieć, po co przyszłam.
Kryguję się, uśmiecham, mówię, że córka chorej mnie prosiła, że coś tam i jakoś tam. Trzymam dziób na kłódkę coby mi się nic nie wypsnęło, zakładam kurtkę, podaję rękę mężowi, żegnam się.
Przy dobrych wiatrach więcej się nie zobaczymy, choć życie pisze różne scenariusze.
Co przede mną w tym temacie?
Ewentualne odwiedziny u chorej - postaram się.
Dostarczenie odzieży na drogę.
Na tym moja rola najprawdopodobniej się skończy - i dobrze.
Będzie jeszcze w tym temacie jeden post, taki podsumowujący.
W komentarzach malujecie mi laurki. Muszę więc Wam napisać, że ja też coś z tego wszystkiego mam. Że mam bardzo dużo. Napiszę Wam, co mam.
Opiszę też wszystkie przemyślenia, jakie w trakcie załatwiania spraw chorej przyszły mi do głowy. Mam pomysł na nowy szpitalny etat. Tylko NFZ go pewnie ani nie uzna, ani nie sfinansuje.
No i mam jeszcze jedną wiadomość.
Tu był początek.
Tutaj rozwinięcie.
A dziś... dziś jest KONIEC.
Dziś w nocy człowiek odszedł, by nie powrócić już nigdy.
Po wielkim cierpieniu jego samego i rodziny.
Pogrzeb lada dzień.
Takie życie...
P.S. Może nie powinnam, ale te psie zapiski mnie samej ułatwiają pamiętanie, co jak i kiedy. Psina dziś rano wymiotowała żółcią. Forma dobra, plasterek wędliny pożarła, takie wymioty wcześniej jej się zdarzały. W kontekście jej choroby odnotowuję, że zdarzyły się dzisiaj.
* - dane osoby zostały zmienione.
piątek, 16 stycznia 2015
Po raz trzeci
w temacie, którego początek tutaj, a drugi "odcinek" tutaj. Podpowiedź dla tych, co zajrzą tu dziś pierwszy raz.
Środa, 14.01.2015.
Około południa rozmawiam z szefem prosząc o możliwość wyjścia do szpitala w czwartek. Ależ proszę, oczywiście, jak najbardziej. Po czym pod fajrant zostaję zarzucona ogromną ilością dodatkowej pracy (na codzień pracuję sama, wiem co mam robić, nadzorują mnie nieprzekraczalne terminy, kilkanaście w miesiącu), którą może wykonać każdy średnio ogarnięty pracownik umiejący obsłużyć komputer. Mam to zrobić najpóźniej do 15.00 w czwartek. Zostać dłużej w pracy w środę nie mogę. Nie mam pojęcia, jak to ogarnę.
Czwartek, 15.01.2015.
Zaczynam zleconą robotę od samego rana, zaniedbując to, co jest bardzo pilne, a o czym szef zwyczajnie nie ma pojęcia. Idzie wolno, pracy urządzenia nijak nie przyspieszę.
W międzyczasie dzwonię do szpitala. Tak, ordynator będzie o tej godzinie, tak, na pewno będzie, proszę przyjść.
W momencie wyjścia z pracy około 80% roboty mam zrobione. Tuż przed wyjściem dowiaduję się, że szef od jutra na urlopie. Trafia mnie dokumentnie. O urlopach szefa powinnam wiedzieć wcześniej i bynajmniej nie dlatego, że mam taką fanaberię.
Wypisuję się, wychodzę z pracy, docieram na neurologię.
Ordynatora nie ma.
Przyjmuje w poradni w innym mieście. Będzie za... godzinę?
To nie przypadek nagły, nie wezwanie na SOR, nie awaria, alarm czy inna cholera.
Nie ma go, bo nie miało go być.
Trafia mnie podwójnie, a przecież spokój, tylko spokój, inaczej nie załatwię nic.
Zaglądam do chorej.
Mały, bledziutki, ciężko oddychający człowiek. Zero kontaktu.
Idę do lekarza prowadzącego. Pani to jakoś tak na mnie trafia mówi doktor od-trzęsących-się-rąk (dziś się nie trzęsą), a ja to na tej sali jestem lekarzem z doskoku. Ale pana nazwisko jest pierwsze, dlatego do pana przychodzę, mówię. (Doskok? Doskok?? Na sali intensywnego nadzoru neurologicznego??? No sorry, mnie się to nie mieści nigdzie, zostawiam to dla siebie, spokój, tylko spokój). Wyjmuję upoważnienie (od tej pory WSZYSCY będą mnie traktować z atencją należną rodzinie chorej, to jest dla sprawy bardzo dobre, ale o dowód tożsamości nie poprosi mnie nikt, nikt nie sprawdzi, czy osoba na upoważnieniu to rzeczywiście ja).
Tak, stan jest poważny, nie, nie zmieniło się nic, a na to pytanie to ja pani nie odpowiem, proszę do ordynatora.
To idę.
Na SOR, do karetek, bo ordynatora nie ma.
W sekretariacie SOR-u przepytują mnie na okoliczność, udzielają informacji, 10 dni przed planowanym transportem trzeba zgłosić zapotrzebowanie. Dostaję szacunkową informację o kosztach, powinny się zamknąć w kwocie 1.500 zł, chyba że wie pani, że będzie musiał jechać lekarz, wtedy koszty wzrosną, będzie trzeba za godziny lekarza też zapłacić.
Wracam na neurologię.
Jest ordynator, uff, ale nie, teraz nie mogę mieć dla pani czasu, dopiero wróciłem, muszę ogarnąć oddział.
Na drzwiach ordynatora jest napisane, że codziennie w godzinach od - do wraz z lekarzem prowadzącym udziela informacji o pacjentach. Jestem dokładnie w tych godzinach. Czuję, jak opadam z sił, czuję za plecami ciężar mijających minut i pracę, którą do 15.00 muszę, muszę oddać.
Ordynator woła mnie do siebie. Jest z nim sekretarka. Przyjazny człowiek. Dobra wola. Dobrze mu z oczu patrzy. Ale informacji o pacjencie udziela lekarz prowadzący, proszę pani. A lekarz prowadzący właśnie odesłał mnie do pana, ordynatorze doktorze. I ja stąd nigdzie nie pójdę. Już nie mam dokąd iść.
Ordynator zaczyna współpracować. Stan chorej stabilny ale bardzo ciężki. Jest ZOL? Macie państwo ZOL, naprawdę? Dopiero od 2 lutego? No dobrze, przetrzymam pacjentkę na oddziale, skoro tak już być musi.O koordynacji transportu z miejsca A do miejsca B nie wie ordynator nic, bo proszę pani, ja tu jestem żeby leczyć ludzi, TO jest moje zadanie.
A ja jestem proszę pana kompletną idiotką, neurologiczno - szpitalną blondynką, ja nie wiem jakie tu obowiązują zasady czy inne procedury, czy ktoś mnie może poprowadzić za rękę i podpowiedzieć, co, jak i w jakiej kolejności??? Tych słów nie używam, ale sens mojej wypowiedzi jest właśnie taki.
Przejmuje mnie sekretarka ordynatora. Dobra w kontakcie. Dzwoni na SOR, mam tam pójść jeszcze raz.
Idę.
Wracam.
Ordynator woła mnie do siebie po raz drugi.
- Proszę pani, stan chorej dziś, rozumie pani, dziś jest stabilny, dziś mogłaby jechać karetką z dwoma ratownikami i wtedy koszty transportu ponosi rodzina. Ale ja nie wiem, ja nie wiem, co będzie drugiego lutego, może być gorzej i wtedy nie puszczę pacjentki w taką podróż bez lekarza. A koszty transportu z lekarzem zawsze pokrywa szpital. A do drugiego lutego, wie pani, do drugiego lutego...
- Chora może umrzeć - wyręczam ordynatora. (Dlaczego boi się o tym mówić?)
- Tak. Może tak się zdarzyć - odpowiada.
Jasne, że może. Mam taką świadomość, domyślam się, a od tej chwili mam już konkret. Taka informacja jest bardzo cenna. Zresztą każda jest cenna. Bo z każdą wiąże się jakaś wiążąca, ważna decyzja.
Po ponad dwóch godzinach wiem już prawie wszystko.
Że transport odbywa się niejako sam.
Że karetka w danym dniu wiezie pacjenta z miejsca A do miejsca B i że nikt z rodziny przy tym być nie musi.
Wiem kiedy z lekarzem, a kiedy bez lekarza.
Jestem już w drodze do pracy kiedy dociera do mnie, że przecież szpital nie ma adresu ZOL-u!
Zdobywam adres od córki chorej, wracam na oddział, podaję dane, biegnę do pracy.
Skończoną robotę ślę mailem o 15.05.
Złachana jak koń po westernie.
W domu nie ma już ze mnie żadnego pożytku.
Na szczęście mogę sobie pozwolić na nicnierobienie.
Nie wiem, czy moje słowa dobrze oddają oddziałowy organizacyjny bajzel, spychologię, brak rzetelnych informacji, proces wydzierania z gardeł poszczególnych osób danych, bez których nic nie można załatwić ani rozwiązać. A to jest jeden z lepszych, z najlepszych szpitali w Polsce. Spełniający najwyższe standardy matki Unii. Posiadający wszelkie możliwe certyfikaty. Zasady działania ma opisane w szeroko pojętych PROCEDURACH.
Dlaczego więc jest tak, jak jest? DLACZEGO???
Ja - ja jestem tą sprawą zmęczona do imentu, a przecież to tylko część tematu. Są jeszcze długi, jest mieszkanie, jest całe mnóstwo spraw, które musi załatwić córka. Jak zmęczona musi być ona? A przecież nie żali się, nie narzeka, kiedy życie w jednej chwili ograbia ją z matki i przywala ciężarami trudnymi do uniesienia.
Zrobię wszystko co mogę, żeby jej pomóc.
I Wam również za każdą pomoc bardzo dziękuję.
Każdy komentarz, każdy mail, każde najdrobniejsze słowo mogą nas naprowadzić na jakiś istotny trop. Każda modlitwa może posłać dobrą myśl w miejsce, w którym nasze zdolności się skończą. Dlatego nie znajduję odpowiednich słów wdzięczności i ośmielam się prosić o jeszcze.
Piszcie.
Komentujcie.
Mailujcie.
To jest nie do przecenienia.
A to, co opisuję może komuś kiedyś się przyda.
Cdn.
Córka przyjeżdża w sobotę.
P.S. Zwierzyna szaleje - żre, skacze, rozśmiesza nas na każdym kroku. Po chwilowym osłabieniu znów jest poprawa. Ciekawe, na jak długo...
Środa, 14.01.2015.
Około południa rozmawiam z szefem prosząc o możliwość wyjścia do szpitala w czwartek. Ależ proszę, oczywiście, jak najbardziej. Po czym pod fajrant zostaję zarzucona ogromną ilością dodatkowej pracy (na codzień pracuję sama, wiem co mam robić, nadzorują mnie nieprzekraczalne terminy, kilkanaście w miesiącu), którą może wykonać każdy średnio ogarnięty pracownik umiejący obsłużyć komputer. Mam to zrobić najpóźniej do 15.00 w czwartek. Zostać dłużej w pracy w środę nie mogę. Nie mam pojęcia, jak to ogarnę.
Czwartek, 15.01.2015.
Zaczynam zleconą robotę od samego rana, zaniedbując to, co jest bardzo pilne, a o czym szef zwyczajnie nie ma pojęcia. Idzie wolno, pracy urządzenia nijak nie przyspieszę.
W międzyczasie dzwonię do szpitala. Tak, ordynator będzie o tej godzinie, tak, na pewno będzie, proszę przyjść.
W momencie wyjścia z pracy około 80% roboty mam zrobione. Tuż przed wyjściem dowiaduję się, że szef od jutra na urlopie. Trafia mnie dokumentnie. O urlopach szefa powinnam wiedzieć wcześniej i bynajmniej nie dlatego, że mam taką fanaberię.
Wypisuję się, wychodzę z pracy, docieram na neurologię.
Ordynatora nie ma.
Przyjmuje w poradni w innym mieście. Będzie za... godzinę?
To nie przypadek nagły, nie wezwanie na SOR, nie awaria, alarm czy inna cholera.
Nie ma go, bo nie miało go być.
Trafia mnie podwójnie, a przecież spokój, tylko spokój, inaczej nie załatwię nic.
Zaglądam do chorej.
Mały, bledziutki, ciężko oddychający człowiek. Zero kontaktu.
Idę do lekarza prowadzącego. Pani to jakoś tak na mnie trafia mówi doktor od-trzęsących-się-rąk (dziś się nie trzęsą), a ja to na tej sali jestem lekarzem z doskoku. Ale pana nazwisko jest pierwsze, dlatego do pana przychodzę, mówię. (Doskok? Doskok?? Na sali intensywnego nadzoru neurologicznego??? No sorry, mnie się to nie mieści nigdzie, zostawiam to dla siebie, spokój, tylko spokój). Wyjmuję upoważnienie (od tej pory WSZYSCY będą mnie traktować z atencją należną rodzinie chorej, to jest dla sprawy bardzo dobre, ale o dowód tożsamości nie poprosi mnie nikt, nikt nie sprawdzi, czy osoba na upoważnieniu to rzeczywiście ja).
Tak, stan jest poważny, nie, nie zmieniło się nic, a na to pytanie to ja pani nie odpowiem, proszę do ordynatora.
To idę.
Na SOR, do karetek, bo ordynatora nie ma.
W sekretariacie SOR-u przepytują mnie na okoliczność, udzielają informacji, 10 dni przed planowanym transportem trzeba zgłosić zapotrzebowanie. Dostaję szacunkową informację o kosztach, powinny się zamknąć w kwocie 1.500 zł, chyba że wie pani, że będzie musiał jechać lekarz, wtedy koszty wzrosną, będzie trzeba za godziny lekarza też zapłacić.
Wracam na neurologię.
Jest ordynator, uff, ale nie, teraz nie mogę mieć dla pani czasu, dopiero wróciłem, muszę ogarnąć oddział.
Na drzwiach ordynatora jest napisane, że codziennie w godzinach od - do wraz z lekarzem prowadzącym udziela informacji o pacjentach. Jestem dokładnie w tych godzinach. Czuję, jak opadam z sił, czuję za plecami ciężar mijających minut i pracę, którą do 15.00 muszę, muszę oddać.
Ordynator woła mnie do siebie. Jest z nim sekretarka. Przyjazny człowiek. Dobra wola. Dobrze mu z oczu patrzy. Ale informacji o pacjencie udziela lekarz prowadzący, proszę pani. A lekarz prowadzący właśnie odesłał mnie do pana, ordynatorze doktorze. I ja stąd nigdzie nie pójdę. Już nie mam dokąd iść.
Ordynator zaczyna współpracować. Stan chorej stabilny ale bardzo ciężki. Jest ZOL? Macie państwo ZOL, naprawdę? Dopiero od 2 lutego? No dobrze, przetrzymam pacjentkę na oddziale, skoro tak już być musi.O koordynacji transportu z miejsca A do miejsca B nie wie ordynator nic, bo proszę pani, ja tu jestem żeby leczyć ludzi, TO jest moje zadanie.
A ja jestem proszę pana kompletną idiotką, neurologiczno - szpitalną blondynką, ja nie wiem jakie tu obowiązują zasady czy inne procedury, czy ktoś mnie może poprowadzić za rękę i podpowiedzieć, co, jak i w jakiej kolejności??? Tych słów nie używam, ale sens mojej wypowiedzi jest właśnie taki.
Przejmuje mnie sekretarka ordynatora. Dobra w kontakcie. Dzwoni na SOR, mam tam pójść jeszcze raz.
Idę.
Wracam.
Ordynator woła mnie do siebie po raz drugi.
- Proszę pani, stan chorej dziś, rozumie pani, dziś jest stabilny, dziś mogłaby jechać karetką z dwoma ratownikami i wtedy koszty transportu ponosi rodzina. Ale ja nie wiem, ja nie wiem, co będzie drugiego lutego, może być gorzej i wtedy nie puszczę pacjentki w taką podróż bez lekarza. A koszty transportu z lekarzem zawsze pokrywa szpital. A do drugiego lutego, wie pani, do drugiego lutego...
- Chora może umrzeć - wyręczam ordynatora. (Dlaczego boi się o tym mówić?)
- Tak. Może tak się zdarzyć - odpowiada.
Jasne, że może. Mam taką świadomość, domyślam się, a od tej chwili mam już konkret. Taka informacja jest bardzo cenna. Zresztą każda jest cenna. Bo z każdą wiąże się jakaś wiążąca, ważna decyzja.
Po ponad dwóch godzinach wiem już prawie wszystko.
Że transport odbywa się niejako sam.
Że karetka w danym dniu wiezie pacjenta z miejsca A do miejsca B i że nikt z rodziny przy tym być nie musi.
Wiem kiedy z lekarzem, a kiedy bez lekarza.
Jestem już w drodze do pracy kiedy dociera do mnie, że przecież szpital nie ma adresu ZOL-u!
Zdobywam adres od córki chorej, wracam na oddział, podaję dane, biegnę do pracy.
Skończoną robotę ślę mailem o 15.05.
Złachana jak koń po westernie.
W domu nie ma już ze mnie żadnego pożytku.
Na szczęście mogę sobie pozwolić na nicnierobienie.
Nie wiem, czy moje słowa dobrze oddają oddziałowy organizacyjny bajzel, spychologię, brak rzetelnych informacji, proces wydzierania z gardeł poszczególnych osób danych, bez których nic nie można załatwić ani rozwiązać. A to jest jeden z lepszych, z najlepszych szpitali w Polsce. Spełniający najwyższe standardy matki Unii. Posiadający wszelkie możliwe certyfikaty. Zasady działania ma opisane w szeroko pojętych PROCEDURACH.
Dlaczego więc jest tak, jak jest? DLACZEGO???
Ja - ja jestem tą sprawą zmęczona do imentu, a przecież to tylko część tematu. Są jeszcze długi, jest mieszkanie, jest całe mnóstwo spraw, które musi załatwić córka. Jak zmęczona musi być ona? A przecież nie żali się, nie narzeka, kiedy życie w jednej chwili ograbia ją z matki i przywala ciężarami trudnymi do uniesienia.
Zrobię wszystko co mogę, żeby jej pomóc.
I Wam również za każdą pomoc bardzo dziękuję.
Każdy komentarz, każdy mail, każde najdrobniejsze słowo mogą nas naprowadzić na jakiś istotny trop. Każda modlitwa może posłać dobrą myśl w miejsce, w którym nasze zdolności się skończą. Dlatego nie znajduję odpowiednich słów wdzięczności i ośmielam się prosić o jeszcze.
Piszcie.
Komentujcie.
Mailujcie.
To jest nie do przecenienia.
A to, co opisuję może komuś kiedyś się przyda.
Cdn.
Córka przyjeżdża w sobotę.
P.S. Zwierzyna szaleje - żre, skacze, rozśmiesza nas na każdym kroku. Po chwilowym osłabieniu znów jest poprawa. Ciekawe, na jak długo...
poniedziałek, 12 stycznia 2015
Kolęda i niespodzianki
Ciąg dalszy (patrz poprzedni post).
Od soboty od godziny 13.00 "kolędujemy".
Najpierw szpital.
Chora bez kontaktu.
Lekarz dyżurny mówi, że on nic nie wie, że do lekarza prowadzącego proszę, koniecznie w tygodniu i tylko do piętnastej.
Koniec końców przyciśnięty do muru delikatną perswazją ujawnia, że był kolejny udar, że "dolało" (to dane z trzeciej tomografii), że porażenie się zwiększyło i stan jest bardzo ciężki.
I że chora nie kwalifikuje się do wypisu i nie nadaje do dłuższego transportu (max kilka kilometrów).
Córka chorej mówi, że nie może przyjechać w tygodniu.
Że chce mnie upoważnić do rozmowy z ordynatorem, żeby otrzymać niezbędne informacje.
NIE WOLNO.
A jak wolno?
Podejść do łóżka chorej, czekać aż otworzy oko, zawołać pielęgniarkę, poprosić chorą o mrugnięcie otwartym okiem, pielęgniarka potwierdzi, że chora zgodziła się na upoważnienie.
Pielęgniarka z kolei mówi, że tym powinien zająć się lekarz, że jedynie w obecności lekarza coś takiego jest możliwe.
Chora oczu nie otwiera.
A personel spuszcza nas po rynnie.
Wychodzimy ze szpitala, idziemy do kogoś, kto był blisko z chorą i koniecznie chce się spotkać, bo ma ważne informacje. Znam dobrze tę osobę, córka chorej nie zna jej zupełnie.
Dowiadujemy się, że koniecznie natychmiast trzeba coś sprawdzić.
Bo może być bardzo niebezpiecznie.
To "coś" to banki.
Nies-po-dzian-ki.
Robi się godzina 16.00, nie ma czasu na domowy obiad, lądujemy w pobliskiej pizzerii, łapiemy oddech, córka chorej oswaja się z niepokojącymi wieściami. Rozdzielamy się - ona wraca do mamy, ja idę do niewidzianych od czasu choroby rodziców. Uzbrojona w klucze do mojego mieszkania córka chorej wróci, kiedy będzie chciała i mogła.
Ostatecznie lądujemy obie w moim domu około 20.00.
Herbata z miodem i cytryną, kolacja, pogaduchy, wyrko.
Jesteśmy wyżęte.
Niedziela.
Córka chorej wybywa do szpitala, później planuje wyjść na dworzec, ma przyjechać jej syn, wspólnie mają iść do mieszkania matki, w którym mieszka matki mężczyzna. Można się tam spodziewać wszystkiego, należy zachować daleko idącą ostrożność.
Syn nie przyjeżdża, rozchorował się, córka chorej prosi, żebym razem z nią do mieszkania poszła. Już wcześniej wspominałam, że jeśli będzie potrzeba to pójdę.
Pijemy kawę, zabieramy pakowne torby, idziemy.
Mam się przygotować na masakrę teksańską, na brud i smród.
Zastajemy człowieka w totalnym ładzie, mieszkanie błyszczy, kultura, miód i orzeszki.
Tak jest na TĘ chwilę.
Córka chorej okazuje się mistrzem mediacji i oazą cierpliwości.
Zdobywa prawie wszystkie niezbędne dokumenty, jest tego sporo, pakujemy je do toreb.
Po godzinie z okładem żegnamy się, wychodzimy.
W domu podaję szybki obiad, córka chorej wstępnie przegląda potężną stertę papierów, robi jej się słabo.
Później łapie oddech, naprędce pisze mi upoważnienie do rozmowy z ordynatorem (może akurat się uda, będę próbować), pakuje niewielką część dokumentów matki i pyta, czy może zostawić dwie wielkie torby papierów u mnie i czy znajdę chwilę czasu, żeby dokumenty chorej przejrzeć.
Może. Przecież ich nie dźwignie, jedzie pociągiem.
Znajdę czas.
Przejrzę.
Posegreguję.
Kobieta ma tyle na głowie, że z trudem wszystko ogarnia.
Córka chorej wyjeżdża.
Wieczorem zamykam się w pokoju.
Głowę mam jak trzydrzwiowa szafa.
Próbuję się wyciszyć.
Wstępnie przeglądam papiery.
I teraz mnie robi się słabo...
To jest bardzo trudne.
Grzebię w dokumentach człowieka, którego znam.
Składam w całość fakt po fakcie. Wszystkie udokumentowane.
Pieczątki, podpisy, umowy, skutki prawne umów.
To jest jakiś horror.
Chcę się obudzić.
A czym to będzie dla córki?
I jak mam jej o tym powiedzieć...
Umrzesz.
Umrę.
Zostaną po nas papiery i wynikające z nich skutki prawne naszych zobowiązań lub należności.
I będą w tych papierach grzebać ludzie, będą odkrywać wszystkie TAJEMNICE.
I będą musieli ponosić konsekwencje naszych wyborów.
I tylko od nas zależy, czy to, co znajdą polepszy ich jakość życia czy być może to życie zrujnuje.
Trwam w stuporze.
Trudno mi się z tego otrząsnąć.
Tak naprawdę tylko śmierć chorej może jej córkę ocalić.
Potrzebny będzie najlepszy w temacie prawnik.
Niestety on też będzie chciał kasę...
Cdn - w środę idę do ordynatora neurologii.
W sobotę przyjedzie córka chorej.
W międzyczasie może zdarzyć się bardzo wiele.
NATYCHMIAST zaczynam porządkować swoje papiery.
Nie ma w nich rzeczy strasznych dla moich dzieci, ale są moje tajemnice.
Muszę przejrzeć każdy papierek.
Nie chcę, żeby ktoś kiedyś w tym grzebał...
P.S. Psina raczej dobrze, głowę mam zajętą czym innym, więc specjalnie się nie przyglądam. na pewno mniej je. Może to jakiś symptom, a może nie. Się zobaczy.
Od soboty od godziny 13.00 "kolędujemy".
Najpierw szpital.
Chora bez kontaktu.
Lekarz dyżurny mówi, że on nic nie wie, że do lekarza prowadzącego proszę, koniecznie w tygodniu i tylko do piętnastej.
Koniec końców przyciśnięty do muru delikatną perswazją ujawnia, że był kolejny udar, że "dolało" (to dane z trzeciej tomografii), że porażenie się zwiększyło i stan jest bardzo ciężki.
I że chora nie kwalifikuje się do wypisu i nie nadaje do dłuższego transportu (max kilka kilometrów).
Córka chorej mówi, że nie może przyjechać w tygodniu.
Że chce mnie upoważnić do rozmowy z ordynatorem, żeby otrzymać niezbędne informacje.
NIE WOLNO.
A jak wolno?
Podejść do łóżka chorej, czekać aż otworzy oko, zawołać pielęgniarkę, poprosić chorą o mrugnięcie otwartym okiem, pielęgniarka potwierdzi, że chora zgodziła się na upoważnienie.
Pielęgniarka z kolei mówi, że tym powinien zająć się lekarz, że jedynie w obecności lekarza coś takiego jest możliwe.
Chora oczu nie otwiera.
A personel spuszcza nas po rynnie.
Wychodzimy ze szpitala, idziemy do kogoś, kto był blisko z chorą i koniecznie chce się spotkać, bo ma ważne informacje. Znam dobrze tę osobę, córka chorej nie zna jej zupełnie.
Dowiadujemy się, że koniecznie natychmiast trzeba coś sprawdzić.
Bo może być bardzo niebezpiecznie.
To "coś" to banki.
Nies-po-dzian-ki.
Robi się godzina 16.00, nie ma czasu na domowy obiad, lądujemy w pobliskiej pizzerii, łapiemy oddech, córka chorej oswaja się z niepokojącymi wieściami. Rozdzielamy się - ona wraca do mamy, ja idę do niewidzianych od czasu choroby rodziców. Uzbrojona w klucze do mojego mieszkania córka chorej wróci, kiedy będzie chciała i mogła.
Ostatecznie lądujemy obie w moim domu około 20.00.
Herbata z miodem i cytryną, kolacja, pogaduchy, wyrko.
Jesteśmy wyżęte.
Niedziela.
Córka chorej wybywa do szpitala, później planuje wyjść na dworzec, ma przyjechać jej syn, wspólnie mają iść do mieszkania matki, w którym mieszka matki mężczyzna. Można się tam spodziewać wszystkiego, należy zachować daleko idącą ostrożność.
Syn nie przyjeżdża, rozchorował się, córka chorej prosi, żebym razem z nią do mieszkania poszła. Już wcześniej wspominałam, że jeśli będzie potrzeba to pójdę.
Pijemy kawę, zabieramy pakowne torby, idziemy.
Mam się przygotować na masakrę teksańską, na brud i smród.
Zastajemy człowieka w totalnym ładzie, mieszkanie błyszczy, kultura, miód i orzeszki.
Tak jest na TĘ chwilę.
Córka chorej okazuje się mistrzem mediacji i oazą cierpliwości.
Zdobywa prawie wszystkie niezbędne dokumenty, jest tego sporo, pakujemy je do toreb.
Po godzinie z okładem żegnamy się, wychodzimy.
W domu podaję szybki obiad, córka chorej wstępnie przegląda potężną stertę papierów, robi jej się słabo.
Później łapie oddech, naprędce pisze mi upoważnienie do rozmowy z ordynatorem (może akurat się uda, będę próbować), pakuje niewielką część dokumentów matki i pyta, czy może zostawić dwie wielkie torby papierów u mnie i czy znajdę chwilę czasu, żeby dokumenty chorej przejrzeć.
Może. Przecież ich nie dźwignie, jedzie pociągiem.
Znajdę czas.
Przejrzę.
Posegreguję.
Kobieta ma tyle na głowie, że z trudem wszystko ogarnia.
Córka chorej wyjeżdża.
Wieczorem zamykam się w pokoju.
Głowę mam jak trzydrzwiowa szafa.
Próbuję się wyciszyć.
Wstępnie przeglądam papiery.
I teraz mnie robi się słabo...
To jest bardzo trudne.
Grzebię w dokumentach człowieka, którego znam.
Składam w całość fakt po fakcie. Wszystkie udokumentowane.
Pieczątki, podpisy, umowy, skutki prawne umów.
To jest jakiś horror.
Chcę się obudzić.
A czym to będzie dla córki?
I jak mam jej o tym powiedzieć...
Umrzesz.
Umrę.
Zostaną po nas papiery i wynikające z nich skutki prawne naszych zobowiązań lub należności.
I będą w tych papierach grzebać ludzie, będą odkrywać wszystkie TAJEMNICE.
I będą musieli ponosić konsekwencje naszych wyborów.
I tylko od nas zależy, czy to, co znajdą polepszy ich jakość życia czy być może to życie zrujnuje.
Trwam w stuporze.
Trudno mi się z tego otrząsnąć.
Tak naprawdę tylko śmierć chorej może jej córkę ocalić.
Potrzebny będzie najlepszy w temacie prawnik.
Niestety on też będzie chciał kasę...
Cdn - w środę idę do ordynatora neurologii.
W sobotę przyjedzie córka chorej.
W międzyczasie może zdarzyć się bardzo wiele.
NATYCHMIAST zaczynam porządkować swoje papiery.
Nie ma w nich rzeczy strasznych dla moich dzieci, ale są moje tajemnice.
Muszę przejrzeć każdy papierek.
Nie chcę, żeby ktoś kiedyś w tym grzebał...
P.S. Psina raczej dobrze, głowę mam zajętą czym innym, więc specjalnie się nie przyglądam. na pewno mniej je. Może to jakiś symptom, a może nie. Się zobaczy.
piątek, 9 stycznia 2015
W trzech aktach.
Pierwszy. Ubiegły tydzień. Dnia nie pamiętam. Mój dom.
Dzwonek. Ja z gorączką, w stanie wizualnym paskudnym.
W domofonie głos i znajome nazwisko.
Bliski człowiek, z którym lata nie miałam kontaktu.
Matka z trójką nastoletnich dzieci.
Mieszkają prawie 200 km od mojej miejscowości.
Kilka lat temu jej mąż znalazł sobie nowszy model i dostał amnezji, szczególnie w kwestii finansów.
Matka tej matki kilka dni temu miała udar mózgu. Leży w szpitalu.
Matkę matki też znam, o udarze wiedziałam, na oddział nie poszłam, bo zarazki.
Czwórka ludzi prosi o pomoc w znalezieniu taniego noclegu.
Obdzwaniamy wszystkie możliwe miejsca, nie ma nic.
Zatrzymuję ich u siebie.
Oddaję im do dyspozycji pokój, są przygotowani, materace i śpiwory i swoje jedzenie.
Matce ścielę ciepłe łóżko, jest skonana, wiadomość o udarze spadła na nią jak grom.
Niekoniecznie z jasnego nieba.
Daję im klucze, przy łóżku chorej może być tylko jedna osoba, wymieniają się, przemieszczają.
Są w tym wszystkim totalnie niekłopotliwi.
Mąż robi młodzieży internet.
Ja nie mogę robić nic.
No posiedzieć chwilkę z kawą, a najlepiej poleżeć mogę.
Wyjeżdżają.
Jesteśmy w kontakcie.
Drugi. Wczoraj. Neurologia.
Jestem w pracy. Dzwoni matka.
Znalazła swojej matce miejsce w dobrym ZOL-u, w swoim mieście.
(jest silny nacisk ze strony neurologii na jak najszybsze zabranie chorej z oddziału).
Wchodzę na stronę ZOL-u, zdalnie sterowana drukuję potrzebne dokumenty, obiecuję zanieść na oddział.
Dokumenty ważne i bardzo pilne, potrzebne na wczoraj, będę grać rolę dalekiej kuzynki i prosić o ich wypełnienie.
Na oddziale jestem około 15.15, lekarza dyżurnego brak, poszedł na konsultację na SOR.
Idę do chorej.
Na łóżku skurczony drobiazg, zamknięte oczy. Śpi.
"Udar krwotoczny z porażeniem czterokończynowym i afazją". 66 lat.
Porażony również ośrodek mowy.
Dramat.
Po godzinie wraca lekarz.
Biegnę, żeby mi nie uciekł.
Młody, około 35 lat.
- Muszę zrobić siku i muszę coś zjeść, od rana nie jadłem.
Widzę mocno drżące ręce i bardzo zmęczoną twarz, bez cienia uśmiechu.
- Niech pan zrobi siku i zje, ja poczekam - mówię.
Idzie siku.
Wraca.
Chce papiery.
- Niech pan zje, poczekam - mówię.
Ponawia prośbę o papiery, wypełnia dokładnie to co trzeba, ręce nadal mocno drżą.
- Resztę wypełni pielęgniarka, proszę iść do niej - mówi.
Dziękuję najcieplej jak umiem. Idę.
Pielęgniarka kompetentna i chętna do współpracy, wypełnia wszystko migiem.
W skali Barthela chora dostaje zero punktów.
A ja - daleka kuzynka - dostaję papiery do ręki (!).
To jest bardzo potrzebne i bardzo ważne i bardzo na rękę matce chorej. Bardzo.
Bo nie może przyjechać w dzień roboczy, bo będzie dopiero w sobotę.
Ale z drugiej strony... wydano wrażliwe dane zupełnie obcej osobie.
Nie wylegitymowano mnie, nie spisano danych z dowodu osobistego.
Uczucia mam mieszane.
Idę do chorej.
Ma otwarte oczy.
Zadaję proste pytania: poznajesz mnie - mrugnij.
Mruga...
Nie możesz mówić, wiem - w odpowiedzi słyszę "mmm...", które ma chyba brzmieć jak "mhmmm".
Opowiadam o córce, o wnukach. Słyszę głębokie westchnienie. Takie wsobne.
Widzę próbę odpowiedzi na moje słowa. Nieudaną.
Ona rozumie co mówię.
Zespół zamknięcia - ?
Żegnam się szybko. Jestem tuż po chorobie, nie chcę do jej cierpienia dorzucać wirusów czy innych bakterii.
Trzeci. Wczoraj. Ratownictwo medyczne.
Pielęgniarka z neurologii informuje mnie, że chora będzie potrzebowała profesjonalnego karetkowego transportu.
Bo poważne zagrożenie życia.
W ramach powiatu transport jest bezpłatny.
Dalej już nie...
Zapytana o koszty odsyła mnie na SOR, do ratowników.
To idę.
Trafia mi się jakiś duży chłop, uprzejmy, przedstawiam sprawę, prowadzi mnie na dyspozytornię, patrzę ciekawie na wszystko wokół, raczej tam pewnie nie wrócę, to miejsce zamknięte dla obcych.
Dyspozytornia podaje numer do sekretarek SOR-u, dzwonić jutro znaczy dzisiaj, bo pracują do 15.00. Ale wie pani, to będzie kosztowało, ratowników musi jechać dwóch, płaci się za godzinę pracy 80 zł no i liczymy tam i z powrotem, więc około 5 godzin będzie na pewno. No i jeszcze koszty karetki.
2 ratowników razy 80 zł razy 5 godzin daje 8 stów.
No i jeszcze koszty karetki.
Ile to będzie razem? Liczyć w tysiące???
Chora całe życie uczciwie pracowała w dobrej firmie i nieźle zarabiała.
Mniemam, że składki NFZ od jej wynagrodzenia były spore.
Dziś nie może nawet powiedzieć słowa.
I nie ma dla niej karetki w ramach NFZ.
NIE MA.
Nie umiem tego zrozumieć.
Cdn - albowiem matka będzie u mnie w sobotę i niedzielę.
P.S. Psina... chyba coś zaczyna się dziać. A może przewrażliwiona widzę więcej, niż trzeba?
Pożyjemy.
Zobaczymy.
Dzwonek. Ja z gorączką, w stanie wizualnym paskudnym.
W domofonie głos i znajome nazwisko.
Bliski człowiek, z którym lata nie miałam kontaktu.
Matka z trójką nastoletnich dzieci.
Mieszkają prawie 200 km od mojej miejscowości.
Kilka lat temu jej mąż znalazł sobie nowszy model i dostał amnezji, szczególnie w kwestii finansów.
Matka tej matki kilka dni temu miała udar mózgu. Leży w szpitalu.
Matkę matki też znam, o udarze wiedziałam, na oddział nie poszłam, bo zarazki.
Czwórka ludzi prosi o pomoc w znalezieniu taniego noclegu.
Obdzwaniamy wszystkie możliwe miejsca, nie ma nic.
Zatrzymuję ich u siebie.
Oddaję im do dyspozycji pokój, są przygotowani, materace i śpiwory i swoje jedzenie.
Matce ścielę ciepłe łóżko, jest skonana, wiadomość o udarze spadła na nią jak grom.
Niekoniecznie z jasnego nieba.
Daję im klucze, przy łóżku chorej może być tylko jedna osoba, wymieniają się, przemieszczają.
Są w tym wszystkim totalnie niekłopotliwi.
Mąż robi młodzieży internet.
Ja nie mogę robić nic.
No posiedzieć chwilkę z kawą, a najlepiej poleżeć mogę.
Wyjeżdżają.
Jesteśmy w kontakcie.
Drugi. Wczoraj. Neurologia.
Jestem w pracy. Dzwoni matka.
Znalazła swojej matce miejsce w dobrym ZOL-u, w swoim mieście.
(jest silny nacisk ze strony neurologii na jak najszybsze zabranie chorej z oddziału).
Wchodzę na stronę ZOL-u, zdalnie sterowana drukuję potrzebne dokumenty, obiecuję zanieść na oddział.
Dokumenty ważne i bardzo pilne, potrzebne na wczoraj, będę grać rolę dalekiej kuzynki i prosić o ich wypełnienie.
Na oddziale jestem około 15.15, lekarza dyżurnego brak, poszedł na konsultację na SOR.
Idę do chorej.
Na łóżku skurczony drobiazg, zamknięte oczy. Śpi.
"Udar krwotoczny z porażeniem czterokończynowym i afazją". 66 lat.
Porażony również ośrodek mowy.
Dramat.
Po godzinie wraca lekarz.
Biegnę, żeby mi nie uciekł.
Młody, około 35 lat.
- Muszę zrobić siku i muszę coś zjeść, od rana nie jadłem.
Widzę mocno drżące ręce i bardzo zmęczoną twarz, bez cienia uśmiechu.
- Niech pan zrobi siku i zje, ja poczekam - mówię.
Idzie siku.
Wraca.
Chce papiery.
- Niech pan zje, poczekam - mówię.
Ponawia prośbę o papiery, wypełnia dokładnie to co trzeba, ręce nadal mocno drżą.
- Resztę wypełni pielęgniarka, proszę iść do niej - mówi.
Dziękuję najcieplej jak umiem. Idę.
Pielęgniarka kompetentna i chętna do współpracy, wypełnia wszystko migiem.
W skali Barthela chora dostaje zero punktów.
A ja - daleka kuzynka - dostaję papiery do ręki (!).
To jest bardzo potrzebne i bardzo ważne i bardzo na rękę matce chorej. Bardzo.
Bo nie może przyjechać w dzień roboczy, bo będzie dopiero w sobotę.
Ale z drugiej strony... wydano wrażliwe dane zupełnie obcej osobie.
Nie wylegitymowano mnie, nie spisano danych z dowodu osobistego.
Uczucia mam mieszane.
Idę do chorej.
Ma otwarte oczy.
Zadaję proste pytania: poznajesz mnie - mrugnij.
Mruga...
Nie możesz mówić, wiem - w odpowiedzi słyszę "mmm...", które ma chyba brzmieć jak "mhmmm".
Opowiadam o córce, o wnukach. Słyszę głębokie westchnienie. Takie wsobne.
Widzę próbę odpowiedzi na moje słowa. Nieudaną.
Ona rozumie co mówię.
Zespół zamknięcia - ?
Żegnam się szybko. Jestem tuż po chorobie, nie chcę do jej cierpienia dorzucać wirusów czy innych bakterii.
Trzeci. Wczoraj. Ratownictwo medyczne.
Pielęgniarka z neurologii informuje mnie, że chora będzie potrzebowała profesjonalnego karetkowego transportu.
Bo poważne zagrożenie życia.
W ramach powiatu transport jest bezpłatny.
Dalej już nie...
Zapytana o koszty odsyła mnie na SOR, do ratowników.
To idę.
Trafia mi się jakiś duży chłop, uprzejmy, przedstawiam sprawę, prowadzi mnie na dyspozytornię, patrzę ciekawie na wszystko wokół, raczej tam pewnie nie wrócę, to miejsce zamknięte dla obcych.
Dyspozytornia podaje numer do sekretarek SOR-u, dzwonić jutro znaczy dzisiaj, bo pracują do 15.00. Ale wie pani, to będzie kosztowało, ratowników musi jechać dwóch, płaci się za godzinę pracy 80 zł no i liczymy tam i z powrotem, więc około 5 godzin będzie na pewno. No i jeszcze koszty karetki.
2 ratowników razy 80 zł razy 5 godzin daje 8 stów.
No i jeszcze koszty karetki.
Ile to będzie razem? Liczyć w tysiące???
Chora całe życie uczciwie pracowała w dobrej firmie i nieźle zarabiała.
Mniemam, że składki NFZ od jej wynagrodzenia były spore.
Dziś nie może nawet powiedzieć słowa.
I nie ma dla niej karetki w ramach NFZ.
NIE MA.
Nie umiem tego zrozumieć.
Cdn - albowiem matka będzie u mnie w sobotę i niedzielę.
P.S. Psina... chyba coś zaczyna się dziać. A może przewrażliwiona widzę więcej, niż trzeba?
Pożyjemy.
Zobaczymy.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)