Spotkaliśmy się z Kochanym po południu w Bootsie. Nie było tego, co by sobie mąż życzył, ale mogliśmy zamówić (przydasie Brauna będą do odebrania w sklepie). Oczywiście Czarna, fotele przy oknie, a potem meksykańskie miejsce. Tego drugiego nie planowałam; gdy tak sobie siedzieliśmy i zapadał zmrok, pomyślałam, że byłoby miło coś skąsić i w domu już tylko leżakować (to był bardzo dobry pomysł, nie żałuję ani centa). Przeszliśmy się więc po mieście tu i tam; neony mrugały, pustostany zionęły putką*, mżyło.
W domu okazało się, że był pan Mikołaj, podobno zarośnięty i ubrany na zielono, czyli Irlandczyk, albo daltonista. Przyniósł mi: czarną kurtkę-pilotkę (Costume National), apaszkę w biało-czarną kratę (Fred Perry) i mitenki od Garretta, tym razem pomarańczowe z motywem kwiatów (McKernan, mam już jedną parę w identycznym stylu, tylko różowe, i nieco cieńsze).
Reszta wieczoru spokojna. Trawimy. Prawie godzinę rozmawiałam z mamą, wymiana myśli raczej błahych. Potem koty się głaszcze, muzyki się słucha — płyta Bowiego Space Oddity wydała mi się dzisiaj niesamowicie nostalgiczna → Conversation Piece.
Ach, zdobyczna Masłowska czeka pod lampą, obok Rysia.
* coś się ostatnio sporo miejsc pozamykało. Dunnes zniknął na dobre z głównej ulicy jeszcze w Halloween, a w minionym weekendzie po raz ostatni otworzyły swoje podwoje sklep elektroniczny McAllistera oraz Justin, rzeźnik rodzinny. Bardzo dziwna sytuacja z Justinem, z którym zawsze miło było zamienić kilka słów o pogodzie.