Strony

poniedziałek, 1 grudnia 2025

2176. Nostalgiczny początek grudnia.

Spotkaliśmy się z Kochanym po południu w Bootsie. Nie było tego, co by sobie mąż życzył, ale mogliśmy zamówić (przydasie Brauna będą do odebrania w sklepie). Oczywiście Czarna, fotele przy oknie, a potem meksykańskie miejsce. Tego drugiego nie planowałam; gdy tak sobie siedzieliśmy i zapadał zmrok, pomyślałam, że byłoby miło coś skąsić i w domu już tylko leżakować (to był bardzo dobry pomysł, nie żałuję ani centa). Przeszliśmy się więc po mieście tu i tam; neony mrugały, pustostany zionęły putką*, mżyło. 

W domu okazało się, że był pan Mikołaj, podobno zarośnięty i ubrany na zielono, czyli Irlandczyk, albo daltonista. Przyniósł mi: czarną kurtkę-pilotkę (Costume National), apaszkę w biało-czarną kratę (Fred Perry) i mitenki od Garretta, tym razem pomarańczowe z motywem kwiatów (McKernan, mam już jedną parę w identycznym stylu, tylko różowe, i nieco cieńsze).

Reszta wieczoru spokojna. Trawimy. Prawie godzinę rozmawiałam z mamą, wymiana myśli raczej błahych. Potem koty się głaszcze, muzyki się słucha — płyta Bowiego Space Oddity wydała mi się dzisiaj niesamowicie nostalgiczna → Conversation Piece.

Ach, zdobyczna Masłowska czeka pod lampą, obok Rysia. 

* coś się ostatnio sporo miejsc pozamykało. Dunnes zniknął na dobre z głównej ulicy jeszcze w Halloween, a w minionym weekendzie po raz ostatni otworzyły swoje podwoje sklep elektroniczny McAllistera oraz Justin, rzeźnik rodzinny. Bardzo dziwna sytuacja z Justinem, z którym zawsze miło było zamienić kilka słów o pogodzie.

niedziela, 30 listopada 2025

2175. Na razie, listopadzie.

Dzień znacznie gęstszy i przyjemniejszy. Przed południem obejrzałam trzeci odcinek dziwacznego serialu z nowelkami Christie, zjadłam śniadanie, zrobiłam pranie, naniosłam poprawki na plan egzaminu (pogodziłam się, że współpracuję z melepetą i co ma być zrobione, trzeba zrobić samodzielnie, bo to ja na końcu będę miała strup na głowie) i wyszłam na szybki spacer nad morze. Już w drodze zorientowałam się, że powinnam wziąć szalik do ochrony zatok, ale trudno. Doszłam do morza, zrobiłam trzy zdjęcia i zawróciłam. Zimno. Wyżarłam ze słoika resztki sałatki z tuńczykiem. W ogóle, dzisiaj nic, tylko jem. Kochany zadzwonił ze swojej przerwy w pracy, pokazał mi kaffkę, podjęliśmy decyzję co na obiad i takie tam.

Miesiąc była taki dziwny, że nawet nie zrobiłam za wiele zdjęć, to chwilowe, mówię sobie, zaraz będzie klik:


Po powrocie z pracy Kochany wykonał telefony andrzejkowe. Dokończyłam czytanie Chłopek Kuciel-Frydryszak (Marginesy, 2023) i chyba się nawet wzruszyłam. Potem jeszcze trochę słuchania szumu deszczu za oknem (po południu pogoda zmieniła się diametralnie).


A teraz padam. Wróciliśmy od Ka; podczas oglądania Być jak John Malkovich (1999) mózg zaczął mi się rozłączać, na chwilę nawet przysnęłam. Spać, wskoczyć do grudnia.

sobota, 29 listopada 2025

2174. Indoor.

Nie wiem dlaczego wstałam poruszona, z jakąś niejasną myślą o jednej z uczennic (cudze traumy zaczynają do mnie przeciekać, nie podoba mi się to). Było przed szóstą rano, czyli Kochany z pół godziny wcześniej wyjechał do pracy (ma na ten weekend dziwny grafik zmuszający do pobudek ciemną nocą).

Pod wpływem lektury Chłopek zanurzyłam się w genealogii (zajęcie zamieniło się w nieco frustrujące, bo wcale nie tak łatwo jest znaleźć nowe źródła, większość już przenicowałam). Po powrocie męża obiad, rozmowa z Perlistym, powrót do lektury. Słucham jak śledź trzepocze się w Kuchniosalonie (po pierwszej konsternacji Bronia jest zachwycona nową zabawką); Fred już idzie spać; machnę jeszcze kilka stron.

piątek, 28 listopada 2025

2173. Piątunio!

Technicznie zostały jeszcze trzy tygodnie pracy. Już czytam emilki dupościsłe o tym, że papieroloszki nie mogą nadążyć z analizą papierów, czyli trzeba wszystko im zapodać na wczoraj, gdyż tydzień przed świętami paluszki im nie działają. Nie ma sprawy, papiry przyszły dzisiaj, dzisiaj je przetrawiłam, oczywiście, przetrzymam je trochę, żeby się nikomu tam na górze w dupie nie poprzewracało od mojej efektywności. Bardzo jestem z siebie zadowolona (cały proces wprowadzania danych i szukania sensu skondensowałam poniżej dwóch godzin).

Do wczesnego popołudnia jestem bardzo dzielna, potem już nie muszę: Kochany podwozi mnie do domu, odgrzewamy jadło, każdy swoje (wsuwam bigos, rzadkie wypijam jak Japończycy, prosto z miski, mniam); rozmawiamy, słuchamy muzyki (popowa płyta Fleetwood Mac taka sobie, ale jest wartość dodana: Kochany śpiewa Mani Everywhere z tekstem miau miau miau), ściągam program antywirusowy na kolejny rok, mąż bierze się za robienie sałatki z tuńczykiem, oraz znajduję coś ciekawego na nieciekawe listopadowo-grudniowe wieczory, stareńki serial The Agatha Christie Hour i oglądam pierwszy odcinek. Zerkam na mapy wiatru, żeby już teraz wiedzieć czy w weekend wychodzę czy nie wychodzę, bo z planów mamy tylko niedzielny wyjazd do Ka, ale to dopiero po Fredowej pracy. Cóż. Pearl Jam, Alive.

czwartek, 27 listopada 2025

2172. Kolejny listopadowy ...

... dzień ciągnący się jak ogon. Tym razem grafik Kochanego zawinął się dziwnie i mąż wracał do domu dopiero po siódmej wieczorem, co z kolei wiązało się u mnie z koniecznością odbycia popołudniowej podroży autobusem. Bogowie wiedzą, że chciałam być miła dla listopada, życzę mu jednak przede wszystkim, żeby już skończył. Walczę z pokusą wyciągnięcia wielkiej walizki, jedyne co mnie powstrzymuje to rozmiar naszego domku, który w praktyce oznaczałby bezustanne potykanie się o kuferek wędrowca. Bardziej się zwijam niż rozwijam, w pracy łatam cudze dziury, co zajmuje mi cenne godziny, dobre jest tylko to, że Szef ostrzegł mnie kto jest gamoniem i trzeba go pilnować, przynajmniej byłam poinformowana zawczasu.

Gdy przed powrotem Kochanego zadzwoniłam do rodziców, dowiedziałam się ciekawych rzeczy związanych z wydarzeniami środowymi: wczoraj nie mogłam się z mamą połączyć przez WhatsAppa, gdyż był Armageddon śniegowy. Okolice leśnej osady zostały w szybkim czasie tak zasypane, że aż do dzisiejszego południa nie było ani prądu, ani połączenia internetowego. Rodzice przegadywali się opowiadając o przygodach. Na koniec okazane zostały wszystkie domowe zwierzaki: chorowity Maksiu, Józka w szpitalnym ubranku (zabieg był w poniedziałek, goi się jak na kocie), Gosia, Bronek, Wojtuś, Franka, Niunia, śpiące obok siebie Rózia i Rozalka. Po rozłączeniu się mama przesłała jeszcze jedną rewelację, dwie fotki taty robiącego dzisiaj rano jajecznicę w świetle świeczki i latarki czołowej. Kocham ich, tych moich rodziców :)

Z okazji listopadowego ogona The Murder at the Vicarage wysłuchan został do końca :)

środa, 26 listopada 2025

2170-2171. Nuda*.

Wtorek w pracy był dość męczący. Nie miałam czasu, żeby skoczyć na kawę, oburzające, doprawdy. Wyjechaliśmy z Kochanym na zakupy spożywcze, ale bardzo ograniczyliśmy szwendactwo. Zjedliśmy obiad dopiero o siódmej; prawie od razu po posiłku wskoczyłam pod prysznic i do łóżka. Potrzebowałam odpocząć, nawet audiobook nie wchodził tak, jak powinien (marne półtorej godziny nasłuchu trwało całą zimę), uwaga mi gdzieś ulatywała, po południu wymyślenie prochu było zadaniem zdecydowanie ponad siły, zamiast tego rozwiesiłam na suszarce wełniane swetry do przewietrzenia.

Środa przebiegła pod hasłem siła spokoju. Lekki deszczyk, gdy wychodzę kupić kawę na wynos. Kawa się przydała, sączyłam ją sobie flegmatycznie asystując przy meltdownie jednego z uczniów. Podziałało.

Trzeba się uczyć i uczyć, człowiek nigdy nie przestaje (przynajmniej niektóry). Dowiedziałam się dzisiaj, co to FOMO. Poza tym, taka drobnostka, fajnie jest zobaczyć twarz behind the blog, dzięki temu wszystko lepiej się rozumie.

Mąż jest mistrzem gulaszu i bigosu. Zaraz po pracy był test Fredowego bigosu z wolnowaru. Kochany kupił sobie również nową maciejówkę, bardzo mu w niej do twarzy (poprzednią zaanektowałam do własnych celów). Bigos i herbata z cytryną, herbata z cytryną i bigos. 

* Co Ty na to, Hebiusie? :D

poniedziałek, 24 listopada 2025

2169. Jak zacząć tydzień?

Łagodnie, tak byłoby najlepiej. Nawet mi wyszło: powoli wygrzebałam się z pieleszy, coś wypiłam, coś zjadłam, wyjechaliśmy do miasta, zabrałam się za "rzeczy". Kochany był w ciągu dnia u lekarza pierwszego kontaktu; lokalna pociecha nic nie wymyślił (czasem skłaniam się ku poglądowi, że nasze kocóreczki mają lepszego weta niż my gp). Skończyłam orkę o czwartej i powędrowałam w kierunku Czarnej, gdyż randka (koleżanka z biura obok wyraziła współczucie, że ja tak ciągle z tymi ludźmi; po zastanowieniu stwierdzam, że są bardziej męczące prace; a ci ludzie okrzepli, ostatni tydzień minął bez jednej histerii, ba, frekwencja się poprawiła, osobnik z lękiem społecznym coś mniej się lęka, a osobnik z fochem ogólnym czasami czuje się lepiej, przebłyskuje więc światło w tunelu). 

Przeszliśmy się z Kochanym główną ulica Drołdy (Tesco), potem polski sklep, żeby kupić placki ziemniaczane. W domu mąż postawił przede mną gulasz wołowy.

Próbuję utrzymać się w stanie pogodnej bezmyślności — wynalazłam kolejnego audiobooka Christie, The Murder at the Vicarage. Zaczęłam marple z takiego powodu, że nie mogłam niestety nigdzie znaleźć chronologicznie następnego płarota w wykonaniu Frasera, Lord Edgware Dies. Świetny James Saxon. Więc tak sobie słucham; zaraz pod prysznic, herbatka, majtanie paluszkami pod kołdrą i trup w kryminale. Dobry wieczór, indeed.
___
edit 20:55 zrobiliśmy sobie z Kochanym test jaką postacią z Trylogii jesteś. Kochany jest Oleńką, ja Baśką Wołodyjowską. No :D

niedziela, 23 listopada 2025

2168. Powrót do niedzieli.

Czyli jest oczywiste, że wstaliśmy późno. Większość dnia poświęciłam na słuchanie Hugh Frasera, który czytał specjalnie dla mnie audiobook Agathy Christie, Peril at End House. Za to na wieczór zapodaliśmy sobie z Kochanym Orły Temidy (1986) z Redfordem. Czuję się zupełnie zresetowana. 

2167. Wracając do soboty ...

... rano szpaki, wróble i pięć sierpówek, takich zastałam sąsiadów za oknem, gdy po ósmej wychynęłam spod kołdry. Towarzystwo nieco napuszone przeczesywało trawę, a karmnik z resztkami kulek tłuszczu bujał się rytmicznie.

Przy zielonej herbacie intensywnie bawiłam się z Manią w kociego chowanego: kocóreczka lubi przebiegać od jednej do drugiej szafy po karniszach, następnie będąc na tej drugiej szafce trąca łapką sznur od rolet. Gdy tylko się odwrócę sprawdzić, co się dzieje, koteczka wskakuje do pudełka, które stoi na szafce i "chowa się" (gdy długo nie zwracam uwagi, widać jak z pudełka ponownie wystają uszy i mała mordka jednym okiem łypie, czy patrzę czy nie patrzę). Druga część zabawy polega na tym, że należy wziąć pudełko i opróżnić je na tapczanie dnem do góry, tak jak wykłada się z miski wyrośnięte ciasto na chleb. Kot wyturliwuje się z pudełka do góry nóżkami, chwilę bryka, po czy wskakuje na szafkę i karnisz, żeby powtórzyć sekwencję.

Bardzo jestem kontenta z sobotniego śniadania: guac, jajka (na twardo dla Freda, sadzone dla mnie), robale smażone w maśle czosnkowym, wołowina z angusa i ogórek dla Kochanego, fasolka w tomacie na ciepło dla mnie. Podczas jedzenia rozwiązywaliśmy problemy pierwszego świata: znajoma z pracy podpowiedziała mi kawiarnię w Skerries, Goat in the Boat. Czy jest sens jechać tam w przedświątecznym czasie? Za dużo zajęcy, może w styczniu. A może na naleśniki do El Paso? Ale kuchnia działa do czwartej, czyli musielibyśmy pojechać w tym samym kierunku dwa razy, bo Ka zapraszał dopiero na wczesny wieczór. I ten problem został rozwiązany z sukcesem, pojedziemy dopiero na wieczór, obędziemy się bez naleśniczków.

Przed obiadem udałam się na dłuższą drzemkę, która okazała się tylko leżakowaniem, m.in. za sprawą dzwoniącej do mnie świekry. Dłuższą chwilę zajęło mi składanie do kupy, jaka była intencja, ponieważ świekrze na chwilę wyłączył się głośnik i przegapiłam moment z życzeniami. Po wygramoleniu się z łóżka, zadzwoniliśmy z kolei do cioci Ce, w tym samym celu: złożenia życzeń. Po obiedzie, zadzwoniłam do rodziców, pokazywaliśmy swoje koty.

Wieczorem wyjazd do Ka&Jot. Droga częściowo we mgle, na szczęście nie było zimno na tyle, żeby pojawiła się gołoledź. Poopowiadaliśmy sobie historie, we trójkę obejrzeliśmy Mistrza (2012) P.T. Andersona i o północy byliśmy w domu. Trochę zeszło zanim łeb mi się wyciszył i zasnęłam, nic dziwnego, że dopiero teraz byłam w stanie coś napisać. Dzień dobry :)

piątek, 21 listopada 2025

2166. Piątek po południu...

... jest ostatnio moim ulubionym dniem tygodnia. Za miesiąc przesilenie, ach, i na to czekam. W międzyczasie praca, po pracy wyjazd z Kochanym na zakupy, pomiędzy kawa przy Tesco. W mieście włączali dzisiaj świąteczne iluminacje, nie skusiliśmy się jednak na robienie tłumu.

W głośnikach były Tany Cichej.
Ruchy wolne, celebruję wieczór, wygrzebuję się ze zmęczenia.

czwartek, 20 listopada 2025

2165. Na wyspie snów.

Ach, jaki dziwny sen! Śniłam, że Gosia ze Szkocji już nie nagrywała filmików, gdyż została alkoholiczką i wizualnie bardzo zmieniła się na niekorzyść :D

Kochany miał dzisiaj szczepienie. W tym czasie byłam zapewne w Czarnej i niejaki Dermot Mówiący Szeptem puścił mnie poza kolejką, bo niby że się spieszę (niekoniecznie, ale bardzo to było miłe ze strony Dermota), więc z nowego nanoczipa dla moi nici, niestety. W biurze ziąb niesamowity, na Wyspie jeszcze zimniej niż wczoraj. Kochany był rano tak dobry, że po ciemnicy wykaraskał z szopki nasz grzejnik i zawieźliśmy go do mojej pracy. Zrobiło to dużą różnicę (bo oczywiście, ktokolwiek miał rzekomo wymienić filtry w nawiewie, nie pokazał się ani wczoraj, ani dzisiaj). Po pracy wizyta w kocim sklepie, aby uniknąć cierpienia z powodu niedoboru żwirkowego. 

Po obiedzie zasiedliśmy do Polowania na muchy (1969); ciekawy seans, nie wiem, co miał Wajda w głowie, gdy to kręcił, ale pozytywnie. Tylko senność męczy mnie taka, że niemalże mną rzuca o ziemię. Gorący prysznic nie pomógł, nie dam rady za wiele czytać, Morfeusz powrzaskuje.

środa, 19 listopada 2025

2163-2164. Coraz chłodniej.

Wtorek
Wspólna podróż do miasta o bardzo wczesnym poranku. W pracy za bardzo się wtrącam, ale przynajmniej czas przy tym leci szybciej. Kochany odebrał mnie po pracy, gdy ulica była już zupełnie mroczna. Jak zwykle, najpierw koty, potem my; jemy szybki obiad i dopiero, gdy Kochany puszcza Glósóli, przypominam sobie, że w zeszły nerwowy czwartek minęła trzecia rocznica śmierci babci Mani. Ciekawe, że myślałam o tej rocznicy kilka dni wcześniej, a gdy przyszło co do czego, zupełnie ją wyparłam.

Na koniec dnia krótka kobra, Filiżanka czarnej kawy (1968).

Środa
Widać po moim blogowaniu, że biorę listopad na przeczekanie: zwlekamy się z łóżek, śniadanie, podróż, trzeba z ludźmi rozmawiać, potem wszystko zamykam, obracam się kilka razy wokół własnej osi i za drzwiami jest nieprzyjemny zmrok; po późnym obiedzie nie chce się nam już nic poważnego, stąd włączam jakieś durnoty. Dzisiaj podobnie, turlamy się do pracy, pracujemy, coś tam coś tam, zamykam kramik i idę do polskiego sklepu, po czym nagle postanawiam nie robić tego, co zamierzałam: zamiast zmierzać w kierunku dworca, przysiadłam w Czarnej nad darmową kawusią (gdyż punkciki na aplikacji uzbierałam), po drodze jeszcze obfociłam koty i taki landszaft z dźwigiem, na zdjęciu niemy, na żywo rozśpiewany głosami zziębniętego ptactwa:


Gdyż zimno jak dyjabli (rano musieliśmy chwilę poczekać, aż szron spełznie z szyb samochodu).

Mąż jest Kochany, dlatego zabiera mnie do domu ;)

I znowu kobra, Upiór w kuchni (1976), tym razem Majewskiego (lekkie zaskoczenie).

poniedziałek, 17 listopada 2025

2162. Spokojny początek tygodnia.

Poniedziałek znacznie pogodniejszy niż ostatnie dni, ale też chłodniej. W pracy cisza, patologia siedzi przycupnięta. Teraz tak myślę, że dla części ludzi to jest zupełnie naturalny rytm codzienności: od histerii do histerii; nie mogłabym tak, moje życie jest zupełnie inne, wpatruję się w ich zakratowane okienko, czasem podejmuję jakieś decyzje, ale staram się nie angażować, nie brać stron.

Kochany wybył do Newry, przywiózł stamtąd trzy szaliki, najdroższy dla teścia. Czyli prezenty dla tatki w zasadzie odhaczone (kaszmir Joshua Ellis, bardzo drogi kupiony "tylko" drogo), w podróży świątecznej rozejrzę jeszcze za dobrymi perfumami na strefie bezcłowej.

Ludzie mówią. Tutaj mówią o strasznym wypadku w którym w sobotę zginęła piątka młodych ludzi. W Polsce z kolei od rana temat sabotażu, wysadzeniu torów blisko innego z "naszych" miejsc, gdyż onuce źle śpią. Po późnym obiedzie zadzwoniłam do mamy i rozmawiałam z rodzicami dobre pół godziny, najpierw o tych nieszczęsnych szynach, których nie było. Mama nastawiona raczej pesymistycznie w temacie trwania świata, więc dobrze, że koty się nadarzyły, mogłyśmy zmienić temat na milszy.

Ach, i obejrzeliśmy z Kochanym Przepraszam, czy tu biją (1976). Mąż oglądał jakiś czas temu sam, czyli zrobił sobie powtórkę. Leżę już pod kołdrą i mam piękne myśli (rano na śniadanie frankfurterki).

niedziela, 16 listopada 2025

2160-2161. Weekend.

Sobota
Przy śniadaniu obejrzałam najnowszą Gosię testującą indyjskie jedzenie i Miecia zajadającego kryzysowe przepisy część V. W ciągu dnia zaczęłam słuchać audiobooka Całe zdanie nieboszczyka Chmielewskiej. Audiobook długi, na słuchaniu przemknęła mi większość dnia, ostatnią godzinę zostawiłam sobie na jutro, żeby wrócić do Chłopek Kuciel-Frydryszak, które zaczęłam czytać w czytniku. Anne przyszła do nas wieczorem na herbatę, została prawie do dziesiątej. Znowu miałam wrażenie, że sąsiadka jest niedysponowana, tym razem lekko, prawie niezauważalnie, więc nie było to uciążliwe. Zaczynam się zastanawiać na ile to jest jej realny problem :|

Niedziela
Z rana skończyłam słuchać Całe zdanie nieboszczyka. Takie sobie. Myśli potoczyły się w kierunku PRL-u, ersatzów z tamtych czasów, i wyszło tak, że obejrzałam Księcia sezonu (1970) z Wołłejko. Z całą pewnością widziałam go wieki temu (kto by pomyślał, że los zaprowadzi mnie do Miasteczka :)). Pogoda mniej ponura niż wczoraj, ale i tak kolejny dzień spędziłam w domu z myszami. Kochany znowu w pracy. Mieliśmy wieczorem jechać do Ka, ale przyjaciel nieco zmienił plany, więc i my zmieniliśmy swoje.
___
edit 21:00 obejrzeliśmy z Kochanym Do widzenia, do jutra (1960). Dziwny film, widać w nim wpływ „wielkiego świata”, ale na przykurcz wrodzony nic się nie poradzi.

piątek, 14 listopada 2025

2159. Mocniejszy wiatr ...

... pojawił się wczoraj wieczorem. Deszcz się wzmógł i nie odpuszczał rano. Wydano dość rzadkie ostrzeżenie deszczowe, ze wschodu nadciągnął sztorm Claudia (Hiszpanie go tak nazwali), na południe od nas ostrzeżenia przed podtopieniami są nawet pomarańczowe.

Dla kontrastu z czwartkiem, dzisiaj w pracy leraks: młodzieży brak, jest za to audyt, para w wieku średnim (on z brodą i w tatuażach) wali do drzwi energicznie, śmichy chichy, siedzą zamknięci w pokoju ponad pół godziny, wszystko się im podoba, nie zauważają błędu na samym początku raportu, i bardzo dobrze. Odhaczone. Potem tylko słucham wiatru wzmagającego się za oknem i czytam stare wydanie Śpiewu ptaka Anthony'ego de Mello (zapewne skończę wieczorem).

Kochany zabiera mnie przed trzecią, lecimy do Lidla kupić coś na weekendowe obiady, i chodu do domu. Podróż była z zygzakiem, bo chcieliśmy zobaczyć, jak buja światem, w tym celu podjechaliśmy do portu. O, tak buja:


Ludzie kłaniając się wiatrowi zmierzali do budki z fish'n'chipsami, sklep rybny otwarty, bo co tam taki wietrzyk, krewetkowce pochowane za molem, gdzie woda prawie gładka; po drugiej stronie kilkumetrowe fale, pralka wyrzuca z siebie pianę, nad którą szybują morskie ptaki.

Mama mówi, że już wszystko na święta gotowe: pierogi ruskie i z kapustą, uszka oraz gołąbki zostały zamówione :D I super, zostały mi do zrobienia krokiety z cheddarem, bo lubię. Ale to plany na "za miesiąc", na razie słuchamy dobrych songów Bukartyka (z Mańką gładzoną energicznie po tłustym brzuszki, bo Bronka śpi w drapaku, obrócona tyłem do świata).