„Teraz nie czas myśleć o tym, czego nie masz. Myśl, co potrafisz zrobić z tym, co masz.” – Ernest Hemingway
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Trudne chwile. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Trudne chwile. Pokaż wszystkie posty

22 listopada 2025

Jeszcze nie jej pora, a już się rozkręca.

 

Czytam: „W grudniu możemy mieć jeszcze jeden epizod zimowy(...)”. Ach.... epizod zimowy.😁 To my teraz mamy epizody zimowe, a nie zimę? Fajnie. Mnie się podoba. Epizod, czyli zjawisko krótkotrwałe. Niech tak zostanie.

Na razie żadne epizody zimowe nas nie dotknęły, bo nie liczę dwóch dni z – 3 stopniami około 6,30. Ten śnieżny, głośno komentowany w mediach armagedon, przeszedł z prawej strony, a ten zapowiadany pewnie przejdzie z lewej strony. Może nas trochę musnąć, ale mam nadzieję, że to będzie tylko trochę śniegu. Do kalendarzowej zimy jeszcze miesiąc, ale już czuć jej pierwsze powiewy. Cieszy mnie jednak perspektywa przesilenia. To będzie też za miesiąc, a potem poleci z górki.

 Strzelił nam bojler elektryczny. Stary był, miał prawo. No to w Interety i Jaskół kupił nowy, bardzo popularny. Dlaczego podkreślam, że popularny? Zawsze wydawało mi się, że jak produkt jest popularny, to wszelkie instrukcje do niego powinny być jasno sformułowane, ponieważ mnóstwo ludzi na różnym poziomie je czyta. Ale może się mylę, bo ta, która przyjechała wraz z bojlerem, to raczej dla takich z profesorskim technicznym tytułem. Bojler z programatorem elektronicznym, trzeba było zaprogramować. No i zaczęły się schody. Ikonki na ekranie są, ale w instrukcji już ich objaśnienia nie ma. Informacja, że są 4 programy, ale który co oznacza, już nie podano. W końcu, znaleźliśmy na YT film, na którym, po kolei, po węgiersku, gość tłumaczy, jak taki bojler zaprogramować. Po węgiersku mówi, ale na szczęście wyświetla się również tłumaczenie w j. angielskim. Jaskół ustawił program, bojler grzeje, woda gorąca, pełnia szczęścia. Dwa dni mycia się w miskach, w wodzie grzanej na piecu, nie zrobiły na mnie wrażenia. Przetarłam się w leśniczówce – zimna woda rano, do mycia się bojler 80l na 6 osób, kąpiel, wtedy (niestety) tylko raz w tygodniu. Ale wtedy to była norma. W internacie było gorzej. Tam w ogóle nie było ciepłej wody. Nie było też wolno wody grzać. Grzałyśmy, po kryjomu, grzałkami w dwulitrowym garnku. Dobra, było, minęło.

Ja przyzwyczajona, ale Jaskół złapał zespół bolesnego barku i ma do dyspozycji tylko prawą rękę. Dla niego, mycie się w misce, było gimnastyką na wyższym poziomie. Dwa dni, tylko i aż...

I dygresja, związana z ułatwieniami internetowymi. Jakby nie było, to tłumaczenie angielskie, w węgierskim filmie, uratowało nas przed wzywaniem „fachowca”. Ułatwienie jest, ano jest.

Właśnie odkryłam, że kiedy puszczam film na blogu robótkowym, na którym mam włączone tłumaczenie tekstu na polski, głos AI tłumaczy, krok po kroku słowa instruktorki, na polski. Super. To na filmie małym, na blogu. Cykam ten sam film, by przeszedł na YT i tam rozczarowanie. Wprawdzie widzę lepiej, co instruktorka robi, ale jej instrukcja nadal jest w jej ojczystym języku. Trzeba będzie otworzyć obie strony- na YT oglądać, zza kadru słuchać. Niemniej jest to cudna sprawa, bo teraz jeszcze lepsze mam objaśnienie, co należy robić.

Zdążyłam przed tym zimnem okryć część krzewów. W tym roku okryłam włókniną tylko hibiskusy i nowo nasadzone azalie oraz małą budleję. Reszta krzewów musi sobie poradzić. Są jednak już dobrze zakorzenione, nabrały masy- mam nadzieję, że im zima nie zaszkodzi.


 Zakończyłam haftować „ufoka”. Ten obrus, wyhaftowany w trzech czwartych, przeleżał w szafie około 25 lat. Nie dokończyłam wtedy haftu, bo prawdopodobnie wkurzyłam się na to ciągłe obracanie, przy haftowaniu, taką masą materiału. Wtedy też haftowało się bez tamborków i ciągle niepotrzebny materiał podłaził pod igłę. Wzór pewnie wzięłam z ówczesnej Burdy.
Obrus był zażółcony, ale zaryzykowałam i wyhaftowałam resztę. I tu ukłon w stronę nowoczesnych środków piorących. Wszystkie zażółcenia, po wypraniu, znikły. Nie lubię białych obrusów. Teraz staram się haftować na tle w jakimś kolorze (chyba, że jakaś biała tkanina zalega i trzeba ją wykorzystać). Wtedy jednak nie było jeszcze takiego wyboru w tkaninach. Brało się, co było dostępne.
 

A na zdjęciach biały nie jest białym. Chyba to światło w pokoju sprawia, że już kolejny raz wychodzi takie przekłamanie kolorów.

 

Ciągle męczę tkany chodnik w paseczki. Co za licho mnie pokusiło coś takiego sobie wymyślić. Jestem w połowie ramy. Może do nowego roku wymęczę ten chodniczek. Chciałoby się już coś nowego, ale kolejnego „ufoka” nie wytworzę. Poza tym, musiałabym zablokować sobie ramę, zostawiając chodnik na niej- jak raz zdejmę tkany materiał, to już jego osnowy po raz kolejny nie założę. I w ten sposób, sama sobie, zgotowałam taki tkacki los. 


 


20 września 2025

O rzeczach mało i więcej ważnych.

 

Fajny taki sobotni poranek, kiedy widzisz na orzechu, w głębi ogrodu, starą rudą, która szabruje orzechy, a zaraz potem widzisz młodego rudego smarka, siedzącego na czeremsze, tupiącego i fukającego na ciebie z góry. 

 Po śniadaniu obserwuję z tarasu stadko szpaków, debatujących głośno na wielkiej brzozie. 
Musi być na dużym nagłośnieniu, wtedy słychać pogwizdywania i szczebiot szpaków

Na cisach w tym roku mało jagód. 


Parę lat temu stado szpaków zrobiło nalot na te cisy oraz na jagody dojrzewające na bluszczu. Teraz na to się nie zanosi. Cisy i jarząby oblegane są przez kosy. Dla szpaków nie zostanie nic. 

 

No i jeszcze wiewióra, śmigająca z brzozy na orzech, rosnący blisko domu. Przenosisz wzrok na ogród, a tam widok, podświetlonego porannym słońcem, tamaryszka. 

  Wykorzystujemy ostatnie, mocno ciepłe, dni września, robiąc porządki ogrodowe. Jaskół maluje okna i drzwi do sklepu, ja wycinam przekwitłe liliowce, schnące badylki melisy, mięty i w ogóle wszystko, co można ciąć oraz wycinać jesienią. 

Jako ostatnie w tym roku zakwitły zimowity.

 
Właśnie przeleciała grupa motocykli, biorących udział w Rajdzie Śląskim, w ramach którego trasy rajdowe są wyznaczone w sąsiedniej wsi. Huk okropny- przeleciały i na razie cisza, ale zaraz zacznie się rajd i będziemy mieli przez dwa dni trochę odległego hałasu.

Jaskół jedzie juro na spotkanie grupy, która jeździ na maksi skuterach. Oni chyba kończą sezon, Jaskół jeszcze nie. Liczy na to, że będą takie dni, które pozwolą na kilka wycieczek motocyklowych po okolicy. Bardzo żałuję, że nie mogę z nim jeździć. Nie chcę budzić „kręgosłupowego lwa”. Na razie jest ślicznie uśpiony, a bóle pojawiają się tylko, kiedy coś ciężkiego podniosę. Jazda na motocyklu raczej mojemu kręgosłupowi nie służy, ale cieszę się, że Jaskół może jeszcze pojeździć. To jego miłość, pasja i nie wyobrażam sobie, żeby mu stawiać jakieś ograniczenia motocyklowe.

Muszę sprzedać mój strój motocyklowy z Gore- Texu- porządny, chroniący i nie zniszczony. Sprzedam kurtkę oraz spodnie (jakoś dziwnie się przez te lata skurczyły), a zostawię sobie buty oraz kask. Kto wie, może jednak jeszcze trochę pojeżdżę?

Poza tym, buty włożę (ciepłe i nie przemakają- są solidne) do plecaka ewakuacyjnego, który będziemy kompletować. Na razie robimy gruntowne rozeznanie, co w takim plecaku powinno się znaleźć. Są do kupienia gotowce- może takie kupimy i uzupełnimy. Koszt całego zestawu trochę mnie przeraża, a tu trzeba pomnożyć razy 2. No ale.... nie ma żartów, to nie tylko w razie, powiedzmy, ewentualnej wojny jest konieczne, ale w razie każdego kataklizmu może się przydać.

Martwi mnie tylko perspektywa ewentualnego kontrolowania żywności i leków pod kątem ważności terminu ich przydatności. Czas szybko leci, o takich rzeczach często się zapomina, a jak przyjdzie alarm, to może się okazać, że połowa rzeczy jest nieprzydatna na już.

No i trzeba włożyć określone ciuchy do tego plecaka, a tu rozmiary się zmieniają (lepiej trzymać większy niż mniejszy rozmiar- wisieć na człowieku mogą, gorzej jak się nie wejdzie), ciuchy mogą być zleżałe po jakimś czasie, a inne rzeczy mogą się zdezaktualizować- np, numery telefoniczne w podręcznym notesie.

To ewentualne zmartwienia na później, teraz trzeba to wszystko zebrać do kupy i po prostu mieć.

I tak sobie myślę- są różnego rodzaju „braki odpowiedzialności”, ale chyba najgorsze jest to, że człowiek nie bierze odpowiedzialności za siebie samego, za swoje zdrowie, za swoje bezpieczeństwo, a potem budzi się z przysłowiową ręką....W sytuacji ALARMU każda jednostka ma wręcz moralny obowiązek zadbać o siebie i tym samym zwolnić czas służbom, by zajęły się bardziej poszkodowanymi. Bo im więcej ludzi zlekceważy zalecenia, ostrzeżenia, a będzie w nagłej potrzebie- zagrożenie zdrowia czy życia, tym więcej służb swoją osobą zaabsorbuje. Może się zdarzyć, że takie zlekceważenie zaważy o życiu bardziej potrzebującego- no, wiecie- tu u tego lekkomyślnego jest pierdoła, którą mógłby sam ogarnąć, ale nie ma osobistego zestawu ratunkowego, jednak ratownik jest i stara się szybko udzielić pomocy, a tam bardziej potrzebujący umiera. 

Kurcze, najbardziej wkurzają mnie takie wsobne, egoistyczne, olewające osoby- eeeeee.... nie myślę o tym,... co tam takie panikary.... e.... daj spokój, nie przesadzaj.

Przypomina mi to historię z nienoszeniem maseczek oraz nieszczepieniem się w czasie pandemii. Nie założy, bo nie wierzy w żadną "plandemię", a w ogóle to maseczka nie pomoże, a szczepionki to są tylko po to, by naładować kieszenie firmom farmaceutycznym (i wiesz pan, jeden chłop po zaszczepieniu się umarł) i w ten deseń. I nie ruszało matoła, że sobie może szkodzić, ale innym już nie powinien.

No tak, zapachniało smrodkiem dydaktycznym, jednak lata bycia inspektorem BHP, mając za sobą porządne „wojsko” na studiach, z tematem wiodącym obrona cywilna, to nie da się nie myśleć o takich rzeczach. Tym bardziej, że my sobie możemy „lekceważyć” i „nie myśleć”, a "najgorsze" i tak nie będzie się nami przejmowało, tylko uderzy.

Dlatego te plecaki ewakuacyjne znajdą się u nas w schowku.


10 września 2025

Była ogromna cisza.

 

Byliśmy nad zalewem. To był krótki wypad. Czy udany? Nie wiem. Z jednej strony udany, bo las, bo droga w lesie i zapachy wczesnej jesieni, i lekki wiatr w koronach starych sosen,bo wał, bo trawa na wale i z prawej strony las, i z lewej strony woda. Woda? Jaka woda. Już w połowie drogi do wału, poczułam paskudny zapaszek czegoś stęchłego, zgnilizny, błota. Wyszliśmy na koronę i..., i to właśnie ten moment, kiedy mogłabym napisać, że wypad był nieudany. Bo takiego widoku się nie spodziewałam.

 

Widoku zaskakującego, wręcz szokującego. Nie było wody w zalewie. No nie było... wróć! Owszem, coś tej wody pod warstwą strzałki wodnej było, ale całość przypominało błotny barzoł. I nie było ptaków i była straszna cisza, taka cisza przygnębiająca, wcale nie kojąca. Zalew zastygł w bezruchu beznadziei i w obliczu katastrofy, jaką spowodowała susza. 

 
 

Szłam w tej ciszy, robiłam zdjęcia, próbowałam się cieszyć wycieczką. 

W cement wału wrosły różne krzewy- kalina, kruszyna, chmiel, jeżyna i inne. Teraz mają owoce, zrobiłam kilka zdjęć.




Poszliśmy w stronę, gdzie raczej nie ma rowerzystów i ludzi malutko. Beza może tam chodzić bez smyczy. A jednak musieliśmy ją dwa razy na smycz złapać, bo mijały nas cztery charty, podobne do charta polskiego, a potem mały buldożek. Beza, jak to Beza- od razu chciała wszystkie psy pożreć- co będą po jej drodze chodziły jakieś łachudry.  

Dopiero z tego miejsca, gdzie stoi Beza,  zauważyliśmy kilka ptaków  na drugim brzegu zalewu.





 
W niedzielę, we wsi, odbyły się gminne dożynki. Korowód, trybuna honorowa dla gazdów dożynkowych, burmistrzowej, sołtysów, gości. Na dwie godziny główne drogi we wsi zamknięte, bo przecież korowód nimi przejedzie. Potem festyn, zespół, potańcówa (jeszcze o 23 było słychać za oknem muzykę), ciasta, kołocze, piwsko, grillowe kiełbaski i inne wyżerałki, dmuchańce, no jednym słowem wieś się bawi, wieś śpiewa.

Nie gustuję w tego typu imprezach, chociaż powinnam, bo przecież te wszystkie etnograficzne, etnologiczne, antropologiczne oraz kulturowe wiejskie tematy to moja broszka. No ale... mam do wsi teraz dziwny stosunek. Z jednej strony bardzo mnie interesują zwyczaje, stroje, historia wsi, regionów, ludów, a z drugiej strony mierzi ta zaściankowość wyłażąca z każdej wiejskiej dziury. To bezrefleksyjne posłuszeństwo wiejskiego ludku względem tego, co księżulo z ambony zrzuci. Ta zachowawczość oraz postawa „Panu Bogu świeczkę, diabłu ogarek”, to twarde stanie przy tradycji choćby ta tradycja już uszami wychodziła i była powtarzalna do znudzenia, była coraz bardziej szkodząca normalnym normom społecznym- to wszystko  jest dla mnie nie do przyjęcia. I staję się coraz bardziej wobec takich zachowań krytyczna, ale zostawiam to tym ludziom, to ja się od nich odsuwam, przestaje mnie to interesować oraz osobiście już  nie dotyka.

I to zadziwiające rozdwojenie w zachowaniu u rolników- tu plują na Unię, na polski rząd, płaczą, że są biedni i wyciągają łapę po forsę, a z drugiej strony jeżdżą full wypas samochodami, mają najbardziej nowoczesny sprzęt rolniczy, jaki można sobie wyobrazić, biorą dotacje, są zwalniani z opłat np. ZUS (składka KRUS jest bardzo mała), dostają ekwiwalenty np., za ropę, mają wiele przywilejów, jakich nie mają inne grupy społeczne i ciągle im mało.

Jadąc nad zalew, minęliśmy kilka miejsc z dekoracjami dożynkowymi. Miałam wrażenie, że takie dekoracje robi jedna firma dla kilku gmin, bo kogut z kurą, zrobione z balotów, pokazane były na zdjęciach z dożynek w okolicznych gminach.  

 Baloty słomiane to teraz podstawa dożynkowych dekoracji- dorobi się papierowe, drewniane, czy jeszcze z czegoś innego, części i już mamy: koguta, kurę, babę, chłopa, konia, osła... i co tam jeszcze wymłodzi się z tych balotów. A sporo tych dekoracji takich przaśnych, czasem wręcz wulgarnych, tandetnych. Jednak co się komu podoba, jak lud wiejski takie dekoracje lubi, to jego przecież sprawa. W końcu to na wsi się rzecz dzieje, na ich terenie. Mnie podobają się tylko dekoracje z płodów rolnych oraz wieńce dożynkowe.  

 Na regionalnej stronie internetowej obejrzałam relację z tych dożynek. Nie wiedziałam, że teraz zamiast polskiego hymnu, śpiewa się Rotę. Poczułam się nieswojo. Rota to piękna pieśń, ale w kontekście dożynek zabrzmiała, przynajmniej mnie, jako coś raczej nie na miejscu. A potem inscenizacja dożynkowa, od X lat ta sama, z Bogiem w co drugim zdaniu. Ach to zadęcie, ten patos, ten ton bogoojczyźniany. Ale przedtem, jak co roku korowód- też relacja, a jakże filmowanie wszystkich maszyn- nuuuda, panie nuuda.

Na dożynki nie poszliśmy, bo od dawna mnie, w tej wsi, nie interesują, a Jaskół też specjalnie nie był wyrywny.


 

21 lipca 2025

Bardzo długi post o tym, jak powstawał nasz ogród.

 

 

 Mówi się, że w pewnym wieku człowiek zaczyna gromadzić wspomnienia z całego swojego życia. Mówi się też, że w chwili umierania człowiekowi, w iście ekspresowym tempie, przypomina się całe życie. Ciekawe skąd takie twierdzenie i co, kto o tym z żyjących wie, skoro umarli milczą? Ale, na wszelki wypadek „macam” się po głowie, rękach nogach szczypię tu i ówdzie, i oddycham z ulgą- czuję ciepłą siebie pod ręką, boli szczypanie- jeszcze żyję, mam się dobrze i zakładam perspektywę dożycia, no powiedzmy, sędziwego wieku. Czyli co z tymi wspomnieniami? Ano nic, po prostu starzeję się i uznałam, że już czas sobie wszystko, co w moim życiu zaszło, uporządkować, zapisać.

Jednak chyba nie dla potomnych, a dla samej siebie zrobić taki przegląd. Dobrze jest wiedzieć, że nie zmarnowało się tego czasu, a ja go nie zmarnowałam.

Część tych wspomnień zamieszczam tu, na blogu.

No dobra, zrobiłam wstęp, przynudziłam, pora na wspomnienia związane z naszym ogrodem.

I tak tu pusto było.

Widać granice pola ornego, a potem kawał ogrodu warzywno-kwiatowego.To jest chyba 1991 albo 1992 rok.. Z prawej strony będzie potem aleja sosnowa, a po lewej śliwy szybko wycięto i potem też posadzono drzewa. Teraz jest tam płot graniczący mój ogród z ogrodem siostry.

Młoda się produkuje :):)) Teraz po prawej jest rząd wielkich brzóz, w rogu, tam gdzie stoi Młoda, rośnie czeremcha, między tymi tujami stoi ławeczka. Świerk chorował, trzeba było go wyciąć. Za Młoda, u sąsiada widać jeszcze nieduży orzech, który teraz przysłania nam widok na Czantorię. Po prawej stronie pole orne, na którym za 10 lat wyrośnie sad jabłoniowy i zasłoni nam na kilkanaście lat widok na morawskie Beskidy. Za Młodą daleko widać drogę z dębami i trochę lasu, teraz nic już nie widać, bo widok zasłoniły wysokie sosny i tuje posadzone przez dwóch sąsiadów.

Za płotem droga dojazdowa, jeszcze bita, z dziurami. Jak przejechał kombajn, albo traktor, to szły od niej tumany kurzu wprost na ten nasz bieluteńki dom. Po paru latach dom stał się brudnobiały, a po następnych kilku odgrodziły go od drogi tuje. I wtedy gmina litościwie drogę wyasfaltowała. Na zdjęciu kawałek grządki wzdłuż chodnika od domu do bramy. Za płotem jeszcze małe tuje a przed płotem krzewy ozdobne. To północna część działki- tuje kapitalnie chronią nas od zimnych wiatrów i od kurzu z drogi ( nadal). Zdjęcie chyba z 1995 roku. 
 

Ano było. Było puste pole, a nasz dom stoi na skraju przy drodze dojazdowej. Ale po kolei.

Po tych wszystkich przepychankach z budową domu wspólnego albo dla nas osobnego i tak okazało się, że osobnego wybudować nie było można. Był to grunt orny, nieprzeklasyfikowany, a wtedy, w planie zagospodarowania przestrzennego nie był to teren do zabudowy. Jednak wtedy ja o tym nie wiedziałam, a rodzice, gdyby mi to powiedzieli, mogli liczyć na moją zgodę (lub nie) bez tych wszystkich nerwów. No ale stało się. Dom stanął na skraju pola ornego. Rodzice odcięli z niego 9 arów, wzdłuż drogi i taką działkę od razu na nas przepisano. Ale tym samym odcięli od drogi całe pole, chociaż zrobili na końcu naszej działki drogę służebną do tego pola, to i tak nie ma szans go wykorzystać np. na budowę domu, czy sprzedać. Po 10 latach przepisali resztę tego pola na mnie i działka generalnie stanowi integralną całość.

I należy dodać, że na samym początku, mimo, iż miałam swoją działkę, rodzice pozwolili mi użytkować dalszą, niedużą, część pola- powstał ogród warzywno- kwiatowy z maliniakiem, z poletkiem porzeczek i agrestów. W nim rosły też 4 brzoskwinie. Ten kawałek od reszty pola oddzielał rząd tui i za nimi miedza. Dalej było pole orne, na którym, rodzice naprzemiennie uprawiali ziemniaki i warzywa oraz pszenicę. „Swój” kawałek obsadziłam krzewami ozdobnymi, na brzegu posadziliśmy brzozy. Przed domem był trawnik, za nim sad. Przed schodami tarasu zostały posadzone niskie iglaki, które się straszliwie rozrosły, potem je połamał śnieg. Zrobiły się brzydkie, kotropate, trzeba było je obchodzić, by wejść do kwiatowego. Wycięliśmy je i od razu zrobiła się śliczna przestrzeń.

 

Widok od miedzy dzielącej ogród kwiatowy od pola. Miedza w dół to miedza graniczna. Teraz po jej lewej stronie jest płot- miedza została  w ogrodzie siostry, a tam, gdzie brązowy pas ziemi, jest teraz aleja z brzozami w dolnej jej części.  Na dole pola widać spore już leszczyny, rosnące wzdłuż płotu. Potem posadziłam tam brzozy, a leszczyny musieliśmy wyciąć, bo je sadownik zniszczył. Myślę, że zdjęcie chyba  z 1995 roku. Za tymi domami, przy dobrej pogodzie widać czeskie Beskidy. Ojciec robi "inspekcję".

Rok po wprowadzeniu się do domu, posadziliśmy wzdłuż granic całej parceli (u mnie i u rodziców) leszczyny oraz modrzewie, daglezje i świerki. A ja potem dosadziłam tawuły (straszne krzewiszcza, nie radzę ich sadzić) i kwitnące drzewa (lipy, czeremchy, jarząby, akacje, karaganę). W tym samym roku całość została ogrodzona. Sosny w alei sosnowej, brzozy na dole ogrodu, cały lasek i wszystkie krzewy oraz drzewa w tamtej (byłej ornej) części ogrodu, posadzone zostały na początku 2000 roku. 

Dwa razy sadziliśmy sad- ten przed tarasem, na samym początku- wycięty, bo drzewa chorowały i w nowej części ogrodu- też wycięty, bo drzewa chorowały. Był stawek- myszy nie życzyły go sobie i skutecznie podkopywały- nie ma stawku. Była ogromna stara czereśnia- nie ma czereśni- połamała się. Jest za to biała morwa. Była ogromna wierzba zaraz przy wejściu do domu- wycięliśmy, bo groziła połamaniem i zniszczeniem domu. Była ogromna wierzba syberyjska w ogrodzie, sama się połamała. 

 W ciągu ostatnich 5 lat zmienił się ogród przed dużym tarasem. Trzeba było wyciąć świerki i tuje, bo chorowały, część połamał śnieg

Myślę, że to lata 2003 do 2005. Jest już Zuza i sad jest duży- sad przed mniejszym tarasem, a zdjęcie robione z dużego. Po prawej widać te ogromne "płożaki", które zatarasowały zejście z małego tarasu do ogrodu.

Chyba koniec lat 90. XX wieku. Widok z górnego dużego tarasu. Jeszcze widać starą czereśnię i ogromny krzak dzikiej śliwki. To kwiecień, bo kwitnie. Z lewej strony, w oddali, rząd tui oddzielającej ogród warzywno- kwiatowy od pola, Przed nimi pobielone brzoskwinie, jeszcze dalej widać podrośnięty już świerk w rogu posesji, a za domami ledwo widoczne pasmo gór czeskich. Po prawej ogród rodziców.

 
Rok 1995. Zdjęcie z górnego tarasu. na dole trzy pokolenia "bab" z moją przebojową matką   na czele. Ta róża przy balustradzie rośnie tam do dziś. Została przesadzona z ogrodu przy starym domu. Jeszcze widać okno garażu u sąsiada i świerki posadzone wzdłuż płotu graniczącego posesje. Po prawej, za tymi krzewami, zaczyna się ogród warzywno- kwiatowy.

Można tak wymieniać, co było, czego nie ma. Przerzuciłam tony ziemi, przeryłam i skopałam jej kilometry, wyrzuciłam tony chwastów, przycięłam multum gałęzi, sadziłam i sadziłam, i sadziłam.... setki kwiatów (byliny, jednoroczne, nowości i babcine starości- multum gatunków)- piszę „ja”, bo prawie wszystko sama sadziłam. Trochę pomagały mi dzieci, a potem Jaskół. Taka była sytuacja. 

Gdy to piszę, jestem deczko zdziwiona, bo dopiero do mnie dociera, jaki ogrom pracy włożyłam w ten kawałek ziemi, by otrzymać to, co teraz mamy. 

To już lata 2004-2006. Jeszcze ogród kwiatowy, ale już nie warzywny. Przestałam uprawiać większość warzyw około 2010 roku. Nie dałam rady czasowo i fizycznie tego utrzymać. Wśród kwiatów moja kuzynka z dzieciakiem. Te różowe kule- kleome o przecudnych orientalnych kwiatach. Pozyskałam je z nasion.

Tu widać jeszcze pierwotny układ grządek kwiatowych, wzorowanych na ogrodach mojego dziadka i matki- dwie długie grządki z kwiatami, między nimi dróżka, a po bokach tych rabat grządki z warzywami.
Z lewej strony już grządek z warzywami nie ma, tam zrobiłam takie nieregularne klomby, po prawej została ich część.

Po lewej nie ma już tui, nie ma żywopłotu z ligustru, a po prawej nie ma ogromnego świerka, który tak się pochylił, że groził zwaleniem się na grządki- wycięliśmy.

Wszystkie zdjęcia z 2010 roku.
 


Trudno jest opisać zmiany, jakie ogród przeszedł w ciągu tych 35 lat. Pokazuję zdjęcia z początków, z różnych lat, ale pokażę też filmiki z teraźniejszości. Sporo krzewów sadzonych na początku „wypadło”. Krzewy, które sadziłam, kiedy dostałam resztę pola, czyli na początku 2000 roku, też już wycięte. Jedne drzewa i krzewy zostały źle posadzone, bo nie zdawałam sobie sprawy z siły ich rozrostu- zaczęły się wypychać wzajemnie i wyradzać lub przybierać dziwne kształty, inne połamały śnieg lub wichury, jeszcze inne „umarły” ze starości.

A potem już celowo redukowałam- zmniejszyłam ogród kwiatowy, przestałam sadzić nowe krzewy (no może trochę tych kompaktowych), nie sadzę nowych kwiatów (oj tam, troszeczkę jednak posadziłam), jest więcej trawników oraz miejsc „dzikich”. Ogród z użytkowego przekształcił się w parkowy. 

Lata 2004-2006- przed dużym tarasem- od schodów wiodła alejka między tujami, za nimi były po obu strona długie grządki kwiatowe i dalej najpierw pole orne, a potem część parkowa i lasek. Teraz po prawej stronie ogród siostry, alejki nie ma- tam gdzie się kończyła, jest dalej część siostry, a moja po lewej stronie  (płot robi tam odwróconą literę L). Tutaj matka decydowała, co ma rosnąć po obu stronach tarasu, tej części nie dostałam od razu. Potem miałam same zgryzoty z tymi nasadzeniami. Panienka na zdjęciu to córka kuzynki.


Nigdy w ogrodzie nie było gracowanych, sypanych żwirkiem czy wykładanych kostkami alejek, nie było altanek i innych pierdółków- lampionów, figurek, koszyczków, światełek solarnych w kształtach zwierzątek i „ozdobnych” kamoli. Nie w moim guście i nie w typie tego ogrodu takie „cuda”. Nawet poidła dla ptaków są zwykłymi plastikowymi pojemnikami, które pełniły rolę łazienkowych półek (nie u nas). Nie jestem zwolenniczką ozdabiania ogrodu „dekoracjami ogrodowymi”. Ma on być funkcjonalny oraz jak najbardziej „leśny”, ale jednak trzymany w ryzach, by nas rośliny nie „wyprowadziły” z niego.

Przed mniejszym tarasem.

To zdjęcie z około 1993-1994 roku- mały cis pod oknem, ale druga stareńka róża- czerwona z białym środkiem, która rośnie w tym miejscu do dziś, jest już pięknie wyrośnięta. Ratowałam ją i tę drugą, w zeszłym roku, przed stratowaniem przez "majstrów" partaczy.

A to prawdopodobnie rok 2008. Wierzba, która tak mocno wyrosła, że trzeba było ją ściąć, jest już duża, ale jeszcze wiele jej brakuje do stanu przed ścięciem (koroną sięgała do balkonu i nad dach). I dom obrośnięty bluszczem- świństwem jakich mało- najpierw zdobił, potem już szkodził. Dziś na tej ścianie go nie ma.
 
2003 rok. Jeszcze widać za iglakami górny taras. Za parę lat tylko nieduży kawałek go zobaczyć można będzie.



To zdjęcie zrobione w 2012 roku- szał zieleni przy tarasie.

A to zdjęcie jest zrobione około 1994 roku- mały srebrny świerk, kawałek sadu, widok na ogród rodziców i w dali widać las, a po prawej zagajnik. Nie ma jeszcze sadów. 

Ten sam świerk 11 lat później

 

17 lat temu przywieźliśmy z Niemiec, kupione na flomarku, rozkładane krzesła ogrodowe. Te krzesła służą nam do dzisiaj. Nie da się ich porządnie wyszorować i odnowić, ale są wygodne, użyteczne, dlatego ich nie wymieniamy. Nie wymieniamy też ławeczek, bo te nadal są w stanie dobrym.

A tak naprawdę, to trudno mi było dobrać coś do ogrodu, by nie zepsuć jego stylu oraz aby było solidne, wytrzymywało kaprysy pogody (deszcz, śnieg, mróz, mocne słońce) i by nie trzeba było tego sprzątać po sezonie. A to, co ewentualnie pasowałoby, kosztuje bajońskie sumy. Więc? Zostanie tak, jak jest.

Nie jestem teraz w stanie pokazać wszystkich zmian ogrodowych, ale będę wrzucać zdjęcia i filmiki w następnych postach po trochę, bo nie chcę zbyt zanudzać.

Na tym blogu opisuję jak wygląda ogród od 2012 roku- wystarczy kliknąć w zakładkę „ogród” albo „kwiaty”, tam też można zobaczyć zmiany.

Zdjęcia z 2020 roku. Na nich widać nasze ogrody- zagajniki. 35 lat minęło od czasu, kiedy były to pola orne. Z lewej strony ogród siostry,  widać jeszcze część domu siostry. Kiedyś ze wzgórza, z którego robiłam pierwsze zdjęcie, widać było duży biały dworek. 

Poniżej zdjęcie zrobione od drogi dojazdowej- wschodnia część ogrodu naszego.

Kwitną akacje, jest czerwiec. Za pierwszym rzędem wysokich drzew, są dwa rzędy sosen, a między nimi alejka sosnowa. Na polu przed płotem aktualnie rośnie kukurydza i zasłania nam świat od wschodu. I jeszcze, w miejscu, gdzie stoję, jest teraz nowy dom.