„Teraz nie czas myśleć o tym, czego nie masz. Myśl, co potrafisz zrobić z tym, co masz.” – Ernest Hemingway
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą codzienność. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą codzienność. Pokaż wszystkie posty

01 grudnia 2025

Amok

 

Wyszorowałam całą kuchnię. Kurcze, chyba mi odbiło. Całą caluteńką ( no prawie- piec został do wyszorowania)- od lampy przez górne półki do dolnych pomocników. Wszystkie garnki, skorupy, szklanki i co tam jeszcze w tych szafkach siedziało, wygruziłam. Pomyłam półki w środku, okap i nawet w szufladach zrobiłam porządek. Jaskół pojechał po towar, a mnie jakiś amok ogarnął. Szłam, od góry do dołu, ze ścierą i płynem do mycia naczyń (Ludwik najlepiej odtłuszcza powierzchnie- żadne tam ekstra płyny do...) i pucowałam centymetr po centymetrze. A najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że te półki były w miarę czyste i nie było musu tak bezwzględnie ich potraktować pucowaniem już, teraz i natychmiast. Mogło to poczekać spokojnie do wiosny, ale ja, jak widać, nie mogłam poczekać. Poczułam imperatyw kategoryczny- „sprzątaj” i poooszło.

A jeśli ktoś pomyślał, że to z okazji zbliżających się świąt BN, to jest w tak zwanym mylnym błędzie. Po prostu czasami tak mam, że ni stąd ni zowąd biorę się za pucowanie czegoś, co niezbyt tego wymaga. Ot tak, chyba dla jakiegoś sportu to uprawiam. Fakt, że przy tym sprzątaniu i myciu wszystkie mięśnie moje pracowały na „jeszcze parę kilo przydałoby się zrzucić”, a efekty eksploatowania mięśni, przez ostatnie trzy miesiące, już są. Znowu 1 kg w dół poleciał. I to, jak mówiłam, bez specjalnych wyrzeczeń.

Świąt BN nie obchodzimy, domu nie stroimy, nie pieczemy nie gotujemy ekstra, nie lepimy- nie jesteśmy (już nie) niewolnikami tradycji, która zakłada zaharowywanie się z powodu narzucenia, przez KK, całemu światu „jedynej słusznej” opcji obchodzenia narodzin dzieciaka z nieprawego łoża.

Ale może jakiś wianek, niekoniecznie świąteczny, sobie zmajstruję. Znalazłam w moim ogromnym kredensie, wiklinową podkładkę i ufilcowane kwiaty- czas to wykorzystać. 

Trzeci dzień z rzędu wisi nad nami mgła. Świata nie widać, świata nie słychać- gęste białe mleko nas otula. I fajnie jest- lubię taką mgielną izolację. Czuję się trochę jak w innym świecie. Ciemne bezlistne drzewa tworzą teatr koronkowych cieni- jest jak w bajce. A w mgliste poranki na drzewach srebrzy się szadź i rośliny mają igiełkowe obwódki.

 

Na wszystkich regionalnych stronach, w Księstwie Cieszyńskim, szał ogłoszeniowy- „Zbieram zamówienia na cieszyńskie ciasteczka....”

Obłęd jakiś.

W tym roku 1 kg, mieszanki takich ciasteczek, kosztuje od 100 do 120 zeta. I nie ma się pewności, że są one pieczone tylko z „naturalnych” składników czyli dobrego masła, lekkiej mąki, czystego maku, prawdziwego kakao, domowych jajek, spirytusu, domowego ajerkoniaku itp. Naturalne składniki, nie skażone żadnymi poprawiaczami, gwarantują niepowtarzalny smak tych ciasteczek.  


 

W sklepach można kupić podróby i mają one smak starego tłuszczu. Są zbite, twarde, a ich nadzienia mdłe.

Jeżeli ktoś z Was chce sobie takich ciasteczek napiec, to trzeba kliknąć w zakładkę: przepisy -słodkości i tam są dwa posty z przepisami (dosyć sporo) na cieszyńskie drobne ciasteczka oraz historia ich pochodzenia. Niestety- przepis trzeba sobie przepisać, bo nadal nie mam zamiaru znieść zakazu kopiowania treści na moim blogu. Ale dla chcącego nic trudnego- kto zechce, to skorzysta.

Można również klepnąć w wyszukiwarkę: cieszyńskie drobne ciasteczka i też otworzą się strony z przepisami. 

 

A poza tym, do przesilenia pozostało już tylko 21 dni i moja duszyczka cieszy się przeogromnie. Jeszcze nie planuję wiosny w ogrodzie, ale powoli coś tam mi się w łepetynie lęgnie.

Wczoraj odwiedziło nas nasze klasowo-licealne małżeństwo. Oni są razem od 17 roku życia. My z Jaskółem też wtedy byliśmy klasową parą, ale nie dane było nam przejść tyle lat razem, co oni. Jakieś fatalne zrządzenie losowe rozdzieliło nas na wiele lat. Spotkaliśmy się dopiero po 35 latach. U. i M. Mieszkają w Niemczech. Odwiedziliśmy ich w Ratyzbonie, gdzie mieszkali najpierw, a drugi raz w ich domu na wsi, który kupili i wyremontowali.

Ze zwiedzania Ratyzbony, Monachium, flomarków, z wycieczki statkiem po Dunaju, nie zachowało się ani jedno zdjęcie. Robił je Jaskół, a potem diabeł ogonem zakręcił i nie można tych zdjęć na żadnym z nośników znaleźć. Szkoda.

Goście posiedzieli, pogadaliśmy i pojechali dalej, sprzedać mieszkanie po rodzicach. Było miło, było wesoło. Może zobaczymy się w przyszłym roku.

 Nadal bawię się w tworzenie prezentacji. Mam zamiar wykupić bogatszy program do ich tworzenia. 

Dzisiaj zimowe klimaty ( koniecznie na dużym ekranie)


 Muzyka: Celis babylon: "I Would Still Sacrifice for You"

 

Zdjęcia ciasteczek  z Internetu.

28 listopada 2025

Z sera i z ziarenek ten chleb.

 

Chleb upiekłam. Pierwszy raz piekłam chleb z sera i z różnych ziarenek. To chyba chleb keto. Przepis dostałam od Młodej. Sposób pieczenia prosty jak drut. Najbardziej obawiałam się zakalca, ale w tym chlebie nie sposób zrobić zakalec, bo chleb sam w sobie jest zbity oraz wilgotny. I super smakuje.

Mam wrażenie, że przepis jest ogólnie znany, ale go tutaj podam. Warto według niego pobawić się w pieczenie chlebka.

Składniku na dwa nieduże chlebki:

  • 0,5 kg twarogu (ja miałam twaróg tłusty),

  • 3 całe jajka,

  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia,

  • 1 łyżeczka soli (chyba należy dać więcej, bo mój chleb wyszedł ciut za płony),

  • 30 dag całych płatków owsianych (górskich- nie instant, nie mielonych),

  • 8 dag siemienia lnianego (może być zwykłe, ja dałam złote siemię lniane),

  • 4 dag łuskanych pestek słonecznikowych,

  • 4 dag łuskanych pestek dyni.

    Wykonanie:

  • ser zblendować na gładką masę,

  • dodać do sera jajka, łyżeczkę soli, łyżeczkę proszku do pieczenia i wszystko dobrze wymieszać,

     

  • osobno wymieszać płatki z ziarnami,

     

  • wrzucić płatki z ziarnami do sera (ja dawałam partiami i za każdym razem dobrze mieszałam) i dobrze wszystko razem wymieszać- ciasto powinno stać się gęste (płatki i ziarna wchłoną wilgoć z sera oraz jajek),

     

  • uformować chlebki i położyć je na blasze do pieczenia- ciasto może być trochę lepkie, jednak nie posypywać go mąka, ani nie sypać mąki na blachę pod chlebki (mąki w ogóle tam nie ma być). Lepiej podzielić ciasto na dwa mniejsze chlebki- przepieką się w środku, upieką się równiej i szybciej,  


     

  • piec w temperaturze 180 stopni aż chleby zbrązowieją. Potem zmniejszyć temperaturę do 150-100 stopni i jeszcze zostawić je w piekarniku na jakiś czas. Można użyć termoobiegu.

Ja piekłam bez termoobiegu i dostałam ochrzan, że można z nim piec. Wybór należy do was. Nie należy jednak wkładać chlebów do jakichkolwiek form- szklanych, metalowych czy silikonowych, bo chleb nie odparuje.  


 

Po wyjęciu chlebów z piekarnika, położyć je na kratce lub zostawić na blasze, ale podnieść je na chwilę, by spód ewentualnie odparował. Tego typu chleby są wilgotne i nadmiar wilgoci powinien z nich wyjść. Chleb przechowywać w lodówce.

Nie przejmować się tym, że skóra lekko twarda, a środek wilgotny- tak ma być.

 

Myślę, że wszystkie wypieki pieczywa- chlebów, bułek, powinny obywać się bez jakichkolwiek form. Uformowane bułki lub chleb, najlepiej piec na blasze.

Ja piekłam bułeczki w formie silikonowej i nie były zbyt pulchne, choć piekłam z lekkiej mąki- cała wilgoć zostawała w tych bułkach (silikon nie puszczał). Ona powinna podczas pieczenia parować z pieczywa.

Ale ja piekłam pieczywo tylko na proszku do pieczenia i tu mogę się podzielić tego typu uwagami. Natomiast nie wiem, jak zachowuje się pieczywo na zakwasie i na drożdżach.

Śnieg był i prawie się zbył. Strasznie dużo wody w ogrodzie- w piwnicy też. Oczywiście....co tu się dziwić... w piwnicy też, jak zawsze... ale mało. Postanowiłam się nie przejmować tą wodą.  

  Śnieg narobił trochę strat- dwie duże gałęzie z dwóch jarząbów oraz potężna gałąź z sosny „poszły się paść”. Na chodniku zapora ze zwisających gałęzi pigwowców, przytłamszonych mokrym śniegiem- musiałam szybko ciąć sekatorem, by zrobić przejście. Jak tak dalej pójdzie to kolejne zimy załatwią sprawę „niwelowania” ogrodu. Jeden mokry obfity opad śniegu, potem następny, następny- połamie gałęzie, zerwie wierzchołki, nagnie gałęzie do ziemi i po kolei drzewa, krzewy będzie trzeba wyciąć. I nie kraczę bez sensu, bo przecież nie tak dawno musieliśmy wyciąć sporo tui, połamanych przez mokry śnieg. 

Trawnik, zryty przez krety oraz nornice zapada się pod nogami, woda w nim chlupie. Za każdym razem aura i jej skutki, zaskakują mnie. I za każdym razem powtarzam sobie: „Rany, jeszcze czegoś podobnego tutaj nie było”.

W każdym razie nuda mi nie grozi. Pozostaje tylko ćwiczenie cierpliwości oraz zaprzestanie dziwienia się czemukolwiek.

Często posty piszę na raty. To, co wyżej, napisałam wczoraj, dzisiaj zupełnie inaczej wygląda świat. Rano -5 stopni i dosyć mocno przymrożona ziemia w ogrodzie. Na górze, bo na dole woda w rowku normalnie sobie płynie. Góry sino- szare, dobrze widoczne, wróżą pogodę. Idzie pełnia- pełnia zimą, przy bezchmurnym niebie, to mocne mrozy. Niefajnie.

Od wschodu niebo się zaróżowiło- to wszystko o 7 rano. Może nawet lepiej, że trzyma taki mróz- przyhamuje topnienie śniegu, a to z kolei zahamuje napływ wody do piwnicy.

W domu chłodno, ale da się wytrzymać. Przez tę wcześniejszą zimę, obawiam się, że nam zabraknie opału. Palić zaczynamy po południu, by wieczorem było ciepło. Zresztą i tak do południa wszyscy są w ruchu, dlatego zimna nie odczuwamy. Nadal wahamy się, jaki piec CO zamontować- pelet czy groszek i nadal szale tkwią na równym poziomie. Na razie marzną mi tylko wierzchy dłoni. Chyba uszyję sobie mitenki- pełno teraz tutków na YT, jak je uszyć. Bardzo proste i szybkie szycie. Muszę tylko wygrzebać z kredensu jakiś, nadający się na nie, materiał.

Czeka nas też remont schodów zewnętrznych do piwnicy. Kolejna fuszerka przy budowie domu. Ten remont wisi nad schodami już od dawna, ale żadna ekipa dotychczas nie podjęła się go. Schody trzeba skuć do ziemi i zrobić na nowo. A teraz fachowców od groma, ale jak kogoś do konkretu potrzeba, to żaden się nie kwapi. Jaskół wymyślił, że po prostu zrobimy schody na metalowej konstrukcji, zawieszonej nad tymi, co są. Coś na kształt schodów z tarasu. I to jest dobre wyjście, bo nie trzeba nic skuwać. Nowe schody będą prawie leżały na starych (dystans tylko grubości kątowników ze stelaża) i zrobi się je również z desek kompozytowych. Wtedy cały front domu stylistycznie się dopnie. W lutym wrzucimy temat majstrowi, który robił schody z tarasu.



22 listopada 2025

Jeszcze nie jej pora, a już się rozkręca.

 

Czytam: „W grudniu możemy mieć jeszcze jeden epizod zimowy(...)”. Ach.... epizod zimowy.😁 To my teraz mamy epizody zimowe, a nie zimę? Fajnie. Mnie się podoba. Epizod, czyli zjawisko krótkotrwałe. Niech tak zostanie.

Na razie żadne epizody zimowe nas nie dotknęły, bo nie liczę dwóch dni z – 3 stopniami około 6,30. Ten śnieżny, głośno komentowany w mediach armagedon, przeszedł z prawej strony, a ten zapowiadany pewnie przejdzie z lewej strony. Może nas trochę musnąć, ale mam nadzieję, że to będzie tylko trochę śniegu. Do kalendarzowej zimy jeszcze miesiąc, ale już czuć jej pierwsze powiewy. Cieszy mnie jednak perspektywa przesilenia. To będzie też za miesiąc, a potem poleci z górki.

 Strzelił nam bojler elektryczny. Stary był, miał prawo. No to w Interety i Jaskół kupił nowy, bardzo popularny. Dlaczego podkreślam, że popularny? Zawsze wydawało mi się, że jak produkt jest popularny, to wszelkie instrukcje do niego powinny być jasno sformułowane, ponieważ mnóstwo ludzi na różnym poziomie je czyta. Ale może się mylę, bo ta, która przyjechała wraz z bojlerem, to raczej dla takich z profesorskim technicznym tytułem. Bojler z programatorem elektronicznym, trzeba było zaprogramować. No i zaczęły się schody. Ikonki na ekranie są, ale w instrukcji już ich objaśnienia nie ma. Informacja, że są 4 programy, ale który co oznacza, już nie podano. W końcu, znaleźliśmy na YT film, na którym, po kolei, po węgiersku, gość tłumaczy, jak taki bojler zaprogramować. Po węgiersku mówi, ale na szczęście wyświetla się również tłumaczenie w j. angielskim. Jaskół ustawił program, bojler grzeje, woda gorąca, pełnia szczęścia. Dwa dni mycia się w miskach, w wodzie grzanej na piecu, nie zrobiły na mnie wrażenia. Przetarłam się w leśniczówce – zimna woda rano, do mycia się bojler 80l na 6 osób, kąpiel, wtedy (niestety) tylko raz w tygodniu. Ale wtedy to była norma. W internacie było gorzej. Tam w ogóle nie było ciepłej wody. Nie było też wolno wody grzać. Grzałyśmy, po kryjomu, grzałkami w dwulitrowym garnku. Dobra, było, minęło.

Ja przyzwyczajona, ale Jaskół złapał zespół bolesnego barku i ma do dyspozycji tylko prawą rękę. Dla niego, mycie się w misce, było gimnastyką na wyższym poziomie. Dwa dni, tylko i aż...

I dygresja, związana z ułatwieniami internetowymi. Jakby nie było, to tłumaczenie angielskie, w węgierskim filmie, uratowało nas przed wzywaniem „fachowca”. Ułatwienie jest, ano jest.

Właśnie odkryłam, że kiedy puszczam film na blogu robótkowym, na którym mam włączone tłumaczenie tekstu na polski, głos AI tłumaczy, krok po kroku słowa instruktorki, na polski. Super. To na filmie małym, na blogu. Cykam ten sam film, by przeszedł na YT i tam rozczarowanie. Wprawdzie widzę lepiej, co instruktorka robi, ale jej instrukcja nadal jest w jej ojczystym języku. Trzeba będzie otworzyć obie strony- na YT oglądać, zza kadru słuchać. Niemniej jest to cudna sprawa, bo teraz jeszcze lepsze mam objaśnienie, co należy robić.

Zdążyłam przed tym zimnem okryć część krzewów. W tym roku okryłam włókniną tylko hibiskusy i nowo nasadzone azalie oraz małą budleję. Reszta krzewów musi sobie poradzić. Są jednak już dobrze zakorzenione, nabrały masy- mam nadzieję, że im zima nie zaszkodzi.


 Zakończyłam haftować „ufoka”. Ten obrus, wyhaftowany w trzech czwartych, przeleżał w szafie około 25 lat. Nie dokończyłam wtedy haftu, bo prawdopodobnie wkurzyłam się na to ciągłe obracanie, przy haftowaniu, taką masą materiału. Wtedy też haftowało się bez tamborków i ciągle niepotrzebny materiał podłaził pod igłę. Wzór pewnie wzięłam z ówczesnej Burdy.
Obrus był zażółcony, ale zaryzykowałam i wyhaftowałam resztę. I tu ukłon w stronę nowoczesnych środków piorących. Wszystkie zażółcenia, po wypraniu, znikły. Nie lubię białych obrusów. Teraz staram się haftować na tle w jakimś kolorze (chyba, że jakaś biała tkanina zalega i trzeba ją wykorzystać). Wtedy jednak nie było jeszcze takiego wyboru w tkaninach. Brało się, co było dostępne.
 

A na zdjęciach biały nie jest białym. Chyba to światło w pokoju sprawia, że już kolejny raz wychodzi takie przekłamanie kolorów.

 

Ciągle męczę tkany chodnik w paseczki. Co za licho mnie pokusiło coś takiego sobie wymyślić. Jestem w połowie ramy. Może do nowego roku wymęczę ten chodniczek. Chciałoby się już coś nowego, ale kolejnego „ufoka” nie wytworzę. Poza tym, musiałabym zablokować sobie ramę, zostawiając chodnik na niej- jak raz zdejmę tkany materiał, to już jego osnowy po raz kolejny nie założę. I w ten sposób, sama sobie, zgotowałam taki tkacki los. 


 


07 listopada 2025

Jeszcze ciągle świat się złoci, rudzieje i brązowieje

 Obraz na winiecie jest tak ogromny, że możecie się poczuć tak, jakbyście stali nad brzegiem tego rowu. Te trawy są obłędne.

"Jak wszyscy to wszyscy i babcia też"-  fotki przedstawiają księżyc w Borsuczej pełni, na zachodnim niebie, wczoraj o 6 rano.
A tak wyglądał wczoraj około 18. Księżyc ogromny, nocą tak mocno świecący, że ogród można było przemierzać bez latarki.

Zimą podczas pełni są mrozy, jesienią bardzo chłodne poranki. Oczywiście wszystko przy bezchmurnym niebie.

Powoli kończy się złota jesień. Coraz mniej liści na drzewach. Obserwuję przez drzwi tarasu, jak z dnia na dzień liście katalpy ze złotych stają się brzydko rude, schną i opadają. Na brzozach też coraz mniej złota.

Poranne i wieczorne chłody robią swoją paskudną robotę, każą roślinom zwijać się i gotować do zimy.

Codziennie siedzę w ogrodzie, głównie przycinając krzewy. Wiosny, w ostatnich latach, były nieprzewidywalne pogodowo i można się spodziewać powtórki. Wolę większość prac zrobić teraz, niż później się denerwować, że czegoś nie zdążę- coś przerośnie, zachwaści się, wybuja lub zmarnieje. Bardzo nie lubię, jak mi się nawarstwiają prace i trzeba potem nadganiać. A mówię tylko o pracach koniecznych, bo te mniej ważne już dawno nauczyłam się ciut lekceważyć i przesuwać.

Koniecznie na dużym ekranie. Myślę, że Wam się spodoba.


Wieczorami, podczas spacerów, z Bezą, po ogrodzie, spotykam młode jeże. Jeszcze we wrześniu martwiłam się, że takie maleństwa nie przeżyją zimy (przy paleniu stosu suchelców, odkryliśmy norę lęgową jeża- było tam 6 małych- szybko nad nią zrobiliśmy daszek i zasłoniliśmy łętami), a teraz stały się już dosyć dorodne i żwawo tuptają, by wyjść z kręgu światła latarki. No, niestety, już około 18 trzeba po ogrodzie poruszać się z latarką. Ja tam potrafię chodzić i bez latarki, bo znam każdy kąt, ale właśnie ze względu na jeże, by któregoś nie nadepnąć, oświetlam ścieżki. Dwa razy w październiku próbowałam malucha, którego spotkałam, nakarmić kocią karmą. Stawiałam przed jego nosem spodeczek z mięsem i odchodziłam. Po godzinie jeżyka nie było, a karma pozostała nietknięta. I tak mi się wydaje, że w takich naturalnych półdzikich warunkach, jaki jest nasz ogród (las i dużo przestrzeni), jeże nie potrzebują dokarmiania- mają mnóstwo różnorodnego terenu do łowów. Co innego w malutkim ogródku, gdzie wszędzie chodzą ludzie, a jedzonka malutko. Tam pewnie zjadłyby karmę bez marudzenia.

Tej jesienie ani nie kosiłam trawników (ostatni raz kawałek przed tarasem chyba na początku września), ani nie grabię liści. Nigdzie. Pod liśćmi żyją rozmaite robale, którymi żywią się jeże i ptaki. Nie będę stworzeniom wygrabiała stołówki. A na wiosnę i tak z tych liści prawie nic nie zostanie. Jedyny minus rzadkiego koszenia trawnika jest taki, że nie płoszone przez kosiarkę (drgania ziemi) nornice i krety, zrobiły z trawnika poligon- trzęsawisko. Ale niech sobie tam ryją. My i tak chodzimy utartymi ścieżkami

Znieśliśmy, z dużego tarasu do piwnicy, donice z amarylisami. Liście zasychają, a cebule wiosną przesadzę do nowej ziemi.

Oglądamy WTA Finals- niestety, Iga znów taka sama. Zabrzmi to obrazoburczo, ale tyle meczów Igi obejrzałam, że odważę się powiedzieć- dziewczyna jest mało lotna. Jak się wyuczyła na początku kariery siłowej gry, tak dalej gra, a reszta tenisistek poszła do przodu. U Igi wyuczone ruchy (schematy ruchowe), zasiedziałe w głowie wskazówki poprzedniego trenera i zero finezji, zero skrótów, lobów, zagrywek takich, by pogonić po korcie przeciwniczkę. Niezrozumiałe są dla mnie jej słowa: „Nie oglądam meczy moich przeciwniczek, robi to za mnie ekipa”. Nie ogląda, to znaczy nie widzi potknięć, błędów, sposobów gry przeciwniczek. Wydaje mi się, że samo stwierdzenie trenera: „Wiesz, ona gra tak i tak, więc ty zagraj tak....”, nie wystarczy. Oglądając mecze, sama wiele by zobaczyła, być może i to, czego nie dostrzeże trener. Czasem jakiś niuans może zdecydować o sposobie gry.

Nie jestem ekspertem, ale widzę, co się dzieje na korcie. Zobaczyłam prawie wszystkie jej mecze, w ostatnich trzech latach i chyba to wystarczy, by wyrazić swoją opinię o grze Igi.  Zbyt często teraz, jak na zawodniczkę takiej rangi, przegrywa. A najnowsze rankingi  opierają się na nerwowym liczeniu punktów- spadnie, czy nie spadnie.

Poszewki na jaśki wyhaftowałam. Najpierw miała być jedna, potem dwie no i zrobiły się trzy.  Nie wiem, dlaczego zdjęcia wyszły takie przyżółcone. Może to światło w pokoju zawiniło? Kolory przekłamane- szkoda, bo ładnie je dobrałam. Lepszych nie będzie, bo poszewki poszły "na służbę" do Młodej



 Haft, jak haft, z jednej strony trudny, bo trzeba liczyć, z drugiej strony szybciutko się haftuje.

Trochę szczegółów na fotkach, a więcej (technika haftowania, nici, igły itp.) będzie na moim drugim blogu 





 


A tak to normalny dzień- Jaskół pojechał po towar, Beza drzemie przed domem, ja ogarniam chałupę, w planach wycieczka w ciekawe ruinki.

Niesamowicie szybko przeleciał mi październik, a i listopad się rozpędza.

04 listopada 2025

Od głowy do połowy...a potem tragedia. I dodatkowo „Morskie opowieści”.

 

Robienie slajdów nie jest dla mnie nowością. Kiedy jeszcze wykładałam, robiłam prezentacje z tekstami. Bardzo pomocny środek nauczania, zwłaszcza, że to jeszcze była era rzutników, projektorów, czyli technicznych „mamutów”, a ja mogłam już robić prezentacje za pomocą laptopa. Trochę pracy kosztowało przygotowanie slajdów z tekstami, ale studenci mieli wyłożony tekst na ekranie i mogli sobie pisać notatki bez zadawania pytań (podczas podawania treści zawsze, ale to zawsze, musiałam kilka razy powtarzać treść). Jasne, że głównie prowadziłam tradycyjne wykłady, a prezentacje (z omówieniem), były tylko dodatkiem.

Wtedy robiłam prezentacje w Power Poincie- nadal mam ten program, ale chciałam nauczyć się czegoś nowego, no i teraz, krok po kroku, oswajam się z tym nowym programem. Ma zupełnie inny układ nawigacyjny i jest po angielsku.

To nie tworzenie prezentacji, w nowym programie, było trudnością, ale możliwość wklejenia jej na blog. Powoli, metodą prób i błędów, dotarłam do tego, jak to zrobić. Przy okazji nauczyłam się robić podkład do filmów z muzyką według mojego pomysłu.

I wygląda na to, że teraz będę was „zamęczała” prezentacjami. Wprawdzie trzeba trochę popracować nad nimi, ale w końcu pokażę wszystko, co chcę, a post nie będzie rozciągnięty do nieprzyzwoitości (zdjęcia, nawet małe dużo miejsca zajmują).

"Morskie opowieści" ( oglądać na dużym ekranie).

 Muzyka: Klincz, "Latarnik"

Zdjęcia z zasobów domowych 

 
 A w domu norma, ciągle coś się dzieje, ale jakoby się nie działo. Jest ruch codzienny, obowiązki codzienne i dalsze kombinowanie nad wymianą pieca CO. Przeczytaliśmy artykuł na temat ogrzewania peletem i trochę nas z decyzją o zakupie pieca CO na taki opał przyhamowało. Okazało się, że ludzie znów zostali zrobieni w konia, podobnie jak przy zamianie pieców na węgiel na piece gazowe. Kupili, zamontowali, a potem ceny gazu poszły drastycznie w górę. No i płacz, bo brak forsy na gaz, a w dodatku domy nie są tak dogrzane, jak przy paleniu węglem. Teraz z ogrzewaniem na pelet zrobiło się tak samo. Po pierwsze, ceny peletu bardzo podskoczyły (tona kosztuje sporo więcej niż tona groszku), po drugie, podobno producenci peletu nie spełniają norm ekologicznych (jakieś badziewne kleje stosuję, zatruwające środowisko) i po trzecie- pelet ma różne klasy kaloryczności i jak klasa jest wyższa, to pelet droższy. O ile mniej więcej można sobie obejrzeć węgiel i raczej widać, że to nie badziewie mieszane z kamieniem, to ja kompletnie nie znam się na kaloryczności peletu- granulki takie same. A słowo napisane na opakowaniu? Zapomnij- papier wszystko przyjmie. Dodatkowo, w naszym przypadku jest konieczność wpuszczenia w komin metalowej rury (podczas palenie peletem ściany przykominowe lubią ”płakać”- łapią wilgoć wydobywającą się podczas spalania granulek), gdybyśmy chcieli palić tym opałem. A to znaczeni podraża wymianę sposobu ogrzewania.

Na razie jestem wkurzona na maksa. Tak państwowi zakręcili tymi wymogami eko w temacie ogrzewania, że zupełnie nie wiadomo, na co się zdecydować.

Z fotowoltaiką jest heca- przestano robić przyłącza tam, gdzie ludzie zainstalowali nowe panele- system już nie przyjmuje takiej ilości prądu. Pompy ciepła wcale nie są tak ekologiczne jak mówiono, bo żrą prąd i w dodatku montaż ich jest szalenie drogi. Wiatraków, małych turbinowych, by zamontować je na dachu, na razie nie można kupić, a pewnie też te pierwsze instalacje będą bardzo drogie. Piec na węgiel i miał- tylko 5 klasy, piec na drewno- to samo. Piec na pelet- ogromne koszty ogrzewania. Piec gazowy- słabo ogrzewa i koszt ogrzewania horrendalnie drogi, poza tym też trudno dostać nowe przyłącze. Został piec na ekogroszek, który wcale nie jest eko.

Zamieniłam firanki w oknach z długich na takie do parapetu, by nie zasłaniały grzejących kaloryferów. W pokoju z dużym tarasem postanowiłam w ogóle nie wieszać firany. Przez drzwi balkonowe (bardzo szerokie) jest tak śliczny widok na busz ogrodowy, że szkoda go przysłaniać firaną. I tak jest cały czas odsłonięta, bo lubię, idąc z kuchni do pokoju, wgapiać się w ogród- to taka naturalna fototapeta. W dodatku ten widok nieustannie się zmienia zależnie od nasłonecznienia i pory roku. Teraz wyprane firany schną na tarasie, potem pójdą na całą zimę do szafy.

Jest słonecznie, ale powietrze jest ostre. Otwieram drzwi na tarasy, przewietrzam dom i choć dom jest z tych suchych, wyganiam z niego wilgoć po ostatnich deszczach. To samo robię z szafami- drzwiczki otwarte i przewietrzanie ciuchów. Złapać jak najwięcej ciepła, powietrza, póki jeszcze aura na to pozwala. Łapać tę namiastkę późnego lata. Potem już będzie tylko zimno, wilgotno i ponuro (oby nie).

 Z Bezy tonami wyłazi futro. Można ją skubać jak owcę. Czeszemy codziennie i jakiś postęp estetyczny jest, ale to orka na ugorze, bo Bezka ciągle wygląda, z tymi sterczącymi na boki kłakami, jak psia sirota. W dodatku nie znosi czesania. Na początku stoi spokojnie, ale potem zaczyna się kręcić i łapać moją rękę zębami. Ciekawe jest to, że futro kłaczy się tylko na tylnej części Bezy. Przód- piękny biały tors, uszka, łapy są gładki, futerko ładnie się układa, a od połowy do tyłu istna tragedia. Beza jest mieszańcem z przewagą szetlanda. Można rzec- od głowy do połowy jest rasowa, a od połowy do ogona „skundlona”. Leży teraz przy biurku i patrzy na mnie uważnie. Może czuje, że trochę ją obgaduję?



 




24 października 2025

Żadne kocyki...herbatki...

 

To jest jakiś obłęd po prostu. Robota ciągle się koci, w ilości przyrostu geometrycznego. Na razie nie ma nic z jesiennego: ”kocyk, herbatka, książka i błogie jesienne lenistwo”. Kompletnie nic. Książkę czytam wieczorem, a herbatę piję w przelocie. No może jeszcze wieczorami coś tam potkam, czy wyhaftuje, a w tak zwanym międzyczasie, przelecę się po Necie i coś skrobnę do bloga.

Dostałam na Dzień Matki. Nie wiem, jak ją przezimować. W gruncie może zamarznąć, w piwnicy zmarnować się, w domu nie mam gdzie postawić, by miała światło.
 

Spraw do załatwienia przed zimą jest wiele, prac do zrobienia tyleż samo. Zmiana opon na zimowe w dwóch samochodach- terminy trzeba umawiać. W listopadzie odwieźć Szerszenia na zimowe leże (do kumpla- 60 km w jedną stronę).

Zrobiliśmy kompleksowe badania krwi, wyniki w Necie, ale trzeba teraz pojechać odebrać wyniki na papierze. Powinnam zmienić okulary (do czytania i do jazdy- widzę dobrze, ale wbite w prawo jazdy i muszą być na nosie, kiedy prowadzę), Jaskół musi ratować kolana. Należałoby znowu zrobić inne badania, ale odrzuca mnie załatwienie terminów no i te dojazdy wszędzie. W dodatku boję się teraz latać po przychodniach, bo okres grypowy, a ludziska maseczki nie założą, choćby mieli zapluć cała poczekalnie. Taka to mentalność.

Porządki na cmentarzu, zawiezienie papierów do księgowego, załatwienie ubezpieczenia (tym razem nie przez Internet), zawiezienie jaskółowego kompa do modernizacji, zakup nowego telefonu dla mnie- no tak musiałam kupić nowy, bo w starym bateria siadła. 

A jeżeli już mówię o telefonie, to szlag człowieka może trafić podczas przerzucania wszystkiego co było w starym. Wszędzie zabezpieczenia, hasła, piny, kody....jaciepierdole. Miało być szybko, prosto, bezproblemowo. Dobrze, że mam ten sam model, co stary, tylko nowocześniejszy i poruszanie się po nim mam już opanowane. Ja lubię zgłębiać nowinki techniczne, ale telefon ma być od razu użyteczny i już. Bez majstrowania godzinnego.

 Te wszystkie sprawy wiążą się z częstymi wyjazdami poza wieś, a tu wokół drogi remontują na potęgę- tu zdarta nawierzchnia, na powiatówce robią nowy most, bo modernizują tory pod szybką kolej (remont, czyli zamknięcie drogi ma trwać 2 lata), gdzie indziej sypią pobocza, albo kładą chodniki. Gdzie się nie obrócisz tam pierdylion objazdów, wahadłowa mijanka, światła, ruch jednym pasem, korki, korki, korki. I żeby było weselej, ruszyły jesienne roboty polowe, na drogach ogromne traktory, ciągniki z dopinanymi elementami tnącymi- nożami (bardzo długie- teraz przód kombajnu musi być zdjęty, bo zajmował prawie dwa pasy, to wożą to dopinane lub na naczepach) Cały cyrk z drogami przypomina mi sytuację sprzed kilkunastu lat, kiedy na wskutek bardzo intensywnych ulew, zostały zalane wszystkie drogi wyjazdowe ze wsi oprócz dwóch wąskich przez pola. Teraz też trzeba codzienne sprawdzać w Necie, które drogi są w miarę szybko przejezdne.

Uroki życia na wsi- wszędzie trzeba dojechać- zakupy, lekarz, sprawy urzędowe (do UG mamy 15 kilometrów, do powiatu również tyle). I jeżeli ktoś myśli, że to można załatwić mailowo, to jest w tak zwanym mylnym błędzie. Jak nie mam podpisu elektronicznego, to możesz sobie posyłać maile "na Berdyczów", a i tak musisz papier z podpisem zawieźć. Nie mamy takiego podpisu i raczej się nie spieszę, by go załatwiać. Ale ganiają nas corocznie z rachunkami- czy oddajemy śmieci firmowe, czy opróżniamy oczyszczalnię i w ten deseń.  

Cały ranek kursowała, nosząc w pyszczorku orzechy z ogrodu pod cis, rosnący przy tarasie. Latała po tarasie w te i we wte, od czasu do czasu przystając i zaglądając przez drzwi balkonowe do pokoju. Udało mi się sfotografować jej końcówkę.
 

Przypomniała mi się historia z wycinką bożodrzewu, rosnącego przy głównej przy bramie, który usychał. Pani przyjechała na wizję, wzięła ode mnie pełnomocnictwa współwłaścicieli działki- moich dzieci, spojrzała na nie i kategorycznym głosem stwierdziła, że podpis syna jest sfałszowany. Zatkało mnie, zapytałam po czym poznała. Odpowiedź- Bo pani syn mieszka w Anglii.

Bidula założyła, że skoro mieszka w Anglii, to nie mógł złożyć podpisu, a on go złożył wtedy, kiedy był w Polsce, ponieważ już wtedy te papierzyska zbierałam. No, ale pani wiedziała lepiej. Wydarłam się, bo zarzucenie mi fałszerstwa to jest ten moment, kiedy mnie nie zatyka z oburzenia, tylko od razu reaguję. Wycofała się. Zgodę otrzymaliśmy, ale przy wizji, dotyczącej wycinki schnącej wierzby zgody nie dała, bo: „Tu rośnie bluszcz, a on jest pod ochroną”. Na to mówię, że ten bluszcz delikatnie z korty zdejmę i nic mu się nie stanie. Nie, no NIE. Parę lat wierzba schła, bluszcz rósł pod nią i dopiero w tym roku, innym paniom, bluszcz nie przeszkadzał, wydały zgodę.

Z ta upierdliwą mieliśmy trzy razy do czynienia. Przy trzeciej wizji- pochylony mocno nad grządkami świerk, groził zwaleniem się- przybyła z młodzieńcem, który miał za zadanie sfotografować obiekt do wydania zgody. Stoimy przy świerku, ona z zadumą go ogląda, milczy, coś tam w łepetynie układa, a młody fotografuje. Fotografuje, ale nie świerka, tylko sobie cały ogród cyka. Jak to zobaczyłam, to we mnie zawrzało:

- Co pan robi, kto panu pozwolił?

Zmieszał się, opuścił aparat.

- Pan tu przyszedł na wizję, czy na przeszpiegi- Tym razem nie miałam ochoty być uprzejma. Pani się zaczerwieniła, coś tam bąknęła typu- weź ten aparat, On się zaczerwienił, odwrócili się i poszli w stronę bramki. Nie wiem nawet, czy zdążył zrobić zdjęcie świerka. Zgodę uzyskaliśmy.

No więc tak to jest z papierami, podpisami i urzędnikami urzędów niższego stopnia.

Zatem jesienny nawał prac i spraw do załatwiania trwa sobie w najlepsze (natężenie ruchu w sklepie wzrasta, skończy się dopiero po świętach BN).

Dzień ponury i deszczowy, zabieram się do szycia. A wieczorem może jakaś cieszyńska klimatyczna knajpka?

Miny Kobuszewskiego bezcenne.


 PS. Narzekam na te dojazdy, ale i tak to wolę, niż miejskie wystawanie na przystankach w oparach spalin, jazdę w zatłoczonych tramwajach, autobusach albo stanie w korkach, kiedy ma się samochód. Przerabiałam, dlatego te wiejskie dojazdy uważam, mimo wszystko, za mniej uciążliwe. Biorę pod uwagę, że samochód się psuje, dlatego mamy dwa. No i dwa dają nam większą swobodę. Więcej samochodów w wiejskim gospodarstwie to teraz konieczność, a nie luksus.


23 września 2025

O tym, tamtym i jeszcze owym.

 

Trzemielina, jak zawsze, niezawodna. Kwiaty ma mało atrakcyjne- małe zielone, za to owoce są śliczne. Takie małe różowe lampioniki z pomarańczowym "koralem" w środku. no i zawsze obficie owocuje. Bardzo dekoracyjny krzew.


Przedwczoraj, do południa mecz Igi, zżarł mi trochę nerwów. Ale dała radę. Potem finały w Mistrzostwach Świata w LA. Niesamowite biegi sztafet w ogromnym deszczu. Skok wzwyż kobiet przerywany z tego samego powodu, ale nasza srebrna medalistka poradziła sobie i ze stresem, i z wysokością, i z deszczem. Te mistrzostwa nie były dla polskiej ekipy szczególnie szczęśliwe. Padło kilka życiówek, poprawiono rekordy Polski, otarliśmy się o miejsce medalowe, ale zdobyliśmy tylko jeden medal- srebrny w skoku wzwyż- Maria Żodzik. Była to wielka niespodzianka, bo raczej się tego medalu nie spodziewano.

Wieczorem mecz Barcelony z Getafe. Gra Getafe brutalna, a Barcelona, jak zawsze, „ w ataku”. Akurat tego klubu nie lubię (i nie znoszę Lewandowskiego choć to wielki piłkarz jest), moim idolem od zawsze jest Real Madryt, któremu ostatnio nieszczególnie się wiedzie.

W środę zaczyna się następny turniej tenisowy i lecą nadal mistrzostwa świata w siatkówce.

A niebawem, na początku października, rozpoczyna się XIX Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. Fryderyka Chopina. To będzie uczta dla ucha. 

Białe anemony. Rosną w trzech miejscach. W tym roku ten się bardzo rozrósł, chociaż w poprzednim roku miał tylko jeden pęd kwiatowy. Dwa pozostałe anemony, w tym roku, słabiej kwitną. Jeden zagłuszyła ta dziadowska mięta, drugi dopiero się rozrasta.
 
Dzisiaj pierwszy dzień kalendarzowej jesieni, wczoraj nastała jesień astronomiczna. Skończył się ciepły czas, jakby aura chciała się za wszelką cenę dostosować do faktu, że lato się minęło. Dzisiaj ponuro, czasem przeleci lekka mżawka, zimno.

Patrzyłam na prognozy długoterminowe (tak orientacyjnie, bo przecież pogoda potrafi zaskakiwać)- jest w nich zapowiedź dosyć ciepłej jesieni. Posprzątałam pelargonie z tarasu, które zniszczyły ulewy. Dwie donice z pelargoniami, wiszącymi na ściance przed wejściem do domu, strącił wiatr. Też trzeba było je wyrzucić. Zaczyna się czas sprzątania kwiatów balkonowych, bo kończą kwitnienie. Tylko komarzyca potrafi przetrwać do solidnych przymrozków.

Zaczynam odliczać czas do najkrótszego dnia w roku- to jeszcze trzy miesiące, ale one pewnie szybko zlecą, bo w tym czasie mamy nasilenie ruchu w sklepie. Że emeryci? Jacy emeryci- my ciągle pracujemy i okresy przedświąteczne to dla nas dosyć spory nawał pracy.

Mój fordzik poszedł do konserwacji. W zeszłym tygodniu wymieniono mu przednią szybę. Stara była dobra, ale na sklejeniu przy masce uszczelka odchodziła i zbierała się tam woda. Ta nowa jest super przejrzysta, a zadawało się, że starej, w tej kwestii, nic nie brakuje.

Duże auteczko na razie jest spoko, ale musiał Jaskół powiesić w nim, pod maską, woreczek ze szmatką, nasączoną jakiś strasznie śmierdzącym płynem przeciw kunom. Spostrzegliśmy, że te wredy, do obróbki, mają ulubioną markę samochodu. Najbardziej chyba gustują w VW. Podobno przewody w VW są zrobione z jakiegoś materiału, który kuny lubią zgryzać. Faktycznie w VW pogryzły, w moim fordzie wcale. Tylko myszy w nim siedziały, ale porozkładałam, gdzie się dało, lawendowe saszetki i na razie jest spokój. To mam sprawdzone- myszy (mole również) nie lubią zapachu lawendy. W domu, gdzie się da, zawieszam torebki z suszem lawendowym oraz stawiam kostki pachnące lawendą. Sama tego zapachu raczej nie lubię, ale zapachu myszy bardziej, dlatego lawenda króluje.

Na dole ogrodu pojawiły się pierwsze grzyby- kozaki. Zaczyna się wyścig ze ślimakami, kto pierwszy- one zeżrą grzyba, czy ja go zetnę do zupy.

Anemony liliowe mają mniejsze kwiaty w odróżnieniu do białych. Te rosną tylko w jednym miejscu i długo się rozrastały. Nareszcie tworzą ładną grupę kwiatów.
 W przerwach w tkaniu chodnika, haftuję ściegiem szwedzkim, liczonym,  Młodej poszewki na jaśki. Ścieg jest super, bo hafu szybko przybywa. Minusem jest liczenie. 
Perovskia- mało wymagająca, dosyć szybko się rozrasta. W ogrodzie są dwie, ale ta druga jest mniejsza i w tym roku słabiej kwitła. Ta, z kolei, zaszalała.  Ma kwiaty w różnych odcieniach fioletu i ładnie pachnie. Jest bardzo miododajna. 


 Trochę śpiewanej poezji na ten pierwszy dzień jesieni.




06 września 2025

Początek września.

 

Huśtawka pogodowa trwa w najlepsze. Ostatnie trzy dni upał jak jasna cholera, do zdechnięcia, dzisiaj +12 C i leje. Wczoraj musiałam przeprosić się z letnią kiecką (letnie ciuchy położyłam już na górne półki- czekają do wiosny) i nałożyć ją na grzbiet, dzisiaj wypadałoby wciągnąć na siebie polar.

Produkowanie ogórków małosolnych trwa. Wychodzi mi, że zjedliśmy ich już około 4 kilogramów, a jutro robię następne. 

 W tym roku udało mi się zebrać dwie miski jeżyn (chyba z kilogram) z dwóch krzaków jeżyny bezkolcowej. Z tych, z pierwszej miski, ugotowałam kompot, z tych, z drugiej miski, zrobiłam sok. W zeszłym roku jeżyna też pięknie obrodziła, ale owoce zaliczyły najazd much oraz os. Owady spijały z nich sok, powodowały tym samym, ich gnicie. 

 Ładną pogodę wykorzystujemy na zrobienie przedzimowych porządków w obejściu i ogrodzie. Wczoraj wymyliśmy karcherem magazyny i meble ogrodowe (te stare białe, które przywieźliśmy 17 lat temu z Regensburga). Kupiliśmy je na flomarku. Nie wiem, ile wtedy miały lat, ale trzymają się nieźle. Są solidne, nie wyrzucamy ich w ramach zero waste, choć moglibyśmy sobie kupić takie np. modne sztuczne ratanowe (obyrzydlistwo) lub każde inne. Nie kupimy, bo jak coś jeszcze służy, to niech służy nadal.

Zamówiliśmy firmę, która zajmuje się wywożenie gratów, sprzątaniem, przeprowadzkami itp. Za nieduże pieniądze wywiozła gruz, stare plandeki, peszel, przedatowaną chemię i jeszcze parę gratów. Cała impreza, z ładowaniem do busa włącznie, trwała niecałą godzinę. Panowie cisi, sprawni, bez fumów i fochów. Już umówiliśmy się wstępnie na wywóz starego bojlera i rur, kiedy będziemy montować nowy piec do CO.

Teraz czekamy na drwala, ale najpierw musimy załatwić pozwolenie na wycięcie starej wierzby. Do wycięcia jest również ozdobna jabłoń, która rosła na dole ogrodu, pięknie kwitła, ale wiatr połamał jej konary. Jest nie do uratowania, trzeba ją wyciąć. O ile na wycięcie jabłoni nie trzeba mieć pozwolenia, to na wycięcie starej wierzby już tak. A wierzba to cztery metry grubaśnego pnia i kilka zeschniętych gałęzi na jego czubku. Pień jest zmurszały i od dwóch lat szerszenie próbują zrobić w nim gniazda.

Niedawno przeczytałam taką notkę na temat szerszeni.

„Dzień dobry, wszystkim! Z tej strony szerszeń europejski, ten sam, względem którego żywicie raczej chłodne uczucia, postrach ogródków działkowych, osa na sterydach, latający czołg i takie tam. Mam ledwie 3 centymetry długości, a ponoć u was długość nie ma znaczenia, więc to wielkie halo i robienie ze mnie bohatera horroru klasy B to jednak trochę na wyrost.

Prawda jest bowiem taka, że jakoś nie za bardzo mam czas na to, żeby sobie za wami latać i was terroryzować. Mam kupę spraw na głowie, serio. Muszę na przykład zbudować gniazdo z papieru (tak, jestem ekologiczny i ogarniam całkiem nieźle recykling), poluję na muchy i inne bzykacze, które przez was latem są postrzegane jako natręci, no i ogólnie pilnuję tego, żeby w przyrodzie nie zrobił się zbyt duży owadzi chaos. Więc może sobie rozłóżmy na czynniki pierwsze te główne bzdurne mity, którymi tak karmicie narrację o mnie, co?

Pierwsza sprawa - że niby szerszeń atakuje bez powodu. No błagam. Czy wy w ogóle zdajecie sobie sprawę z tego ile kalorii pochłania samo latanie? To naprawdę nie ma większego sensu, żeby do tego dokładać sobie jeszcze głupiego marnotrawstwa energii na bezsensowne pościgi za dwunogami. Jeśli więc nie grzebiesz w moim gnieździe, nie machasz rękami jak nawiedzony i nie próbujesz mnie zgnieść klapkami - totalnie mnie nie interesujesz. Poza tym, może to dziwnie brzmi, ale w pewnym sensie jestem w stanie rozpoznać "swojego" człowieka - znaczy się takiego, który mieszka gdzieś blisko mojego siedliska. Rozpoznaję jego zapach i sposób poruszania się. Jest nieszkodliwy, więc przyzwyczajam się do jego obecności i traktuję jak swojego sąsiada. Normalna rzecz.

Sprawa druga - "szerszeń jest groźniejszy niż osa!!". Serio? Bo większy i głośniej bzyczy? Mój jad wcale nie jest bardziej toksyczny niż jad innych osowatych. Że boli? No, boli - mam solidne żądło ale używam go w ostateczności. Ale jak nie masz uczulenia to uwierz mi, nie padniesz trupem po jednym użądleniu (no, chyba że dostaniesz ich kilkanaście naraz, ale to dotyczy każdej osy i akcji w tanich filmach o jakiejś wyimaginowanej apokaliptycznej inwazji owadów). Poza tym, ja serio wysyłam wcześniej znaki ostrzegawcze - jak coś jest nie halo i twoje zachowanie sprawia, że czuję się zagrożony, wówczas zrobię ci ze dwa kółka nad głową, a potem jeszcze o nią pacnę. To mój język komunikacji, a nie agresja. Serio, jestem naprawdę inteligentny. Co prawda nie rozwiążę sudoku ani nie policzę ci reszty w sklepie, ale potrafię uczyć się, zapamiętywać i komunikować sygnałami. A to wcale niemało jak na owada. Wystarczy więc, że zauważysz mój sygnał, a wszyscy będziemy zadowoleni, sytuacja win-win, można tańczyć poloneza i bić brawo.

Dalej - te wszystkie teksty w stylu "po co w ogóle istnieje coś tak okropnego jak szerszeń?!". No cóż, wy macie swoje wilki, które regulują populacje jeleni i dzików. My – szerszenie – jesteśmy takimi trochę wilkami świata owadów. Bez nas mielibyście plagi much i innych nieproszonych gości w kuchni. Same nie jemy ciał owadów - rozdrabniamy je i podajemy larwom. Wychowujemy je bowiem na solidnych białkach, żeby wyrosły na silnych drapieżników. A w tym czasie raczymy się słodkościami. Tak więc, regulacja liczebności wielu owadów, względem których nie pałacie entuzjazmem (w tym i tzw. szkodników rolniczych) oraz naturalna selekcja to właśnie coś, dzięki czemu zachowana jest równowaga biologiczna. Zanim więc sięgniesz po packę na owady – pomyśl może, czy przypadkiem nie wykańczasz swojego sojusznika, co?

Mam więc taką nieśmiałą propozycję - żyjmy w pokoju. Ty pijesz kawkę, ja piję sok z jabłka, wszyscy są szczęśliwi. Co ty na to?

#NaturaNaLuzie

/Biology Insights. 2023. “Are Hornets Aggressive? Behavior and Species Facts.”/ Thermo Fisher Scientific. 2024. “i75 Hornet, European Hornet (Vespa crabro) – Allergen Encyclopedia.”/ Foto aut. Iain H Leach/”

Zdjęcie z Internetu

Z tym brakiem ataku ze strony szerszenia jest coś na rzeczy, bo kilka razy patrolował jeden taki nasz taras, podlatywał, krążył, ale było widać, że jest mało zainteresowany. Pewnie stwierdził „nasi tu są” i sobie odpuścił. My też nie odganiamy szerszeni, tylko spokojnie czekamy, kiedy sobie odlecą.

Ale w tym roku jest mało szerszeni, dużo mniej ślimaków, przez całe lato nie spotkałam w ogrodzie ani jednego jeża i na razie grzybów brak.

 A jakby ktoś pytał, czy zostawiać kwitnącą miętę dla pszczół, to z całą odpowiedzialnością mówię NIE. Nie widziałam ani jednej pszczoły na kwitnącej mięcie. Much było na niej pełno, nawet osa i jeden szerszeń, ale żadnej pszczoły. Te oblegały sąsiedni krzak rozchodnika, dużo ich było na pobliskiej rudbekii i przetacznikach, ale ani jednej na kwitnącej mięcie.


Rozchodnik.
 A specjalnie to dziadostwo zostawiłam dla pszczół, mimo, że mięta wrosła w anemony i zawaliła mi kawał grządki. Strzeżcie się mięty w ogrodzie- jest bardzo ekspansywna, puszcza długie twarde rozłogi i trudno jej się pozbyć. Jeżeli już ją chcecie mieć, to sadźcie w takim miejscu, by wam nie zagłuszyła innych kwiatów. Jednak, trzeba przyznać, kwitnąca wygląda pięknie (nie pachnie).

Kwitną już wrzosy. Powinny też wyjść, spod ziemi, pąki zimowitów, ale na razie ich nie widać.

 

I na koniec... jaskółki odleciały. W tym roku tylko raz zobaczyłam je w gromadzie, kiedy siedziały na drutach. Zaraz potem stadko się zerwało, chwilę krążyło nad polem i ogrodem, a potem nie zobaczyłam już ani jednej jaskółki na niebie.