Julius Schnorr von Carolsfeld: Bóg odpoczywa po stworzeniu świata
Tekst i obrazek z Internetu
Tekst i obrazek z Internetu
Dziś najkrótszy dzień w roku. Jutro też i pojutrze i jeszcze parę takich bardzo krótkich dni, a potem zachodzące słońce zacznie się cofać w stronę północy. Dzień się będzie wydłużał. Nadal pogodnie, nadal w miarę ciepło. Grudzień mija pod znakiem łagodności. Chciałoby się takiego stycznie i lutego.
Odwieźliśmy dzisiaj „Szerszenia” na zimowe leże. Garaż ogrzewany, będzie mu tam dobrze. U nas, pod garażem- namiotem, mogła go zeżreć rdza, choć on prawie cały jest z plastiku. Ech… gdzie ten nasz stary klasyk Royal Enfield. Pewnie już w kolejnych „rękach”, bo ten, który go od nas kupił, przeliczył się. Trudno mu było uruchamiać motocykl na kopkę i sprzedał naszego Shaiba dalej. Żal, nadal żal.
Przesilenie trzeba uczcić, dlatego wylądowaliśmy w klimatycznej knajpie na skraju Puszczy Pszczyńskiej, w Jankowicach.
Stylowa restauracja, obsługa szybka, fachowa, czekanie na dania około 15 minut, jedzenia na talerzach full wypas, ogólnie polecam. Jak ktoś będzie w tych stronach, warto zajechać i tam nakarmić się. Aha, to około 10 kilometrów od Pszczyny, a Pszczynę to ludziska zwiedzają z ochotą.
Moje "policzki wołowe...."- uwielbiam mięsko i z mięska nie zrezygnuję nawet mając "lufę na plecach", nie widać miseczki z buraczkami😄 jedynym akcentem vege, no nie, były jeszcze kluski śląskie.
Jedzonko Jaskóła- "zraziki na ostro..." czyli kurczak na ostro, czyli też mięsko. Wszystkim szantażom emocjonalnym typu: "Jak to, jesz mięso i nie zraża cię, że to zwierzaka trzeba zabić?Biedne zwierzę cierpi prze takich, jak ty", mówimy stanowcze NIE.
Dom posprzątany i zero świątecznych dekoracji. Kupiłam w markecie moje ulubione goździki, postawiłam na stole, zrobiło się miło.
Wazon na tle wsiowych zasłon, obok kryształ, bo jak ma być wsiowo, to niech jest wsiowo.😄😄😄, że nie powiem- wieśniacko. Kryształ to pamiątka po mamie i bardzo go lubię. W poniedziałek wsypię do niego mandarynki i tyle będzie z akcentów świątecznych.
Natomiast wszelkie dekoracje inne świąteczne zawsze kojarzą mi się z późniejszym ich sprzątaniem. I taka reguła- do dekorowania chętni byli wszyscy, no prawie wszyscy- w moim dzieciństwie, w każde święta, siostra robiła awanturę, że ona będzie stroiła choinkę i nikt więcej, a kiedy mama kazała jej wciągnąć do dekoracji nas maluchy, szarogęsiła się i ustawiała nas na każdym kroku: „Ta bańka tu, a tamta tam, a tego tu nie wieszaj, usuń się, odejdź, popraw to…”. Taką musztrę mieliśmy z jej strony (ona starsza ode mnie o 4 lata, od brata o 7 lat). A my: „Mamo ona mnie popchnęła, mamo ona mi zdjęła bańkę, mamo a ona mnie bije…”. Biedna mama, wpadała do pokoju, rozdzielała nas i dalej się to tak toczyło.
Potem za dekorowanie domu i strojenie choinki byłam ja odpowiedzialna (siostra miała ważniejsze
sprawy na głowie), ale do sprzątanie tego całego świątecznego chłamu nie było
już nikogo. Jak sobie przypomnę te oblatujące z igieł wielgachne choinki (bo u
nas zawsze takie od podłogi do sufitu były), jak przypomnę sobie te pudła
bombek oraz innych ozdób, które trzeba było najpierw znieść ze strychu (ewentualnie
odkurzyć, przemyć), a potem na strych wynieść, jak sobie przypomnę to walające
się w kącie ogrodu uschnięte drzewko, które dopiero na wiosnę rąbało się i
paliło na ognisku, to robi mi się dziwnie niedobrze i rośnie we mnie ogromny
opór przed takimi działaniami. A przecież ja też pracowałam zawodowo i miałam
sprawy swojego domu na głowie. Ale utarło się, że święta robimy u moich
rodziców, a potem były u mnie, w moim nowym domu. Jedyną przyjemność ze strojenia choinki miałam tylko wtedy, kiedy to robiłam ze swoimi dzieciakami. To był pełny odlot, śmiech przekomarzania się, ugodowość, a choinka czasem obwieszona bez ładu i składu bańkami, zabawkami, cukierkami, lametą, lasetą i lampkami, była tą "najładniejszą w całej wsi. Ale to trwało krótko, niestety. Potem one dorosły i już ich to nie bawiło.
Bo tak naprawdę ten blichtr to były tylko pozory świętowania. Nigdy przy naszych stołach wigilijnych nie było tego „namaszczenia religijnego”, a wieczerze i cały okres około świąteczny kojarzy mi się głównie z dąsami, big awanturami, pretensjami oraz wieloma innym nieprzyjemnymi wydarzenia np. podczas jednej z wieczerzy szwagier zrobił awanturę, że karp niedosmażony i on nie będzie czegoś takiego jadł. Nie pomogły tłumaczenia, że inne kawałki są dopieczone, może wymienić. Atmosfera siadła i było ponuro do końca. I to tak rok w rok coś komuś nie pasowało.
Teraz nawet nie będziemy udawać, że świętujemy, nakrywając specjalnie stół, siadając przy nim i co? Bez sensu. Po co mamy stwarzać pozory kładąc na stół biały obrus, dekorując go i stawiając tradycyjne potrawy, że mamy Wieczerzę i Święta, skoro nie mamy nic wspólnego z tą chrześcijańską tradycją. Moi rodzice stwarzali pozory, że ich/nas to dotyczy, a ja dopóki byłam mała wierzyłam, że tak trzeba. Potem „robiło się święta” dla własnych dzieci, potem dla starych rodziców. Kompletna paranoja. Wszyscy wiedzieliśmy, że to nie nasza bajka, wszyscy udawali, że świętują, wszyscy mieli tego po kokardy.
Ja rozumiem, że inni to lubią, że dla nich to fajna sprawa, nie rozumiem tylko, dlaczego nie rozumieją mnie? Przedwczoraj spotkałam znajomą, rozwodziła się nad przygotowaniami do świąt, a ja unikałam opowiadania o naszych przygotowaniach, pozwalałam jej mówić, byle mnie nie zapytała. Udało się, bo gdybym powiedziała, że nie robię, byłoby: „Jak to, to takie super, choinka, wieczerza, rodzina, PREZENTY, a my nic? Tak zupełnie nic? Nic, nic, nic?” I to oburzone zdziwienie. Dlatego unikam opowiadania o naszych świętach, albo obłudnie, tak, obłudnie informuję, że coś tam, coś tam robię. To zdziwienie, prawie oburzenie (albo pełnie zdziwienia milczenie), jest dla mnie trudne do zniesienia i boję się żeby czegoś nie palnąć o tych ich świętach, pełnych zagonienia, zmęczenia, a często też pretensji, nietrafionych prezentów, awantur i przemilczania, że jednak się nie udały.
A my sobie normalny obiad z karpiem (bo lubię karpia w grudniu- ma wtedy najlepsze mięso), ale przy kuchennym stole, bez celebry, bez świec, bez serweteczek, stroiczków, salatereczek, kompotierek, srebrnych sztućców i kielonków kryształowych różnego rodzaju (białe wino, czerwone wino, wódka, likier etc. etc. (a podobno podczas wieczerzy nie pije się alkoholu), w garniturze i wieczorowej sukni z fryzurą na sztywny lakier i pazurami na karminowo, no i konieczne Old Spice oraz Chanel no 5- a my potem książki, ewentualnie sport w kompie, albo coś innego na luzie, może wycieczka z Bezką w teren. Jak zechcemy sobie zrobić uroczystą domową kolację (wolę w knajpie z obsługą- prawie uroczyście i bez wysiłku), to zrobimy w każdym innym terminie i nie będziemy udawali, że to z tego powodu, iż gdzieś ktoś nakłamał o narodzinach Jezuska.
A poza tym nigdy nas, mnie i Jaskóła, na szczęście, nie rajcowały te domowe „uroczyste kolacje, we dwoje, przy świecach” typu: „Jakie wino nalać ci kochanie?”, „A może ociupinkę tego białego misiaczku”, „Czy chcesz ostrygę, czy może podać ci te polędwiczki misiaczku?”, „Proszę podaj mi ogóreczek kochanie”. No jak- najpierw multum gotowania, przygotowań, nakrywania, dekorowania (psiakrew znowu zapałka się złamała, chyba te świece są do du…, podaj mi nowe pudełko), strojenia się, a potem szpanerstwo i ciumkanie niecodzienne? I to ma być szczere? Naprawdę? Takie wielkopańskie maniery raz, a może kilka razy do roku? I w jakim celu? Zjeść dobre jedzono można normalnie, w przyjacielskiej a nie w nadmuchanej atmosferze, w kuchni albo w pokoju przy stole nakrytym zwykłym obrusem, na codziennej zastawie, bez świec i kryształów. Chyba zapłakałbym się ze śmiechu, gdybyśmy sobie taki kolacyjkowy cyrk urządzili. Ale co kto lubi, jak ktoś widzi w tym sens, niech sobie to urządza.
I powiem bezczelnie- kocham ten luz blues bez napinki, tę wolność wyborów i to, że nareszcie nic nie muszę, już nic nie muszę i w kwestii świąt też. A najbardziej cieszy mnie to, że nie czuję żadnej straty, nie mam poczucia, że tracę coś cennego, niecodziennego i nie mam żadnych wyrzutów sumienia, że może jednak „należałoby”, bo jakże to tak (?)….
Jeszcze raz- wszystko, co napisałam to są moje wspomnienia, odczucia i przemyślenia, proszę mi nie wmawiać, że piszę w taki sposób, bo „chciałabym, a nie mogę” z różnych powodów (jak to w wielu komentarzach przy postach „świątecznych”, na tym blogu, czytałam) i proszę się (po raz kolejny) nie dziwić, jak to (no właśnie) przecież to takie super i coś tracę.
Mogę, mogę, ale nie chcę i już, i powtarzam- nic nie tracę, nie mam nostalgii, nikomu nie zazdroszczę itp. itd. Nikogo nie wyśmiewam, nie wmawiam mu, że robi głupio- niech każdy, według uznania, sobie tworzy własne „Święta”.
Czuję, że do końca uwolniłam się od wszelkiego społecznego „przymusu świątecznego” (a chciałoby się rzec- wręcz silnej presji), czego i tym, ciągle wahającym się „robić, czy nie robić”, życzę.
Od razu zaznaczam- nie jestem specjalistą od symboliki chrześcijańskiej, patrząc na różne symbole i znaki w KK oraz w Kościele luterańskim, nie miałam potrzeby ich „rozgryzać”. Dlatego do pewnych informacji o nich dotarłam dopiero teraz i są dla mnie nowością. Tak było z historią róży w herbie Starej Vsi nad Ondřejnicí.
Przygotowując post o pałacu w tej miejscowości, zastanawiałam się, skąd w jej herbie znalazła się żółta róża- róża tak bardzo podobna do róży Tudorów oraz róży Lancasterów i na dodatek róży Yorków.
Sugestia P.Kanalii, że może ona mieć związek z daleką Japonią, pchnęła
mnie do dalszych poszukiwań początków tego znaku, umieszczanego na herbach.
Najpierw przypomniałam sobie historię
wojny dwóch róż, wojny między Tudorami i Lancasterami. Jedni posługiwali się symbolem białej róży,
drudzy czerwonej.*
Po zawarciu pokoju, z dwóch różanych symboli utworzono jeden- dwukolorowa róża stała się charakterystycznym znakiem Wielkiej Brytanii.
Wniosek- róża już istniała w XV wieku, a pewnie i wcześniej.
Kliknęłam w wyszukiwarkę hasło- róża w herbach europejskich- otworzyły mi się strony z informacjami- Róża Lutra oraz obrazy herbów, różnych miejscowości, z różą.
Zaczęłam od informacji o Róży Lutra.
" Róża Lutrowa została zaprojektowana i opisana przez wittenberskiego Reformatora. W liście z 8 czerwca 1530 roku do Lazarusa Sprenglera Doktor Marcin pisze: „Widoczny znak mojej teologii. Pierwszy ma być krzyż - czarny, na tle serca. (...) Serce ma być umieszczone w środku białej róży, pokazywać co przynosi radość, pociechę i ukojenie w wierze (...) Dlatego róża powinna być biała, a nie czerwona, ponieważ kolor biały jest kolorem duchów i wszystkich aniołów. Róża ta znajduje się na błękitnym polu, jako że taka radość ducha i nadzieja oznacza początek radości niebiańskiej w przyszłości. Wokół tego pola umieszczony jest złoty pierścień, ponieważ taka błogość w niebie trwa wiecznie i nie ma końca i kosztowna jest ponad wszelką radość i dobra, tak jak złoto jest najkosztowniejszym metalem szlachetnym.” (WA BR 5, 1628, 4-21). Symbol ten tkwi głęboko w protestanckiej teologii łaski płynącej z Ofiary na Krzyżu."
Luter wzorował się na róży z herby rodowego, który ponoć był umieszczony na ścianie jego rodzinnego domu w Mansfeld. inna wersja mówi, że inspirował się różami, widniejącymi na witrażu w kościele, w Erfurcie.
Wprawdzie dotarłam do zdjęcia rodzinnego domu Lutra, ale nie dotarłam do herbu rodowego jego ojca.
Róża Lutra widnieje na wielu herbach miejskich, szczególnie w Niemczech. Jest też używana, w różnych wariantach, jako znak tradycji reformy luterańskiej oraz jako emblemat poszczególnych kościołów luterańskich w różnych państwach, w tym Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w Polsce.
No dobrze, czyli mamy ten sam kształt róży w trzech, jakże odległych od siebie, miejscach. Przy czym Stara Ves nad Ondřejnicí otrzymała herb dużo wcześniej przed reformacją, nadał go biskup katolicki.
Szukamy dalej- wiem już, że znak róży ma jakiś związek z Kościołem i wtedy do mnie dotarło- Luter przecież
wychował się w domu katolickim, nim stworzył własny Kościół, był katolikiem,
zatem Róża to znak katolicki, chrześcijański.
Niby proste, prawda, ale dla osoby niewierzącej, nie znającej symboliki kościelnej, wcale nie. I wtedy zaczęły mi wskakiwać skojarzenia jak puzzle- różaniec, koła różańcowe itp.
Szukam- symbol róży w chrześcijaństwie i mam.
" W kulturze chrześcijańskiej czerwone kwiaty róży były znakiem krwi przelanej na krzyżu przez Chrystusa, choć w tym wypadku najczęściej była to czerwona róża o pięciu płatkach, co dodatkowo miało nawiązywać do pięciu ran Chrystusa. Cierpienie Chrystusa wypływało z miłości do człowieka, dlatego róża stała się symbolem czystej miłości. Do dziś zachował się zwyczaj ukazywania wiernym przez papieża w czwartą niedzielę wielkiego postu, złotej róży będącej symbolem męki i zmartwychwstania Chrystusa, która to róża zostaje ofiarowana przez papieża wybranej osobie zasłużonej dla Kościoła[13].
Róża biała natomiast, może być znakiem czystości i niewinności. W symbolice chrześcijańskiej biała róża stała się głównie symbolem Maryi Dziewicy. Maryja nazywana była „Różą bez kolców”, co miało sugerować jej niepokalane poczęcie[14]; „Różą Syjonu” co odnosiło się do pochodzenia Maryi z narodu wybranego, którego była najpiękniejszą różą lub „Różą duchowną”[15]. Róża jako symbol czystości stała się atrybutem wielu świętych na przykład św. Katarzyny, św. Róży z Limy, św. Franciszka z Asyżu czy św. Teresy. Według jednej z legend łzy pokutującej Marii Magdaleny spadły na czerwone kwiaty róż, które w tym samym momencie przybrały barwę białą – symbol czystości. Tym samym Maria Magdalena otrzymała znak, że dotychczasowe winy zostały jej przebaczone. Biała róża może być więc nie tylko symbolem czystości cielesnej ale i duchowej. W wieńcach białych róż przedstawiano także niekiedy anioły, jako duchy czyste i bez skazy obcujące z Bogiem w raju. W wiekach średnich jedynie dziewice miały prawo do tego by zdobić skronie wiankiem z róż[16]."
I jeszcze:
" Warto też wspomnieć o mniej być może znanym znaczeniu symbolicznym róży. W starożytnym Rzymie był ona bowiem symbolem milczenia. Według legendy Kupidyn przekupił różą Harpokratesa, boga milczenia by ten nie rozpowiadał o miłosnych uniesieniach Wenery[17]. Wieniec różany wieszano w pobliżu stołu, przy którym biesiadowano aby przypominał o potrzebie zachowania milczenia na temat nieobecnych przy stole. Symbol ten umieszczany był także w winiarniach lub salach obrad jako znak dyskrecji. Róża oznaczała także zachowanie tajemnicy. Do dziś funkcjonuje zwrot sub rosa oznaczający mówienie czegoś w tajemnicy[18]. W symbolice chrześcijańskiej róża także zachowała to znaczenie. Można spotkać konfesjonały zdobione różami co ma nawiązywać do tajemnicy spowiedzi[19]."
Róża w tym kształcie (i nie tylko) jest ściśle związana z chrześcijaństwem. Symbolika róży jest różna, ale ja głównie skupiłam się na róży herbowej, róży, która ma pięć płatków i oznacza w chrześcijaństwie mękę pańską. To róża czerwona. Z biegiem wieków, na herbach róża zmieniała kolor ( głównie na biały lub złoty), ale zawsze była związana z chrześcijaństwem.
Herbów**, na których były czerwone pięciopłatkowe róże, jest tak wiele, ponieważ powstawały głównie w czasach, kiedy przez Europę dumnie kroczyło chrześcijaństwo- nowa wiara (nowy Kościół). Czechy, Morawy, ziemie późniejszej Słowacji- przecież to kraje, w których krzewiło się chrześcijaństwo już we wczesnym średniowieczu. Prawdopodobnie wraz z przyjęciem nowej wiary, szlachcic zaznaczał ten fakt symbolicznie w swoim herbie, a w herbach miejscowości symbole te „nadawali” biskupi.
W Polsce róża występuje w herbie Poraj (oraz w wielu herbach szlacheckich, miejskich i powiatów), a ród ten obejmuje 200 gałęzi z herbami. Jest to ponoć najstarszy herb polski. Historia herbu Poraj nawiązuje do wczesnego chrześcijaństwa na ziemiach morawskich i polskich.
"Herb z przełomu X wieku i XI wieku[6]. Nazwę tradycja wywodzi od Poraja, syna księcia czeskiego Sławnika i brata świętego Wojciecha, protoplasty tego rodu w Polsce. Miał on przybyć wraz z orszakiem Dąbrówki i osiąść w Wielkopolsce. Według legend herbowych synowie Sławnika mieli w herbie róże, każdy w innym kolorze[7].
Duże podobieństwo wykazuje tu czeska legenda o Panach z Różą (czes. Páni z Růže), dotycząca rodu Vitkowców i pochodzących od nich pięciu rodów z różą w herbie (panowie z Hradce, z Krumlova, z Rožmberka, z Landštejna, ze Stráže a Ústí)[potrzebny przypis].
Najwcześniejsze źródło heraldyczne wymieniające herb to datowane na lata 1464–1480 Insignia seu clenodia Regis et Regni Poloniae polskiego historyka Jana Długosza. Zapisuje on informacje o pochodzeniu herbu od czeskiego rodu Sławnikowców wśród 71 najstarszych polskich herbów szlacheckich"
Nurtowało mnie, dlaczego róża w Starej Vsi nad Ondřejnicí, ma kolor żółty/złoty.
I tu znalazłam wyjaśnienie, chociaż nie bardzo jestem przekonana, że o to chodziło:
"Złota róża – symbol osiągnięcia doskonałego – ofiarowywana przez papieży osobom zasłużonym dla katolicyzmu w czwartą niedzielę wielkiego postu." Tylko, że papież wręczał dosłownie złota różę- czyli złoty kwiat, a tu mamy do czynienia ze znakiem w kolorze złotym.
Róża papieska
Inne wytłumaczenie:
"Róża w kolorze żółtym – optymistyczne wiadomości, myśli, przyjaźń, dobry
nastrój, życzenia dobrego samopoczucia. Jest symbolem zazdrości ale
także radości, przyjaźni, romansu oraz opieki. Żółty jest kolorem, który
wyraża słowa „troszczę się” albo „pamiętam”.
We wschodnich kulturach oznacza: moc, radość, mądrość.
W kulturze europejskiej symbolizuje szczęście i wolność.
W krajach bliskiego wschodu jest symbolem rozwodu.
W czasach wiktoriańskich w Anglii symbolizowała zazdrość.
W
wielu krajach kojarzona negatywnie. Mówi się, że żółte róże są
nieszczere, gdyż oznaczają zazdrość i niewierność, a także oszustwo.
Obecnie często uznawana za symbol uczuć platonicznych."
Nie wydaje mi się, że i to tłumaczenie dotyczyło koloru róży na herbie Starej Vsi nad Ondřejnicí. Najprościej było by tam pojechać i zapytać wójta, ale czy to jest aż tak ważne?
Ważne, że przy okazji poszukiwania informacji na temat, skąd się taki herb wziął, uzyskałam kolejną fajną wiedzę.
W herbach może występować więcej niż jedna róża (najczęściej trzy). W przypadku dwóch róż na górze i jednej na dole (rys. 1), opis herbu wygląda następująco: W polu srebrnym trzy czerwone róże: 2,1[2].
Tarcza może być również usiana różami (rys. 2). Wtedy blazon wygląda następująco: Srebrna tarcza usiana różami"
Źródła
https://pl.wikipedia.org/wiki/Poraj_(herb_szlachecki)
https://wszystkiesymbole.pl/roza-lutra/
https://pl.wikipedia.org/wiki/R%C3%B3%C5%BCa_Lutra
https://thedesigner.se/symbolikia-rozy/
https://www.facebook.com/ksiazka2017/posts/352143351825176/?paipv=0&eav=AfbHgiSrycKzOXFgn_o9tRejJbPk-O6euKDM01cbGEnQ-ySqJ2MdkLJXRmfwkaH0AJg&_rdr
https://encyklopedia.pwn.pl/haslo/wojna-Dwoch-Roz;3997457.htmlhttps://heraldyka.fandom.com/wiki/R%C3%B3%C5%BCa
„Wśród tłumu turystów kręcących filmiki i „cykających” zdjęcia, ruszyły koniakowskie owieczki na zielone stoki Ochodzitej. Tradycyjnie o 12:00 1 maja w Koniakowie wymieszano owce i wyprowadzono je na wypas. Po co się je miesza? I właściwie co to znaczy?
Baca, w tym przypadku Piotr Kohut, prowadzący wspólnie z żoną Centrum Pasterskie w Koniakowie na Szańcach, organizator „miyszania” podąża przed stadem i posypuje solą, soczystą zieloną trawę. – Baca soli, żeby się dażyło, na zdrowie – tłumaczy przez mikrofon jego żona Maria, która przybliża zebranym turystom, ale też sąsiadom, mieszkańcom, o co chodzi w obrzędach pasterskich. Jest 12:00, pogoda dopisała, chętni do oglądania obrzędu również.
Owce wirują w, nomen omen, owczym pędzie wokół ustawionego centralnie w środku kosiora (zagrody – przyp.NG.) moja (okorowane z dołu drzewko, ozdobione wstążkami gałęzie na szczycie – przyp.NG.). Zwierzęta gotowe stratować się nawzajem. Porządku pilnują jednak pomocnicy bacy – juhasi oraz sam baca. – Po co na środku stoi to drzewko? – pyta jeden z turystów stojących obok mnie. Gdyby słuchał prelekcji, która rozpoczęła się o 11:00 przy Centrum Pasterskim w Koniakowie, tuż obok, za drogą, toby wiedział, że „moj” to symbol płodności, odradzającej się przyrody, owce muszą okrążyć go trzy razy, na dobrą wróżbę.
Jak pisze w książce Doroczna obrzędowość w społecznościach zróżnicowanych religijnie na pograniczu polsko-czesko-słowackim. Opis etnograficzny Małgorzata Kiereś, tradycja pierwszego wypędzenia owiec związana jest z innymi tradycjami dobrego początku i pierwszego wypasu bydła w ogóle – wypasu krów czy koni. Wypędzenie owiec na sałasz miało miejsce zawsze w okolicach maja, a końcową granice stanowił dzień św. Urbana, tj. 25 maja. „Każda owca przed pierwszym wypasem jest przeprowadzana koło wbitej w ziemię jodełki, zataczając koło, następnie przeskakuje przez niewielki ogień. Cały koszor z tanin, do którego jest wpuszczana, jest okadzany przez bacze lub owczorza dymem, który pochodzi ze spalonych ziół i ze spalonej połaźniczki. Następnie każda owca jest kropiona woda święconą, tak samo jak i sałasz, kolyba i koszor. Czynności te, powtarzane co roku, miały na celu zabezpieczenie stada przed chorobami, kradzieżą i urokiem złej czarownicy”.
Kierdel (nazwa wspólnego stada owiec należących do różnych gospodarzy, pozostającego pod opieką bacy) w koszorze trzeba jeszcze okadzić. Baca podpala zioła i obchodzi kosior. Pojawia się i wspólna modlitwa i katolicki ksiądz, tu niepogańska praktyka, łączy w sobie przeszłość i teraźniejszość. W obrzędzie, który sięga czasów pogańskich jest miejsce dla wszystkich. Także dla turystów, którzy z Obcych – stają się – Uczestnikami.
- To co tu robimy nie jest inscenizowane – głos Marii Kohut niesie się przez głośniki, wypożyczone przez życzliwego księdza proboszcza z położonego kilkaset metrów niżej kościoła. – To nie jest udawane, to prawdziwe obrzędy, ale bez Was ich by być nie mogło. Jesteście ich częścią. – zauważa i dodaje: - My tu nikogo nie zapraszamy specjalnie, ni ma wysyłanych zaproszeń. Kto chce, sóm się dowiaduje. Kto chce, wiy, że tu musi być. I jest. Jako i wy dzisio.
Bez turystów i ich pieniędzy nie byłoby też środków na reaktywację niemal zapomnianych na tym terenie obrzędów pasterskich i samego pasterstwa. Są dotacje państwowe, unijne, ale to turyści kupujący oscypek, bunc, czy wełniane wyroby dają pasterstwu możliwość trwania i rozwijania się. Ocalenia dziedzictwa.
- Prosimy, żebyście utworzyli teraz korytarz, przede wszystkim, żeby łowce nie poszły na dół drogóm – mówi przez megafon Maria Kohut. – Pójdom teraz na Ochodzitóm i kiery chce, może iść za nimi, ale przygotujcie się na szybki tympo. One nie lubią iść po asfalcie, więc polecóm – ostrzega.
I tak się dzieje. Powstaje zamieszanie. Owce z kosiora wypuszczone zostają na drogę główną, przebiegającą przez centrum wsi. Przypadkowo przejeżdżający właśnie kierowy zatrzymują się zaskoczeni, wyciągają komórki, kiedy tłum owiec i ludzi opływa ich wozy z każdej strony. Owce pędzą szybko, śpieszno im do zielonej, soczystej trawy i… spokoju.
Tłum ludzi i sznur aut jednak rusza za nimi. Kilkaset metrów suną w dziwnym korowodzie – na czele juhasi i baca, potem owce, wokół psy pasterskie, za nimi ludzie i auta. W końcu znikają na stokach Ochodzitej. Nieliczni turyści biegną za owcami. Samochody się rozjeżdżają. Impreza dobiegła końca. Ale to nie koniec, a dopiero początek pracy pasterzy. Z owcami pozostaną na halach aż do jesieni. Kiedy to z jednego stada, z kierdla, które teraz powstało, owce podzielone zostaną znów i oddane swoim gospodarzom podczas innego obrzędu zwanego „rozsodym owiec”.”
https://wiadomosci.ox.pl/z-koszora-na-hale-miyszani-owiec-w-koniakowie,81318
Zdjęcia ze strony, trochę niewyraźne,sorry.
Na Śląsku Cieszyńskim mieszkam już 40 lat (z małą przerwą) i nigdy nie czułam się tutaj u siebie. Urodziłam się na Górnym Śląsku, dzieciństwo oraz młodość przeżyłam tam i to odcisnęło tak mocne piętno, że nadal czuję się Ślązaczką a nie Cieszynianką (a przecież Śląsk Cieszyński, to też Śląsk). Niemniej wszystko, co związane z Ziemią Cieszyńską bardzo mnie interesuje. Jest na Facebooku strona, na której zamieszczane są różne teksty, dotyczące Śląska Cieszyńskiego. Dzisiaj tekst z tej strony, jest w nim poruszony temat śląskości Cieszyniaków- są, czy też nie są Ślązakami i jak to tak naprawdę wygląda na tle historycznym oraz kulturowym.
„TUSTELANIZM SKANSENOWY ALBO DLACZEGO ABORYGENI ZJEDLI COOKA
Usłyszano w Brennej:
- Je Gucio?
- Nima go. Pojechoł na Ślónsk.
W naszej przestrzeni regionalnej okresowo pojawia się spór dotyczący prawidłowości wyrażenia „stela”, często poprawianego na „tustela” (lub „tu stela”), jak miało to miejsce dwa dni temu, gdy administrator grupy w największej sieci społecznościowej zmienił jej nazwę, zastępując pierwszy wyraz drugim. Aby zapobiec kolejnym recydywom, spróbujmy wyjaśnić raz na zawsze daną kwestię z lingwistycznego punktu widzenia.
Jest ona podobna do sporu o poprawność użycia odpowiedniego
zaimka osobowego w następujących zdaniach: „Daj MI to!” / „Daj to MNIE!”. Kto
zagłosuje za pierwszą opcję, a kto za drugą? Nie czekając na podsumowanie wyników
retorycznego sondażu, powiedzmy wprost: obie wersje są poprawne. Prawidłowe
użycie konkretnej formy zaimkowej zależne jest od kontekstu. Jeśli zwyczajnie o
coś prosimy, użyjemy wersji krótszej, a w przypadku potrzeby podkreślenia
końcowego adresata przekazania „tego czegoś” zastosujemy dłuższą.
Identycznie wygląda sprawa z naszymi gwarowymi przysłówkami: stwierdzając w zwykłej wypowiedzi oznajmiającej fakt pochodzenia czegoś stąd, użyjemy STELA, zaś gdy pragniemy to zaakcentować, np. w opozycji do innych opcji, powiemy, że wywodzimy się TU STELA (lub TUSTELA, jeśli uznamy już ową formę za zrost składniowy), a nie np. TAM STELA (TAMSTELA, a nawet STAMTELA). Analogicznie moglibyśmy postąpić, wyrażając się polszczyzną literacką: „Nie jestem stamtąd, a tu stąd”. Spór ten jest zatem całkowicie jałowy i bezsensowny, niemniej wygodny dla tych, którzy delektują się kłótniami miejscowej ludności na temat spraw trzeciorzędnych.
Poruszmy zamiast tego bardziej istotną kwestię, mającą kluczowe znaczenie dla rodzimej kultury:
– Dlaczego dziś rdzenni mieszkańcy Śląska nie nazywają siebie Ślązakami, tylko „Cieszyniokami, Hanysami, Bryniokami, Zaolziokami, góralami, dolanami” itp.,
– na pytanie o swoje pochodzenie odpowiadają powyższymi przysłówkami „stela/tustela”, a nie „ze Śląska”,
– rozmawiają nie po śląsku, a „po naszymu”?
No i dlaczego „śląskość” budzi tak wielką niechęć lub wstyd, że nie przechodzi im przez gardło?
Zastanawiając się chwilę nad tym, można wysnuć trzy zasadnicze powody:
1) Deklarowanie śląskości odbierane jest w podświadomości jako pewna „zdrada stanu”, bowiem wypiera ona przywiązanie do polskości/czeskości/niemieckości niczym równorzędne określenie identyfikacyjne. Ciężko się temu dziwić, ponieważ w tradycji środkowoeuropejskiej, ukształtowanej na idei prawa narodów do samostanowienia, nie ma zwyczaju nazywania kogoś polskim/czeskim/niemieckim Ślązakiem ani śląskim Polakiem/Czechem/Niemcem. Jeśli jednak zapoznamy się z biografią i twórczością miejscowych dziewiętnastowiecznych „szermierzy ruchów narodowych”, okazuje się, że ci nie mieli problemu nie tylko z takim dwuczłonowym samookreśleniem, ale nawet z jednosłowną deklaracją swojej śląskości, traktowanej przez nich (a to przecież „ikony” w oczach ich spadkobierców duchowych) jako część składową (podukład) narodu, z jakim się akurat utożsamiali. Zaznaczmy, że wielu z nich przechodziło drogę od niemieckości przez słowiańskość aż do polskości lub czeskości. Jednocześnie niejeden „ruch odrodzeńczy” w Europie zajmował się w epoce „Wiosny Ludów” odtwarzaniem bądź wyodrębnianiem osobnego języka, by nowo wskrzeszony naród w ogóle miał „z czym iść na targ”. W ten sposób pojawia się nowoczesny język czeski, słowacki, ukraiński, macedoński, a np. z serbochorwackiego ostatecznie nawet cztery języki narodowe. Stan ich wszystkich na przełomie XVIII i XIX wieku przypominał przedwojenną kondycję dialektu śląskiego, na kodyfikację którego jednak nie pojawiło się takie zlecenie polityczne ani popyt społeczny.
2) Podawanie się za Ślązaków kojarzy się źle ze względu na negatywną interpretację działalności politycznej ruchu ślązakowskiego, kształtującego się w czasach konstruowania nowych państw po pierwszej wojnie światowej i skupionego wokół osoby Józefa Kożdonia (stąd też nazywanego „kożdoniowskim”), inspiratora współczesnego Ruchu Autonomii Śląska. Mimo iż fenomen ten jest dziś znany niewielu laikom, w pewien sposób do dziś determinuje ich niechęć przyznawania się do śląskości (nota bene słowa, podkreślanego w różnych komputerowych edytorach tekstowych z funkcją sprawdzania pisowni), by uniknąć potencjalnych oskarżeń o wspieranie tendencji separatystyczno- irredentystycznych.
3) Część populacji owej historycznej piastowskiej dzielnicy nie chce utożsamiać się z jej pozostałymi częściami, dlatego np. mieszkańcy południowych rejonów starają się uniknąć trafienia do jednej szufladki z Hanysami i innymi „prusokami”, co można potraktować jako pozostałość (a zarazem wciąż żywą barierę mentalną) po czasach przebywania w różnych państwach, bowiem po intronizacji Marii Teresy „przy Austrii z ogrodu śląskiego pozostał tylko płot”. A ponieważ przeciętny Kowalski obecnie kojarzy Śląsk z aglomeracją katowicką, nie warto prowokować rozmów o istnieniu również zielonego Śląska, hojnie odwiedzanego i zasiedlanego przez „rozmaitych ...-orzy” (sapienti sat).
Z kolei „kompromisowe” rozwiązanie w postaci samookreślenia „Ślązak Cieszyński” u niejednego słuchacza wyzwala skojarzenie z zabawną postacią ze świata fauny i flory typu „konik polny” lub „zawilec gajowy”.
Z podobnych pobudek podkreślają swoją zaolziańskość śląskojęzyczni mieszkańcy czeskiej strony regionu, żeby ich przypadkiem nie wzięto za agitatorów wcielenia tego skrawka ziemi do Polski albo nie kojarzono z tymi „z Opawy”.
Można, rzecz jasna, dokopać się jeszcze do kilku powodów stanowczego unikania „śląskich przydomków” (w tym zwykłej ignorancji) w procesie autoidentyfikacji, jednak wszystkie w ten lub inny sposób demonstrują (diagnozują) stopień przywiązania do „żywiołu śląskiego”, a zarazem rodzimej kultury. Pomijając kwestię tego, komu tak bardzo zależało i dotąd zależy na takim stanie rzeczy, zdajmy sobie sprawę z pewnego dialektycznego ciągu: brak określającego słowa prowadzi do braku pojęcia, brak pojęcia do braku zainteresowania przedmiotem, brak zainteresowania do braku przywiązania, brak przywiązania do wykorzenienia, zaś wykorzenienie w ogóle do „braku laku”. Mówiąc barwniej, jednostki określające się jako górale stela mówiący po naszymu upodabniają się do australijskich aborygenów, którzy – zgodnie z legendą – na pytanie „przypadkowych żeglarzy” o to, jak nazywa się to dziwnie skaczące na tylnych łapach stworzenie z kieszonką, odpowiadali „gangurru”, co w gwarze plemienia Guugu Jimidhirr oznacza „nie rozumiem, o co pytasz”, a wcale nie kangura. Przypomnijmy, że w 1942 r. "cywilizowani najeźdźcy" deportowali cały lud do innego miejsca, a następnie zdziesiątkowali, pozostawiając kilka okazów muzealnych, wystawianych od 1949 r. w wiosce (skansenie) Hope Vale.
Na Śląsku w ciągu minionego wieku już przeprowadzono kilka
deportacji. Obecnie trwa skansenizacja, symbolizowana przez wielogeneracyjne
konkursy gwarowe, na których uczestnicy w nowo uszytych strojach ludowych
recytują wykute na pamięć utwory napisane przez ich dwudziestowiecznych
przodków, a furorę robią „bajtle, co rozprowiajóm ganc jako kieby godka ich
przodków była baj ich jynzykym ojczystym”. Samą gwarę rozczłonkowano już nie
tylko na „góralską” i „dolańską”, ale nawet na „breńską”, „istebniańską”,
„strumieńską”, zachowując w każdej kilka egzotycznych perełek, śmieszących
turystów oglądających tustelańskich tubylców, by od nich kupić jakiś „etno
suwenir”, „cyganiónóm bryndze abo (o)scypek”. Taka dywergencja nieuchronnie
prowadzi do logicznego rozwiązania „kwestii śląskiej”, dlatego ostatni
mohikanie spieszą ratować ocalone artefakty, podczas gdy ci, którzy z tytułu
swoich funkcji powinni dbać o zachowanie spuścizny kulturowej, zaciekle bronią
praw autorskich anonimowych (i zbiorowych) twórców przeszłości, ograniczając
dostęp do zbiorów bezcennych eksponatów. Co będzie dalej: jedzenie robali, a
ostatecznie kanibalizm – jak u tych Hawajczyków, którzy ze smakiem zjedli
kapitana Cooka?
To przecież oczywiste, że każdy mieszkaniec gór lub nizin jest skądś i mówi po swojemu – co w tym oryginalnego lub samookreślającego? Pytającemu chodzi o kulturowe określenie autoidentyfikacyjne, a nie o geograficzno-socjologiczne oczywistości. Nawet egzorcysta wypędzający demony pyta ich o imię, ponieważ „nazywanie czegoś czy znajomość jakiejś nazwy oznacza posiadanie władzy nad tą rzeczą”, zaś jej brak świadczy o pustce. Słowo, które rzekomo było na początku, to nie tylko potężne narzędzie kreowania i sterowania, ale także myślenia. Myślimy bowiem pojęciami, będącymi kombinacją wyobrażeń obrazowo-muzycznych oraz konstrukcji leksykalnych. Dlatego brak słowa uniemożliwia uchwycenie zjawiska, a także jego zgłębienie – zgodnie z zasadą „wielu rzeczy nie rozumiemy nie dlatego, że nie możemy ich pojąć, a dlatego, iż rzeczy owe nie wchodzą w krąg naszych pojęć”. Bez pojęcia nie ma rozumienia, ponieważ nie ma go czym opisywać. Jak w rosyjskiej piosnce dziecięcej „o dupie”:
„Widzę jasno i wyraźnie
ów niedorzeczny sekret:
wszak «takowo nie bywajet -
żopa jest', a słowa niet».
Powszechne wyparcie „śląskości” ze słownictwa identyfikacyjnego prowadzi więc do własnego wykorzenienia z rodzimej tradycji tych, którzy taką posiadali, posiadają lub zamierzają posiadać, a wraz z tym do dobrowolnego wyzbycia się stabilnego punktu orientacyjnego w postrzeganiu i pojmowaniu złożonego i coraz bardziej „przyspieszającego” świata. Dlatego ci, którym zamiast uszczuplania własnych horyzontów i perspektyw zależy na przetrwaniu chociażby części spuścizny przodków, powinni – niczym egzorcyści wypędzający diabła (z greki „kłamcę” i „oskarżyciela”) z opętanego własnego ciała – nazywać rzeczy po imieniu, a nie bezwiednie przybliżać kres przedmiotu swojego zaangażowania.
Co wy na to, drodzy Ślązacy i inni mieszkańcy śląskiej
krainy, rządzący/gwarzący/rozprawiający/godający/padający po śląsku? Jaka jest
wasza opinia lub dygresja na ten temat? Czy jest w tej śląskości coś na tyle wstrętnego,
wstydliwego i niedopuszczalnego, by poddawać ją ostracyzmowi werbalnemu i
tabuizacji (również słowo polinezyjskiej proweniencji), czy może nigdy się nad
tym nie zastanawialiście – jak Wysocki nad tym, dlaczego wpierw aborygeni
zjedli Cooka, a następnie wylądowali w rezerwatach lub od razu na tamtym
świecie (w odróżnieniu od nieinteresujących ich kangurów)?
No, po co szukać wciąż nowego kraju?
Już lepiej w starym żyć jak młody bóg,
Dzień wspominając, gdy cudowny brzeg Hawajów
Odkrył - przypadkowo! - żeglarz Cook.
Najpierw pomyślał, że przypłynął do Australii,
Albowiem ląd daleki ukrył się za mgłą...
A na tym lądzie kanibale wśród azalii
Jedli - spécialité de la maison.
I właśnie tam Aborygeni zjedli Cooka.
Dlaczego? Przyczyn nie zna nauka.
Ja myślę, że się nikt sensacji nie doszuka -
Jeść im się chciało, więc zjedli Cooka.
A może ich zawiodła translatorska sztuka
I zdanie: Świetny smak ma kok w załodze Cooka!
Zabrzmiało jak zachęta, żeby go zaciukać,
Lecz zamiast koka stuknęli Cooka.
Kok miał w kokpicie kokę, Cook na koka fukał:
Nie roznoś koki po kajutach, do kaduka!
Zginiemy, gdy wśród nocnych wacht powstanie luka!
I Cook miał rację, bo nie ma Cooka.
Kok zrozpaczony zażył koki na frasunek
I krzyknął: Dzicy zjedli Cooka przez szacunek!
Inną teorią niech pamięci nikt nie bruka -
Chwilą milczenia uczcijmy Cooka!
Więc wódz krajowców, chociaż miał naturę mruka,
Przeprosił koka, gdy mu zwracał kości Cooka,
A kok kokilką kokosową się z nim stukał...
Już mu się śniła Cooka peruka!
Do dziś Aborygeni z Cookiem kłopot mają,
Gryzą się i kuku na muniu wprost dostają,
Gdy na historii ludożerstwa uczeń duka,
Że dobry człowiek był z tego Cooka!”
https://www.facebook.com/cieszynisko
Źródła zdjęć:
http://www.wspolnotapolska.org.pl/konkursgwar/polacy_na_zaolziu.php
https://redro.pl/obraz-saint-nicholas-rotunda-chapel-in-cieszyn-silesia-poland-during,183348591