A, szuflady są o niebo poręczniejsze niż szafki z drzwiczkami. Żadnego pełzania po podłodze i nurkowania w poszukiwaniu garnka czy przyprawy. To tyle. Zmywarka oczywiście obowiązkowa i mikrofalówka też. Natomiast elektryczny multicooker od Tefala stoi i się starzeje. Gaz jest tańszy niż prąd i jakoś fantazji mi ten gar nie daje rozwinąć. Może kiedyś na wakacjach się przyda. Albo jak gaz wysiądzie.
środa, 6 grudnia 2023
Cicer cum caule
A, szuflady są o niebo poręczniejsze niż szafki z drzwiczkami. Żadnego pełzania po podłodze i nurkowania w poszukiwaniu garnka czy przyprawy. To tyle. Zmywarka oczywiście obowiązkowa i mikrofalówka też. Natomiast elektryczny multicooker od Tefala stoi i się starzeje. Gaz jest tańszy niż prąd i jakoś fantazji mi ten gar nie daje rozwinąć. Może kiedyś na wakacjach się przyda. Albo jak gaz wysiądzie.
piątek, 18 sierpnia 2023
Przeważnie różowo
Od samjutkiej pracy zgłupiał pan Ignacy
Kiedy ogłoszono magentę kolorem roku, bardzo, bardzo się ucieszyłam.We wściekłym różu mi do twarzy. Ponadto w tapczanie, gdzie mieszka siedmiogłowy smok wełniany (którego sama wyhodowałam i którego się trochę boję i którego nie chcę już zdecydowanie rozmnażać), w worku na wełniane kołdry, antymolowym i wielkim leżały motki niesamowicie różowej Teksreny od Liloppi. Wykupiłam ten olor w całości bawiąc się pomysłem jakiegoś żakardu różowo szarego ale wyszło jak zwykle. Rok magenty był w połowie, gdy w Knitterze znalazłam niejakiego Boscobel. Decyzja zapadła w sekundę. Przez caluśki lipiec a może i chwilkę dłużej dłubałam, dłubałam i jest. Wieki całe nie robiłam swetra w kawałkach (poza tym poprzednim (-;) i urobiłam się przy zeszywaniu okropnie. Opisany jest ten Boscobel po amerykańsku, żadnych schematów, rząd po rzędzie trzeba skróty rozszyfrowywać, wykonanie plisy bardziej jak z podręcznika szycie dla lalek niż dziewiarstwa, ale jest. jest różowiuśki, magentowy aż oczy bolą a zęby dzwonią. I ponieważ mnie jest poniżej biustu znacznie mniej to i lezy właściwie.
Pierwsze zdjęcie akuratnie oddaje kolor! W praniu ciut to puszcza, nie wszystkie motki miały to samo farbowanie, rękawy są ciut inne, ale nic to. Zostało ok 20 deko, fałszywy golf, gruby i pod same uszy już powstał, będzie jeszcze czapka i mitenki w sam raz żeby nadać życia szaremu płaszczowi. Jest to konieczne, albowiem turkusowy płaszcz z parzonej wełny został - o zgrozo - nadgryziony przez mole. Owszem widywałam je od czasu do czasu, owszem, zabezpieczyłam siedmogłowego smoka w tapczanie i wszystkie swetry metodami i fizycznymi (worki bez powietrza, regularne wietrzenie na tarasie) i chemicznymi, (papierki, spraye z permetryną), ale drzwi mamy nieszczelne i cosik od sąsiadów musiało przyfrunąć. Kieszenie z resztkami psich bobków były pewnie bardzo odżywcze. Albo te kieszenie wyreperuję, albo nie. Płaszcz z parzonej, przewiewnej wełny bez podszewki nie jest skuteczniejszy w ogrzewaniu człowieka niż sweter, także nie mam parcia na tę naprawę.
Jeden sweter w takim kolorze to za mało. Jest jeszcze lniana koszula. Tu koszula pozuje w Szczytnie!
Pojechaliśmydo Szczytna na trzy dni, bo Pan Mąż miał obrony. W szczytnie Pan Mąż jest tylko Panem Profesorem i miał tam masę magistrantów w WSPOL. Od sierpnia WSPOL zmieniła nazwę na (ha ha) Akademię Policji w Szczytnie i wszystkich, wszyściutkich studentów trzeba było zegzaminować przed tym terminem, żeby w papierach zamieszania nie było. Pochodziłam sobie po szczytnie. Jest tam gdzie chodzić.
Dookoła jeziora Domowego Dużego prowadzi taka droga. A na tej drodze nikt nikomu nie przeszkadza! Są rowerzyści, ludzie z pieskami, matki z dziećmi a nawet patrol Policji. I cud! Nikt na nikogo nie krzyczy, nie złorzeczy, nie zabrania, nie wie lepiej... Może by tak do Szczytna wyemigrować?
Jezioro Domowe Małe. Obejść można w 20 minut.
Klenczon. Obok Klenczona malutka sadzawka na pieniążki. Akurat, zeby wypłukać ubłocone psie nogi. Też nikomu nie przeszkadzało.
Bo w Warszawie to wszystko przeszkadza. Jakby w ludzi diabeł wstąpił. Przez całą zimę trwały roboty ogrodnicze i hydrologiczne pod Kopą Cwila. Przerabiano wyschniętą nieckę zwaną wielorybem na park fontann, turkusową sadzawkę z filtrem i wytworne miejsce do siedzenia wśród kwiecia. Ładnie to wygląda, ławki i fotele wygodne, pszczółki w kwiatkach pracują, tylko ludziom to coś w głowach zepsuło. Po pierwsze przez kilka pierwszych dni po otwarciu, kiedy jeszcze fontanny działały, najechało masę ludzi z dziećmi. I mieli pretensje do lokalsów, że tu są i że mają psy. Fontanny się popsuły, naprawy były niemrawe i nieskuteczne, dzieci ubyło, za to codziennie objawiał się nowy, samozwańczy dozorca sadzawki. Tego nie wolno, tamtego nie wolno, nie chodz, psa na smycz, niech nie pije, nie oddycha, zniknie. Uf. Nie jestem pewna czy chodzi naprawdę o troskę o dobro wspólne, czy raczej o pokazanie ostatniej istocie w porzadku dziobania, czyli starszej pani, kto tu rządzi. Zatem zrobiwszy kilka zdjęć wyniosłam się na starą trasę nad Smródkę. Tam nikogo nie drażnimy
Turkusowa woda to ponoć skutek użycia pylistego wapienia do wysypania dna sadzawki. Wapienny pył niestety zatkał dysze fontannom.
A ja sobie to tak namalowałam. Amerykański papier Strathmore to nie jest to.
Za to szorstki Arches to poza ceną jest to. Na Arches akwarela pracuje ile sił. Nie jest to mój oryginalny artwork tylko tutek z You Tube, ale widać różnicę w papierze.
A, jeszcze byliśmy na wystawie obrazów Fridy Kahlo w Łazienkach i na innej wystawie, w Koneserze, gdzie z rozkoszą obejrzeliśmy masę prac Jerzego Dudy-Gracza. I nawet kupiłam katalog. WYSTAWA FRIDY TO CZYSTE OSZUSTWO NA WADZE. Za 30 pln można zobaczyć trzy, powtarzam TRZY obrazki, z czego jeden porządny, fridowy, symboliczny, ciekawy i znaczący. Pozostałe dwa to liche martwe natury malowane w łóżku tuż przed śmiercią. Za to Duda Gracz fantastyczny.
Z Polecenia Brahdelt (i Czajki) Kupiłam sobie album Życie z ilustracjami Lisy Aisato. Koleżanki już się nad nim popłakały, Pan Mąż też stwierdził, że świetny. Ja też tak twierdzą, dzięki stokrotne, Dziewczyny.
Jest na co popatrzeć i co ważne, każdy tam coś ciekawego znajdzie.
W przyszłym tygodniu Oppenheimer, a później nareszcie Jastarnia.
wtorek, 24 stycznia 2023
Nie wiem, czy wracam, ale żyję
Od samjutkiej pracy zgłupiał pan Ignacy
Dochodzą do mnie głosy, że trzeba by tu coś napisać. Z coś napisaniem jest teraz niełatwo. Do pandemii (i Alicji) (i Marcina) notki same spływały z palców na klawiaturę, zastanawiałam się najwyżej nad koniecznością postawienia przecinka. Teraz tak nie jest. Mam o czym pisać, jasne że mam, ale sama czuję, że coś nie gra, że się nie da, nie składa. Ostatnie notki, pisane z kartką i z punktami do odhaczenia są drewniane i nie moje. Ot takie sprawozdania z wykonania tego czy owego. Wciąż wykonuję to i owo, właśnie skończyłam trzecią z kolei strzałkę, ta konkretnie jest dziękczynna i jeszcze nie została wręczona, poprzednia nawet nie obfotografowana poszła do pani, której jak sądzę życie zawdzięczam, a jeszcze poprzednia grzeje Gośkę, której to po prostu było potrzebne.
Modelki Frania i Bajka pokazują rozmiar udziergu
Kolory w świetle dziennym.
Te trzy strzałki nauczyły mnie, że nawet najdziwniejsze kłębki wełny z Dundagi znajdą zachwyconych nosicieli. Mam nadzieję, że ta też się spodoba, bo moja wdzięczność dla obdarowanej in spe jest przeogromna.
Zdarzyło się bowiem, że kiedy jeszcze Alicja była u nas, czyli półtora roku temu, spotkałam na mej spacerowej drodze kogoś, kto całkiem nieformalnie wysłuchał moich bied i bolączek i po prostu znalazł mi bardzo porządną psychoterapię. (To jest właśnie cud Ursynowa - nigdy nie wiesz kim jest i co może ktoś, z kim wyprowadzasz na spacer pieski. Możesz trafić na profesora filozofii, emerytowaną kardiolożkę, architektkę, weterynarza albo główną księgową z uprawnieniami budżetowymi lub dziennikarza, nigdy nie wiadomo) Byłam wtedy w takim stanie, że stosowne tabletki miałam już odliczone i wiele nie trzeba było żebym ich użyła. Złapałam się tej terapii jak tonący brzytwy i bardzo uczciwie pracowałam nad sobą (a nie nad wszystkimi dookoła), co przyniosło wymierne rezultaty i odcięcie się od całej masy rzeczy zakłócających zdrowe funkcjonowanie. Na pierwszy ogień poszła Alicja. Poszła do Senior Medu i wciąż tam jest. Problem stał się mniej bolesny, co nie znaczy że znikł. Na drugi ogień poszły wszystkie komunikatory z mojego telefonu. Wyłączyłam na jakiś czas wszystkie powiadomienia poza dzwonkiem telefonu. Po kilku tygodniach włączyłam SMSy, reszta dalej jest wyłączona. I nareszcie czynności przy których trzeba się skupić nie przerywają pikania, gwizdki i melodyjki. I tak zostanie. W zamian mogę czytać nawet długie i mądre książki. Nie cierpię na syndrom odstawienia od komunikatorów wcale. Może dlatego, że mam w końcu prawdziwe, realne z krwi i kości koleżanki z którymi się codziennie widuję? Emerycka banda z Kopy Cwila jest grupą wsparcia w bardzo wielu dziedzinach i każdemu życzę takich koleżanek. Oto obrazek akwarelowy przedstawiający nasze ludzko psie stado.
Na obrazku namalowałam również Wronię, z którą gada Frania. Wronia spotyka się ze mną codziennie i zajada z ręki psie chrupki. Wronia ma partnera/partnerkę Meluzynę, nie wiadomo kto z nich jest jakiej płci, bo u wron nie ma dymorfizmu płciowego, Wronia jest mniejsza i odważniejsza więc sądzę że to samica. Oba ptaki czekają na mnie codziennie pod umówioną robinią. Zdumiewające jak podnoszący na duchu jest kontakt z takim dzikim zwierzakiem, wszystkie koleżanki i psy czekają zawsze aż wrony dostaną swoje żarcie. Psy próbują je gonić, wrony się specjalnie nie boją i nie dają się złapać.
Na Fb jest filmik na którym Wronia je mi z ręki. O filmowanie musiałam poprosić koleżankę, nie sposób robić tego samemu. Wronia nie bardzo lubi obiektyw i gapienie się na nią wprost.
Wspomniałam na początku o Marcinie. Miałam brata.
To jedno z niewielu zdjęć, na których jesteśmy razem. Zawsze było tak, że jedno z nas trzymało aparat. I mój młodszy braciszek zmarł we wrześniu po chorobie strasznej i polskiej. Jego śmierć była przerażająca, jak z horroru i nie będziemy się tu wdawać w żadne szczegóły. Rodzina, którą pozostawił, ze mną włącznie, długo będzie się zbierać do kupy i zdrowieć.
I tak to jest. Nie wiem czy dam radę pisać tak jak dawniej wesoło i z przymrużeniem oka, bo wesoło to mi specjalnie nie jest. Maluję ostatnio trochę
Zabrałam się za ćwiczenia kaligraficzne bo to bardzo zen. I na dodatek mozna poznać te świetne literki ze średniowiecznych kodeksów, które zawsze mi się bardzo podobały a nie umiałam ich napisać. Kaligrafia jest zabawą tanią, wiele nie trzeba do tego przydasiów a zajmuje ciało i umysł. Czytam, dziergam, nie pokazuję tych udziergów na Ravelry bo... kogo to obchodzi.
Idę w garnku pomieszać, jedno co się nie zmieniło to cukrzyca, która coraz mocniej trzyma nas oboje w pazurach.
niedziela, 12 grudnia 2021
Na to trzeba żelaznych nerwów
Od samjutkiej pracy zgłupiał pan Ignacy
Prognozuję ożycie wielu zapomnianych blogów. Prognozuję wręcz zmartwychwstanie blogowego życia. Kto jest na FB, a jeszcze po wprowadzeniu wersji Meta nie reinstalował systemu, nie zmieniał komputera albo nie zignorował informacji o próbie logowania na konto z nieznanej przeglądarki i z miejsca gdzie nas na pewno nie ma ten nie wie co to są emocje. Wcale nie wie. Wczoraj zniszczyłam sobie cztery godziny z coraz krótszej dostępnej mi puli czasu bo nie zignorowałam takiego powiadomienia i korzystając z podanego przez FB linka zresetowałam hasło.
O ja głupia, już lepiej było tego nie dotykać. Jakoś jestem zalogowana na laptopie i telefonie, ale nie wiem jakie mam hasło, bo za każdym urządzeniem trzeba było wymyślić nowe i potwierdzić kodem. Na tablecie mogę tam wejść przez google a dalszych urządzeń wolę z Fejsikiem w obecnej wersji nie zapoznawać. W tych procedurach pomagali mi: młodsza ode mnie koleżanka z Jaworzna i jej córka, Pan Mąż, koleżanka z Fb i jakieś forum internetowe. Zaskoczyło mnie że w menu Fb łatwiej teraz znaleźć opcję "Co ma się stać z moim kontem po mojej śmierci" niż "usuń konto". Cierpliwa koleżanka od psich spacerów znalazła tę opcję i jej użyła. Niestety, jej konto nie znikło. Tyle, że straciła do niego dostęp. Inna koleżanka po reinstalacji systemu nigdy już się do swojego FB nie dostała. Za jaki czas dolegliwości dotkną tyle osób, że Zukerberg sam będzie oglądał swoje reklamy i coś z tym zrobi. Ale na razie nie wiem, jakie mam hasło.
Cóż , dowiedziałam się wiele o sobie, że na przykład potrafię się rozpłakać ze złości i przeklinać jak furman, z ruska, brzydko.
Dziś Goodreads zaproponował mi zalogowanie się za pomocą Fejsbuczka, wyniośle to zignorowałam i jak jakiś prostak wybrałam opcję "zapomniałam hasła". I zresetowałam i już. Tyle tylko, że niebawem zamiast książek będę miała na półkach szwadrony notesów z hasłami do rozmaitych stron. Dzięki Bogu podsłuchałam kiedyś w berlińskim metrze dwóch informatyków, którzy dyskutowali o tworzeniu haseł i stosuję ich sposób, jest wydajny, nie ma ograniczeń i nie trzeba być poetą aby działał. Tyle, że od dawna nie jestem w stanie tych haseł zapamiętać, więc zapisuję jak jakiś sklerotyczny leszcz. Nie przyklejam kartki z hasłem na laptopie, bo się nie da, to się robią grube książki powoli.
Zatem wracamy do blogów przynajmniej do czasu gdy inni giganci nie wprowadzą wersji Meta i nigdzie się nie będzie można zalogować.
środa, 24 listopada 2021
Sale
Od samjutkiej pracy zgłupiał pan Ignacy
Odkąd w Empiku książki przestały do mnie gadać a półka z własnoręcznie robionymi swetrami zaspokaja mnie odzieżowo, odkąd Covid zniechęca do wędrówek wśród ludzi, nie bywam w galeriach handlowych. Jednakowoż Pan Mąż, człowiek modny, śledzący trendy, czasem się tam uda. Tym razem mieliśmy wpaść do Tchibo po nocną koszulę (tylko oni mają rozmiar i styl na jakim mi zależy) i zaraz wypaść, ale Pan Mąż dostrzegł Peek & Cloppenburg na końcu alejki i tyle go widziałam. Poszłam za nim. Jakoś tak się dzieje, że dwa razy do roku w czasie wyprzedaży jednak do tego sklepu trafiam. Latem znajdowałam tu gładkie granatowe podkoszulki. Zimą leżały na stolikach z wyprzedażą miłe, kolorowe, wełniane swetry. W dziale męskim było ich znacznie więcej niż w damskim. Tym razem nastąpił jakiś zwrot akcji, przekroczony został jakiś Rubikon absurdu - w całym ogromnym sklepie na wyprzedaży jesienno zimowej znalazłam jeden jedyny przedmiot zrobiony z wełny: szafirowy damski beret. I nic więcej. Wszystkie kolorowe swetry były jedynie bawełniane. Wszystkie szare i beżowe, niby grube, prążkowane dzianiny były zrobione z akrylu i poliestru. W naszej strefie klimatycznej, w zimie, przy galopujących cenach ogrzewania.
Owszem, były jeszcze stoliki pełne swetrów z kaszmiru, kolorowych jak trzeba i w podejrzanych cenach. Bo porządny sweter z mongolskiego kaszmiru musi kosztować około 600 zł. A te tutaj z 400 na 200 z hakiem przecenili. Znaczy kaszmir kaszmirowy, ale krótkowłosy. Cieniutki, będzie się kulkował i biegiem przetrze się na brzuchu, na łokciach i na brzegach. Kto produkuje taki kaszmir? No wiadomo, Chińczycy. Można go nabyć na Ali Express w całkiem miłej cenie. A kto produkuje całą tę dziwną odzież? No też Chińczycy. No to oni nie będą produkować z australijskich merynosów przecież.
Ponoć ludzie nie chcą wełny bo ją trzeba PRAĆ. No trzeba kilka razy w roku, ale nie po każdym użyciu jak te bawełniane i akrylowe "swetry" dla lubiących zimno. Ech...
Po koszulę flanelową poszłam do działu męskiego. Tak lubię flanelowe, mięciutkie koszule, że przełknę prosty fakt, że rozmiar, który dopnie się na moim korpusie będzie miał rękawy do kolan i nie dopnie się w biodrach, ale damskich porządnych, flanelowych koszul nie ma wcale. Flanelowe koszule produkowane są jedynie na dość wiotkich mężczyzn o wzroście 182 cm. Jeśli ktoś jest niższy albo wyższy, to musi sobie uszyć koszulę u krawca. O ile uwzględniono rozmaite szerokości wyrażające się enigmatycznym S, M, L, XL, XXL itd, rozmaitym dla każdej firmy szyjącej odzież, to niestety długość jest stała.
W poprzednich latach w tym sklepie widywałam wieszaki pełne porządnie skrojonych i dobrze uszytych spodni, czasami z wyjątkowo fajnych tkanin. Tym razem wszędzie leżały spodnie dresowe na sznurek w talii o zaskakujących cenach i bardzo brzydkich barwach, za to z krzykliwymi napisami.
Cóż, Peek & Cloppenburg nie jest sklepem z odzieżą a sklepem z wizerunkiem. Trzeba spełnić wiele warunków, żeby sobie tam coś kupić. Mieć 170 cm wzrostu będąc kobietą i 182 cm wzrostu będąc mężczyzną. Mieć dużo pieniędzy. Akceptować śmierdzący, zimny poliakryl i nylon, nie pocić się w takim ubraniu. Zgadzać się na dziwne napisy na ubraniu.
To chyba była moja ostatnia tam wizyta. A na biurku mam rozłożone wykroje na spodnie dresowe dla ludzi, którzy nie dorośli do standardów tego sklepu i są niższego wzrostu. Nie kupię sobie tam wizerunku. Kolorowy wizerunek bez napisów sobie uszyję albo udziergam. A reszta świata niech się martwi o siebie sama.
czwartek, 13 sierpnia 2020
Smutne Żarty
Od samjutkiej pracy zgłupiał pan Ignacy
Udręczeni siedzeniem w domu i w samotności poszliśmy na wystawę Żarty Żartami w Pałacu Ujazdowskim. Trochę przypadkiem akurat dziś, w czwartek wstęp był bezpłatny. I bardzo dobrze, bo gdyby jeszcze za oglądanie tych paskudztw miałabym płacić, to chyba bym ich tam opitoliła.
Czytaliśmy o tej wystawie recenzje. Miał być i Linke (był jeden rysunek, pazerna ręka Wall Street) i Berezowska (też jeden typowy dla niej rysunek) i jakieś żarty polityczne. Coś tam było w starych gazetach. W tym upale i bez klimatyzacji trudno się było na tym skupić.
Prace współczesne to naprawdę żart z widza. Brzydkie instalacje, żywiczne kałuże , obfitość lepiej i gorzej narysowanych lub z czegoś ulepionych kutasów. Wymioty z gąbki i plastikowych oczu. Jestem dość biegła w odczytywaniu metafor ale tym razem wysiadłam. Chyba największym dziełem sztuki jest tu broszurka opisująca wystawę. Taki fikołek: Marie Mul pochyla się nad toksycznością nostalgii. Jej prace dotykają miękkiego podbrzusza naszych przyzwyczajeń(!). I w ten zrozumiały deseń 51 stroniczek katalogu z wystawy.
Zachwyt mój wzbudziły jedynie homoerotyczne wycinanki Xiyadie. Tu naprawdę było na co popatrzeć i obfitość ukrytych w nich kutasów zachwytu wcale nie zmniejszała.
Naprawdę zabawne scenki Manna i Materny z serii Profesor doktór Jerzy Klemens Werner radzi -Czy prać skarpety? i -Czy myć ciało? można było tylko zobaczyć bo już nie usłyszeć.
Niczego wesołego w tej wystawie żartów nie znalazłam. Jestem
konserwatywną dziczą nie znającą się na sztuce. Dziś przyjmuję to z
pokorą do wiadomości. I więcej do Muzeów Sztuki Współczesnej się nie wybieram.
czwartek, 16 lipca 2020
Wściekli, wkurzeni, ponurzy
Co robi ten pan? Ten pan robi mi zdjęcie dowodowe pewnie żeby je pokazać władzom. Ja mu też zrobiłam bo to kuriozum. Aparat fotograficzny w telefonie służy emerytom jako "straszak" na bliźnich, którzy coś naprawdę albo na niby przeskrobali. Takie robienie zdjęcia jest formą groźby, ma pokazać, że on ma dowód przestępstwa.
Jakie to przestępstwo?
Ano takie, że ktoś nie zamknął drzwi do widocznej na zdjęciu drucianej zagrody i Bajka tam wbiegła i ją calutką spenetrowała.
W zagrodzie było puste zupełnie boisko do jakiejś gry a ja robiłam zdjęcia kwitnącej łące i nie zauważyłam.
Zwróciłam Bajce uwagę, że nie umie czytać, bo tam jest zakaz wchodzenia psom. Bajka nie usłuchała i chwilę trwało nim ją stamtąd wywabiłam. Piłeczką, bo mam pieska na pilota. Moja uwaga o umiejętności czytania zamiast ludzi rozśmieszyć, najwyraźniej ich rozzłościła. Poszłam sobie stamtąd i żegnało mnie wrogie milczenie emerytów ćwiczących na siłowni pod chmurką.
Kilka dni temu widziałam na kampusie taką scenkę: ojciec bawił się dość niemrawo ze starszym dzieckiem, a ze sto metrów dalej matka lulała niemowlaka, który za nic nie chciał spać. Lulała go tak, że niechybnie doznał zespołu dziecka wstrząsanego, mało mu się głowa nie urwała, a kołysanka brzmiała tak: Kurwa śpij!!!
Matka była czerwona na twarzy i wściekła, co rozumiem, i ugryzłam się w język aby nie uronić ani słówka o możliwości uszkodzeń jej potomka i niestosowności tekstu kołysanki. I dobrze zrobiłam, bo to ona na mnie nawarczała, że tu z psami nie wolno.
Wczoraj na najbliższym skrzyżowaniu duży szary Juke powoli skręcał w prawo. Zakręt jest bardzo ostry z przejściem dla pieszych, którego nie widać z jezdni, póki się przy nim nie stanie. Pieszych i nieprzytomnych rowerzystów jest tu dużo. Czarny, niski, sportowy samochód za tym Juke zaczął trąbić jak oszalały. Jakby kierowca zasłabł i upadł ciałem na klakson. Kobieta w Juke stanęła, wyszła z auta i spytała co się stało. Młody kierowca czarnego auta wrzasnął: Jedź ku...o w chu.. bo pas zastawiasz. Obecny emeryt zrobił mu zdjęcie na wszelki wypadek.
Niestety, w mieście trudno o okolicę zupełnie bezludną. Gdzie ja mam się podziać? Wszędzie tułają się znudzeni, rozdrażnieni, wściekli ludzie i sieją tą swoją złością po okolicy, strach wyjść z domu.
wtorek, 12 maja 2020
Pandemicznie
Dwa miesiące zamknięcia w domu dają się ludziom w kość. Mężczyźni wyglądają lepiej. Co niektórzy utyli, inni zapuścili włosy, przybyło ogolonych na zero kupioną z potrzeby chwili maszynką. Przez chwilę łysy był również mój zięć, ale po 2 dniach już łysy nie był bo odrosło.
Kobiety mają się znacznie gorzej. Regularnie widuję na Dolinie panią z różowym kokiem na ciemno brązowym odroście. Nawet o tym pogadałyśmy. No nie ma siły, żeby zrobić sobie w domy słodko różowe włosy mając naturalne takie jak ja. Nie da się. Pani woli mieć odrost niż zlikwidować domowym farbowaniem dwa lata pracy fryzjera. Bo ten słodki róż to się osiąga powoli i w mękach. Siwa, dziarska emetytka przywiązana do wygolonych skroni i wściekle niebieskiego irokeza od dawna robi to sama farbą z Rossmana i maszynką do golenia; po niej pandemii nie widać. Ale ogólnie jest słabo.
Obecnie najwierniejszą przyjaciółką kobiet jest gumka do włosów, jak ktoś ma tak długie, że gumka ogarnia. Nowa moda zaleca robienie kucyka na czubku głowy, kucyki wyglądają jak szczypiorek u cebuli. Taki kucyk, złamany na pól i złapany tą samą gumką wygląda cudnie na bardzo bujnych włosach u młodych dziewcząt. Na włosach mniej bujnych i u mniej młodych pań to sama żałość. Nie poszłam tą drogą. Od jakiegoś czasu oglądam sobie tutki z turbanami, chustami i takimi tam ratunkowymi sposobami dla mahometan, łysych i dla żon chasydów. No nie jest to bardzo trudne, ale wymaga czasem wprawy a zwykle uroku. Z urokiem nie pogadam, wprawy można nabrać.
Chust chustek i szalików mam a mam. Okazało się w praktyce, że najlepiej głowy trzyma się bawełniany kreszowy szalik. Nie trzeba żadnych spinek ani gumek. Byle go nie wiązać po skosie. Zawiązany dookoła głowy po jakimś czasie lekko zsuwa się na miejsce w którym i jemu i mnie jest wygodnie i trwa tam do wieczora, byle tylko nie zdejmować przez głowę ciasnych koszulek i golfów.
I grzywka sięgająca brody nie fruwa mi w końcu po twarzy. Wcale nie wiem, czy nie zostanę z tym szalikiem na dłuzej. Nie okiełznałam jeszcze uzycia w tym celu jedwabiu. On żyje swoim życiem.
Jako postać zupełnie niepodobna do siebie mogę teraz rabować banki!
A co poza tym? A na szczęście moje koleżanki mają w nosie wirusy i regularnie wyprowadzają mnie na spacer.
W domu oddaję się produkcji coraz bardziej wyszukanych dań i dzierganiu. Otworzyli w końcu bibliotekę- dowiedziałam się o tym bo system biblioteczny przysłał mi histerycznego maila w tonie "oddawaj nasze płyty bo ci pokażemy gdzie raki zimują" więc im oddałam i nabrałam innych i jest czym paść głowę.
Dzierganie modularnego, z wełny której nikt nie chciał przebiega sprawnie; na fotce Frania dokonuje odbioru:
A tu bardzo zaspana Bajka. POdsiadła mnie na moim miejscu i udaje nieprzytomną i niekumatą. Bywam okrutna i siadam na niej. Ale jest wtedy oburzona!
niedziela, 26 maja 2019
Lepiej!
Po blogu widać, że ze mną nietęgo. Ostatnimi czasy dni zrobiły się za krótkie, książki za długie i nudne, spacery męczące, wizyty w mieście niemożliwe i energii starczało mi tylko na absolutnie niezbędne czynności. Omotana warstwami wełny a mimo to zmarznięta przysypiałam po odbębnieniu każdego punktu porządku dnia. Tylko energetycznie oszczędne robienie na drutach jakoś szło, ale już na zrobienie udziergom zdjęć i opisanie ich pokrótce było za trudne i za męczące. Poskarżyłam się lekarce na ból szyi. Niespecjalnie mocny, ale dziwny, tępy i zupełnie nowy. Nigdy dotąd nie odczuwany. Posłała mnie na USG. Pani doktor od USG zadała pytanie o przebyte niedawno wirusówki (było coś, cała rodzina nie jadła przez dwa tygodnie a Alicja aż zapalenia oskrzeli dostała) i rzuciła jakąś nazwą nieco podobną do brzydkiego słowa. Endokrynolog sprawdziwszy trzykrotnie poziom THS zalecił suplementację tyroksyny. I po tygodniu się obudziłam. Dni są dłuższe, książki ciekawe, śpię w nocy a nie po całych dniach. I jest mi cieplej.
Podostre zapalenie tarczycy typu de Quervain powinno samo po kilku miesiącach ustąpić. Póki co pobolewa i wymaga kolejnej tabletki codziennie, ale dobrze że istnieją tabletki budzące Śpiące, ogłupiałe Królewny.
Spółdzielnia wpadła na skądinąd niezły pomysł ocieplenia budynku. Nie wiem, czemu ocieplają tylko szczyty domów, ale właśnie szczyt jest w moim ogródeczku. Starannie pielęgnowany bluszcz jest łysy i podeptany, hosty i kokorycz zdeptane i stratowane, połamanej tiu mi nie żal, ale styropianowe, szare kulki w oczku wodnym, w całym ogródku, na tarasie i w kuchni trochę mi przeszkadzają. No i nie wiem, czy płoteczek wytrzyma codzienne rozbieranie i powtórne zbijanie. Bez płoteczka ogródek psogródek nie ma sensu.
Ponoć docenię to ocieplenie zimą i płacąc rachunek za ogrzewanie. Chwilowo jakoś mnie te roboty nie cieszą.
czwartek, 7 marca 2019
Nie do rozwiązania z bloxa
niedziela, 9 grudnia 2018
Maluje się
Początek sezonu w Domu Kultury niespecjalnie mi się zaczął. Nie mogłam odnaleźć urody w ustawianych tam kompozycjach i martwych naturach. Zrobiłam jako pilna uczestniczka kilka pasteli na których są niezłe fragmenty, ale nie tak fajne, żeby zaraz się chwalić. Jak się nie podoba temat to nie idzie i już.
I kiedy już miałam całkiem sporo nieudanych i nieciekawych prac Basia postawiła nam na stoliku samowar. Bez przekonania się za niego wzięłam i bezprzekonanie mi szybko minęło. Samowar wisi w kuchni i chyba już jest suchy, ale damy mu jeszcze trochę czasu nim dostanie werniks i ramę. Na widok tego obrazka na Fb szwagier oznajmił szwagierce że kupiliśmy sobie samowar.
Nie kupiliśmy, to nie nasz. Ale fajny. Liście, hortensje i skrawki szmatek tez fajne.
Po samowarze padło hasło postać ludzka. Najpierw szkic rysunkowy, potem jakaś kopia. XVII albo XVIII wiek. Żadnych współczesności, bo ponoć kilka lat temu już się na współczesnych golasach koleżanki dobrze potłukły. Nim się coś uprości dobrze wiedzieć jak nieuproszczone wygląda. A z tym krucho. Dziś anatomię znają tylko lekarze. Zaczęłam przeglądać te siedemnaste i osiemnaste wieki i zimno mi się zrobiło na myśl, co z tych pięknych gołych wenusów i adonisów powstanie na naszych płócienkach. W końcu znalazłam coś, co wyglądało mniej idealnie niż Michały Anioły i Caravaggia: akwafortę Rembrandta przedstawiającą Dianę. Ale jakaż to Diana! Cycki jej wiszą, brzuch ma wielki, łapy jak z pure ziemniaczanego uklejone, ślady podwiązek i nierozgarnięte spojrzenie. Nie ukrywam, skopiowałam metodami iście siedemnastowiecznymi, na płócienko z recyklingu. Pierwotnie miał na nim powstać koszyczek z kwiatkami. Brrr. Tylko kotka brakowało bardzo słodkiego do tego koszyczka.
Zatem biały akryl, szlifierka do pięt, druga warstwa akrylu i płócienko malutkie znów było gotowe na olej. Po sześciu godzinach malowania zagościła na nim Diana.
Kolor jest cały mój, bo Rembrandt zrobił to czarno białe w akwaforcie. I z koloru ciała jestem bardzo dumna. Przez lata mieszkania na Starym Mieście naoglądałam się golasów namalowanych sjeną aż mi to nosem wychodziło. To ciało nie ma w sobie sjeny ani ani. Żadnej sjeny. Ma dużo bieli, czerwień angielską, ultramarynę, zieleń oliwkową i trochę ochry. Cienie są chłodne, bo Diana nie siedzi przy ognisku, tylko w wodzie nogi moczy. Obrazek nie jest skończony, ale Pan Mąż już się kłóci, że to ma wisieć u niego w gabinecie.
A w domu tez się maluje, nie tylko na Stokłosach
Pigwy z Lanckorony się namalowały na przykład.
I jeszcze trochę magnolii, bo na magnolie jest zapotrzebowanie.
Co do książek Bardzo polecam dziełko "Antysocial Media" o tym jak Fb oddala nas od siebie, zagraża demokracji, robi nam z mózgu wodę, jak załatwił na cacy prasę i dziennikarstwo. Jak się okazuje nie wszystko co przyjemne dla nas tu i teraz służy nam jako gatunkowi. Fb jest dla naszego życia politycznego i gospodarczego tak samo zdrowy jak kokaina, heroina wysoko przetworzone jedzenie i smog dla naszych ciał.
Zresztą nie ma o czym mówić bo proces jest nieodwracalny a świat potrwa już niedługo czy nam się to podoba czy nie. Katastrofa ekologiczna nabiera prędkości i cieszmy się tym co jest, bo i tak nic innego nam nie pozostało. W styczniu planujemy pojechać na Hel nim się z niego archipelag zrobi.
wtorek, 23 października 2018
Okulary do czytania
No i się dorobiłam. Trzy lata noszę moje ostatnie progresy i na codzień jestem nimi zachwycona. Człowiek w stanie pionowym w szkłach progresywnych widzi dobrze na każdą odległość. Są cienkie, lekkie, mają wszystkie wypasione powłoki i są pierwszą rzeczą, którą nakładam na siebie rano i ostatnią, którą zdejmuję wieczorem. Tyle, że po trzech latach znów ręce powinny urosnąć, czytanie w łóżku zrobiło się niedostępne (tylko jednym okiem i boczkiem). Stare książki drukowane drobną czcionką na szarym albo pożółkłym papierze nie dawały się czytać.
Poszłam do okulisty. Naradziła się pani doktor z komputerem, z tablicą z literkami i ze mną. No nie ma sensu zmieniać progresów na kolejne progresy, bo te są dobre. I wszystkie zakresy z życia codziennego łącznie z samochodem i czytaniem krótkich tekstów w dobrym świetle mam. Kosztują takie szkła cholernie dużo jak mają wszystkie potrzebne powłoki, antyrefleksy, utwardzenie, pocienienie i same biegiem ciemnieją na słońcu. Do samego czytania, haftowania czy malowania te wszystkie bajery nie są potrzebne. No może filtr blue control jak ktoś czya dużo na ekranie tabletu.
Zatem dostałam receptę na pierwsze w życiu osobne, babciowe okulary do czytania.
Tym razem nie poszłam do okularowego marketu ani do wypasionego salonu. Poszłam do polecanego przez wszystkich doświadczonych ludzi z sąsiedztwa osiedlowego optyka. Soczewki miał do dyspozycji takie jak wszystkie salony, bo to zawsze jest rzecz zamawiana na obstalunek. Za to oprawki miał takie, jakich w Vision Express nigdy nie znajdziecie.
I mam takie okrąglaki w jakich od zawsze wyglądam najlepiej. Nie grozi mi sytuacja, że pewnego dnia rozejrzawszy się w autobusie zobaczę że mam na nosie to co wszystkie inne stare baby dookoła. Coś co w momencie kupna jest szczytem mody, a po roku szczytem obciachu. Tak to sobie można kupować oprawki dla przebierańców a nie ważny element codziennej stylizacji, którego nie sposób tanio zmienić. Bo jak o oprawki chodzi to trzeba je dobierać do twarzy a nie do mody. Jeszcze bardziej niż butów nie da się tego kupić w internecie. Nie ma się co łaszczyć na oprawkowe wyprzedaże, wszystko trzeba przymierzyć przed lustrem. Nieznaczne różnice kształtu, barwy czy rozmiaru mogą dać dramatyczne i nieciekawe rezultaty.
I nareszczie mogę czytać w łóżku.
PS. Duże fotochromowe szkła albo i niefotochromowe ale troszkę przyciemnione fantastycznie chowają to, co z wiekiem chciałybyśmy schować. Popatrzcie na Yoko Ono, od lat osiemdziesiatych, czyli jak była około pięćdziesiątki nie pokazała się światu bez takich okularów.
sobota, 9 czerwca 2018
Remonent
W słusznie minionych czasach nader często na zasmarowanej wapnem wystawowej szybie sklepu widniał wykonany palcem napis REMONT. Równie często czytaliśmy nabazgrane na kartce w kratkę oświadczenie REMANENT. Dla klientów nie miało to znaczenia co się działo; po REMONCIE sklep był zazwyczaj tak samo brzydki jak przed nim, a po REMANENCIE towaru nie było więcej, był tylko spisany. Wywieszka oznaczała że jest zamknięte i nieczynne, a zasmarowane wapnem okna nie dawały podejrzeć co się w środku dzieje. Kiedyś zobaczyłam osobliwe połączenie obu wiadomości, gdzieś wykonywano REMONENT.
I takiż remonent odbędzie się niebawem u mnie w kuchni. Część remanentowa właśnie trwa: opróżniam po kolei szafki i szuflady i znaczna część dóbr ląduje w śmieciach.Nie potrzebuję ubijaczki do piany z wczesnych lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, aczkolwiek z wyrzuceniem noża, który dziadek przywiózł z obozu jenieckiego mam problem. Część remontowa nastąpi za chwilę. Kuchnia wtedy nie będzie wydawała przez jakiś czas.
My jako my, Tomek i ja zawsze mieszkaliśmy bez jakoś szczególnie urzadzonej kuchni. Owszem zawsze była gazowa kuchnia z piekarnikiem, zlewozmywak i szafki, ale żeby kafelki, gresy, pasujące do siebie szafki a to wszystko pasujące do nas, to się nie złożyło. Toteż kupiwszy ursynowskie mieszkanie strasznie się ucieszyliśmy, że tu kuchnia jest wyposażona, zrobiona i cała. Nawet się z moimi kobaltowymi skorupami pogodziła. Trochę ciemna, owszem, ale godna i nadobna. Modna w czasie kiedy to my ją powinniśmy montować, ale nie mieliśmy gdzie. Ukazuje w całej pełni gust poprzedniego właściciela usiłującego w mieszkaniu spółdzielczym dostępnymi środkami osiągnąć wygląd Luwru i pałacu w Windsorze na raz.
Po dziesięciu latach użytkowania mam jej dosyć. Drewniana mozaika na podłodze straciła byle jaki, akrylowy, wodny lakier mimo przykrywania jej dywanikami. Drewniane kawałeczki są nierówne, gdzieniegdzie odpadają i się o nie potykam. Alicja, która coś pociąga nogami tym bardziej. Nie przyzwyczaiłam się do glazury w grzybki i cebulki z czerwoną fugą. Dwa krany przy zlewie i jeszcze dwie dodatkowe wylewki dalej mi się nie podobają. Drzwi ponad dwudziestoletniej zmywarki spadają na nogi. Kuchnia firmy Amica w pierwszym czyszczeniu szyby piekarnika straciła plastikowy dynks trzymający tę szybę na miejscu, plastikowa szuflada jest krzywa i nie da się równo zamknąć, strażaki od palników chyba się zestarzały i czasem nie dopuszczają do gotowania w ogóle. Zawiasy szafek po kolei oddają ducha Panu i nic się nie domyka. Misia ogłosiła konieczność wyremontowania tego pomieszczenia. Pisnęłam że hm, czy to konieczne. Ona na to, że leczenie połamanych nóg będzie jeszcze mniej przyjemne a problemu nie załatwi.
Od dwóch tygodni jeździmy po sklepach i outletach AGD. Mamy już piekarnik do zabudowy, mikrofalówkę słusznych rozmiarów też do zabudowy i takąż zmywarkę. Oraz płytę gazową na blat, wyciąg pod szafkę, wesołe, kolorowe kafelki w patchwork bez grzybków i cebulek, gres o podwyższonej antypoślizgowości.
pod tarasem. Zestarzeliśmy się od ostatnich kafli kładzionych w 2001 w łazience na Starym Mieście. Nie mogliśmy we dwoje podnieść jednej paczki gresu.
No bo proszę państwa ten remont najwyraźniej nosi cechy szykowania się na starość. Likwidujemy miejsca prawdopodobnych wypadków. Szafki wybrałam z szufladami na dole (żadnego nurkowania w głąb pólek) i niższe na górę (żadnego wspinania się po krzesłach po słoik czy miseczkę). Ma to wszystko cechy Wielkich przygotowań.
A co do Pikusia to osiągnęłam bardzo niebezpieczny etap kogoś, kto ma prawo jazdy, ma prawo wyjechać na drogę publiczną, umie uruchomić i zatankować samochód i nawet jedzie prosto i mieści się w zakrętach, ale wciąż dębieje gdy trzeba zmienić pas w ruchu, puścić autobus startujący z przystanku czy zauważyć w nocy czarny samochód, którego właściciel nie włączył świateł"bo ma do jazdy dziennej", studenta na nieoświetlonej elektrycznej hulajnodze, czy zdecydować kto tu pierwszy jedzie. Hamulec z gazem mi się już rzadko myli (!) ale ostatnio pokręciły mi się dwa obrazki. Zdecydowałam, że facet co na mnie trąbi jest we wstecznym lusterku,a był przede mną. Pocałunek kosztował mnie 120 zł za migacz zintegrowany z lampą. Uffff.
Kto się uczy ten skuczy. Amerykańskie prawo nakazujące jeździć przez rok w towarzystwie rodzica i zdawanie prawka dopiero po takim stażu nie jest głupie. Ja na rzie jestem bezradnym kaczątkiem po kursie. W zięciu, Tomku, instruktorze Cezarym cała nadzieja. Ale na starość przyszykować się trzeba.
niedziela, 7 stycznia 2018
Zamykam rozdział
Koniec wynajmowania, martwienia się o lokatorki i lokal. Moje rodzinne mieszkanie idzie pod młotek. Z jego pierwotnych lokatorów prawie wszyscy umarli i nie mają w sprawie nic do powiedzenia. Po śmierci mamy utrzymałam je przez ustawowe 5 a nawet siedem lat i uciekłam przed 23% podatkiem. Zatem sprzedaż.
Z bardzo grubsza oczyściłam je z rupieci siedem lat temu, teraz trzeba było proces czyszczenia doprowadzić do końca.
Moja rodzina nie była zbieraczami (to po nas będzie miała Misia dopiero zabawę) ale niczego nie wyrzucali do śmieci. Największe emocję przy sprzątaniu powodują takie codzienne przedmioty schowane w jakichś skrzynkach z narzędziami czy w kątach spiżarni. Ot nikt z obecnej w mieszkaniu młodzieży nie rozpoznał klucza do przykręcania łyżew do butów. Prawda że takie łyżwy już za mojego dzieciństwa były anachronizmem, ale były jeszcze czasem widywane.
Znalazłam pewien scyzoryk, który w wakacje 1972 roku nie dawał mi spać. Uparłam się żeby mi go kupiono, wszyscy mieli scyzoryki i grało się nimi w pikuty. Mama powiedziała, że jak go zgubię to mi już nic nigdy nie kupi. Byłam jeszcze w wieku, gdy wierzy się rodzicom, a mama była wyjątkowo prawdomówna. A scyzoryk się gdzieś zapodział. Znalazł się w końcu w kieszeni płaszcza kąpielowego, było wtedy paskudne, zimne, mokre lato, wakacje spędzałam na działce kuzyna ozdobionej cementowymi grzybkami odlanymi w miednicy. Ośrodek mieścił się w Janowie nad Brdą, a mój obecnie łysy i podobny do Marksa brat cioteczny miał rok i straszne zapalenie jamy ustnej. Modne były kędzierzawe peruki i istnieje zdjęcie Arkadiuszka w takiej peruce i w okolicy cementowego grzybka. Krasnoludka na zdjęciu nie ma. Babcia zebrała z działki wszystkie krasnale, nawet tego z wędką co łowił ryby w miednicy, bo miednica do mycia była potrzebna... Arkadiuszek był ponadto dla krasnali zbyt wielkim zagrożeniem. No i babcie trzęsło na widok tych cudnych ozdób.
W dwa dni dzięki krewnym i znajomym wyczyściłam cztery pokoje do czysta. Meble rozebrano do cna: oryginały Kowalskich z lat sześćdziesiątych biorą nabywcy mieszkania, mój panieński tapczan wraca do mnie, IKEA rozeszła się po ludziach, szkłem i porcelaną zajęła się rodzinne historyk sztuki (tak! były tak stare, że wzbudziły jej zainteresowanie), to i owo zabrałam do siebie, krzepcy mężczyźni ze środkami transportu rozwieźli dobro po mieście. Mama by umarła drugi raz, gdyby się dowiedziała, że jej cenne butle gazowe, kuchenki działkowe i cała zawartość szafki z narzędziami, gwoździami i rurkami wyląduje w złomie. Bogu dzięki za istnienie takich skupów.
Czysto, pusto, przestronnie. Stan niemal jak w 1960 gdy budynek powstawał. Nabywców bardzo to cieszy, zwłaszcza dębowe doskonale położone parkiety, ceglane ściany i szafy wnękowe nie przerobione na Komandora.
Jeżeli jutrzejsza kwalifikacja Alicji do operacji drugiego oka da mi kilka dni przerwy w nieustającym maratonie wyczerpujących przeżyć to chwilę odpocznę.
Chętnie bym poodpoczywała z powodu właśnie mojego tapczanu.
Po notce o włóczkowym Stasiu Mdanka zwierzyła mi się, że ma tapczan włóczki. Żaden powód do wstydu: Alicja też miała pełen tapczan wełny, moja babcia miała tylko wąski pojemnik kanapy do przechowywania dóbr. A ja mam dwie szuflady w komodzie i trzy szuflady w łóżku Hemnes.
Drogi i pozornie fajny ten Hemnes. Niby się na dwuosobowe spanie rozkłada. Na takie kombinację to u mnie miejsca nie było. Po dziewięciu latach stania w buduarze Hemnes pożółkł, poobijał się i porozklejał gdzieniegdzie. Szuflady trudno wyciągać w ciasnocie, choć na Hemnesie spały głównie dwa psy (20 kg do spółki) i czasem Alicja to strasznie się zużyło od samego stania. No i wasserwaga mówiła wyraźnie że jest krzywe. Skulgnąć się z niego można było na podłogę. Jak na pełnym morzu było na tym ślicznym Hemnesie. A w rodzinnym mieszkanku stał mój tapczan kupiony w zimę stulecia gdy rotunda w powietrze wyleciała. Tapczan składa się ze skrzyni na pościel i pokrywy, na której można było położyć materac. Aktualnie tapczan ma trzeci materac. Tapczanowi nic nie dolega i jest poziomy. Pan mąż wybebeszył Hemnesa i został po nim aby ten śliczny płotek dookoła. Krzepcy mężczyźni w ten płotek wstawili mój stary, pojemny, poziomy tapczan. Wygląda to tak jak przedtem. Jeszcze nie próbowałam utknąć tam całego stasia, ale zawartość hemnesowych szuflad tapczan łyknął i nie zauważył. Chyba tapczan ma potencjał!
poniedziałek, 4 grudnia 2017
Czy są tu jeszcze jacyś dorośli?
Czemuś głupi? Bom biedny.
Czemuś biedny? Bom głupi.
Wiele lat ten ulubiony wierszyk Pana Męża wydawał mi się przesadny i pełen pychy. Aż usłyszałam, że pewien pan wybił szyby w obcym samochodzie stojącym na parkingu, bo mu się wydawało, że na tylnym siedzeniu leży kalafiorowy świeżak z Biedronki. Niestety, był to prawdziwy kalafior, tak samo jak Policja i kara za zniszczenie cudzego mienia były prawdziwe.
Kalafiorowy świeżak wygląda tak:
O świeżakach pierwszy raz usłyszałam, gdy bardzo dojrzała, żeby nie powiedzieć przejrzała pani poprosiła mnie o jakieś znaczki z Biedronki, bo jej wnuczka koniecznie chce jakiegoś świeżaka. Brzmiało to głupio i głupie się okazało. Za ileś tam wydanych pieniędzy dostawało się znaczek, za znaczki dostawało się pluszowego świeżaka. Policzyłam sobie, że aby dostać zabawkę za maksymalnie 5 zł w produkcji, trzeba w tanim dyskoncie wydać tysiące złotych. Dzieci oszalały i kazały biednym dziadkom i rodzicom kupować ile się da, żeby zgromadzić całe stado świeżaków. Ponoć kalafiory są najrzadsze.
Jak świat światem dzieci zawsze coś chciały do zabawy albo do szpanu, a dorośli odmawiali kupna z powodu braku pieniędzy. Czyli dzieci były dziećmi, a dorośli dorosłymi. Byli odpowiedzialni za domowe finanse.
Hasło Biedronki skierowane do dzieci, aby zgromadzić wszystkie świeżaki, na powyższym rysunku jest ich 18, to narażenie domowego budżetu na obłędne wydatki, licząc spod palca 18 x 2,5. tys zł daje 45 tysięcy złotych, kwota dla klientów Biedronki chyba niewyobrażalna nawet w banku, za to wystarczająca na nowy samochód albo wakacje wielkiej rodziny w drogim hotelu nad gorącym morzem. Okazało się że nie tylko dzieci, ale również i dorosli potraktowali to poważnie. Stąd polowanie na biedronkowe znaczki i włamania do cudzych samochodów.
Lidl nie pozostał w tyle i obiecuje za ileś wydanych tam pieniędzy coś tam z logo Gwiezdnych Wojen. Bratanek urobił już rodziców i ci dzwonią po znajomych prosząc o współudział w zakupach w Lidlu.
O ile mogę kupić bratankowi coś z Gwiezdnymi Wojnami na wierzchu, o tyle w tej zabawie nie będę uczestniczyć. Nie zamierzam być biedna, bo głupia. No i od dawna jestem dorosła.