środa, 29 grudnia 2021

Nie umiem siedzieć bezczynnie

Od samjutkiej pracy zgłupiał pan Ignacy

Zorientowałam się niedawno, że nie umiem chyba odpoczywać, bezczynnie siedzieć  nie umiem, nosi mnie. Czytanie książki jeśli nie jest to literatura na poziomie Pulitzera jest niewykonalne, muszę coś wykonywać rękami, jakiś materialny wyrób ma być obrabiany bo inaczej zachowuję się jak dziecko z ADHD. No to jak musi to powstaje.

Z czterech motków Holsta Supersoft połączonego z Kid Silkiem Austermanna na drutach 4,5 zrobiłam sobie mięciutki sweter. Ramiona według Cocoknits, wąskie rękawy, serek.

 


 Sweter wyciął mi numer. Robiłam próbkę, rozliczałam go po kolei jak trzeba i zrobił mi zonk. Po upraniu dobre w trakcie roboty rękawy się skurczyły na długość znacznie więcej niż to bywa z innymi włóczkami, serek zrobił się szpiczastym dekolcikiem, a zaszewki na biust podjechały pod obojczyki. I jeszcze po obejrzeniu dziergadła pod światło zauważyłam, że całkiem sporo oczek na przodzie jest zrobionych tylko jedną nitką. Holst uciekł i powstały cienkie kid silkowe oczka. Jak dziury. Z wielkim trudem dało się spruć zakończenie rękawów. Przedłużenie ich poszło bardzo łatwo. Dziury na przodzie, na osobie niewidoczne, wycerowałam, prucie dolnego brzegu było ponad moje siły. Dekoltu się nie da poprawić bo takiej dzianiny nie da się spruć.  Zaszewki na szczęście są w tej kosmatej dzianinie niemal niewidoczne. Za to dobrze że są, bo brzeg dołu nie wyje z przodu. Będzie jaki jest. Robiony w kółko w miejscu szwów ma ten sweter ażurek, na rękawach też. I to jest jego jedyna ozdoba. Noszenie go to rozkosz. Próby zastąpienia porządnego kid silka tanim odpowiednikiem bez jedwabiu to proszenie się o gryzący, drapiący wyrób.

Nie jestem drobna jak Japonka, ale japońskie pomysły krawieckie bardzo mi się podobają. Postanowiłam sprawdzić, jak się szyje z prostokątów wedle najnowszych trendów i kupiłam książkę Nani Iro Sewing Studio. I tak się złożyło, że kupiłam również flanelkę tkaną w kratkę Blackwatch. I tak się jedno z drugim zbiegło, że mam długą niemal do pięt, kraciastą sukienkę roboczą. Pasuje mi. Jeżeli nie da się w niej chodzić po świecie to na pewno da się w niej spać.



Japońskie sposoby na różne części odzieży są warte uwagi, ale to czego nauczyła matka Burda warto dalej umieć i stosować. Ta wiedza się nie przedawnia.


 Dwa motki nieprodukowanej już alpaki Mirasol dopadłam kiedyś w lumpeksie. Cekiny gęsto upakowane na nitce dopadłam w Biferno. Wydaje mi się, że więcej cekinów wcale by tej czapce nie posłużyło. Część czapki kryjąca uszy jest zrobiona podwójnie, zawinięta i podszyta. Dzięki temu cekiny nie będą gryzły nosiciela w uszy. Koleżance czapka bardzo się podoba.

Mam wielki kłopot z karmieniem moich psów. Frania nie ma szczególnych wrażliwości pokarmowych, ale po zatruciu musi trzymać dietę. Jeszcze nim się rozchorowała obie z Bajką po nieuważnym kupnie nowego worka karmy zaczęły rankami wymiotować. Nie zauważyłam, że kupuję inna karmę niż zwykle bo mają podobne worki, za to całkiem inny skład. Rzekoma dziczyzna była dziczyzną w 17% a reszta to był kurzy MOM i kurzy tłuszcz. Przewód pokarmowy Bajki zareagował biegiem, ruszyła prędko górą i dołem. Zaczęłam im gotować. Najpierw było fajnie, ale chyba podobno niezbędne dodatki do psiej żywności robią moim futrzanym koleżankom krzywdę. Nie wiem czy to kryl czy drożdże browarnicze, bo przecież nie indyk z patatem spowodowały dzisiejszy smutek i odmowę przyjmowania jedzenia. Jak nie zaczną jeść to bieda, jutro ja mam Tour po lekarzach bo na cito tomo głowy muszę zrobić. Tak się skutecznie przewróciłam na lodzie że owa tomografia i dwa rentgeny są ponoć konieczne.



Na zdjęciach jest Bajka. Na pierwszym grzeje mi rano nogi na krześle, na drugim zapoznaje się z karpiami. Jak dzieciak ciekawski. 

Mam wyrzut sumienia, że czegoś nie dopilnowałam, że dałam im takie żarcie, ze posmutniały.


wtorek, 28 grudnia 2021

Dziewki kuchenne, panny służące

Od samjutkiej pracy zgłupiał pan Ignacy

Moja od dwudziestu pięciu lat ulubiona panna podkuchenna, czyli malakser Braun powoli skłaniała się do porzucenia służby. Wiernie tarła, mełła, siekała, ubijała, kroiła, zagniatała nie narzekając na mnie szczególnie. Dbałam o nią jak umiałam. Tylko raz spaliłam jej silnik, dokupowałam zniszczone ciężką pracą końcówki i nie katowałam myciem szorstką gąbką. Mimo to szatkownica zupełnie się rozpadła, urwało się ucho od mniejszej miski (większą kupiłam, póki ją jeszcze robili) a ze sprzęgła zaczęły się sypać jakieś czarne wiórki. Jasne było, że będziemy się żegnać. Ostatkiem sił panna Braun przygotowała ostatnią wigilię i widać było że to raczej już koniec jej służby.


Spokojny pierwszy dzień świąt spędziłam szukając zastępstwa dla wiernej służby. Służba w tym zakresie jest mi niezbędna, bo dwie minuty obcowania z pałką do ucierania w ręku dają mi natychmiast bąble na dłoni i palcach. Siekać ręcznie nie umiałam nigdy. Braun takich malakserów jak mój staruszek już nie produkuje i proste zastąpienie jednego sprzętu drugim nie wchodziło w grę. Braun specjalizuje się w golarkach i z malakserami się chyba nie obnosi. Internet pełen jest reklam robotów planetarnych. Czyli Mum 4 i 5, Kenwooda itd. Dawne wielofunkcyjne malaksery z jedną miską i jednym gniazdem nisko posadowionego silnika może i łatwo znaleźć, ale wcale nie łatwo się czegoś o nich dowiedzieć. Zwierzyłam się koleżance z kłopotu. Kazała mi poczytać opinie o tych sprzętach. Już się właściwie prawie zdecydowałam na Boscha MUM5 bo 1000 Wat mocy, maszynka do mięsa i w kosteczkę pokroi co chcesz, ale poszukałam tych opinii. Opinie typu "Pasuje do mojej kuchni i naszej rodziny" albo "Jest bardzo ładny" mało mnie obchodziły. Natomiast rzeczowa i bardzo krytyczna opinia kogoś kto zdaje się dużo i od dawna gotuje i miał do czynienia z ergonomicznym sprzętem dała mi do myślenia. Poszłam na You Tube obejrzeć jak się toto składa z części i jak się tego używa. No i migiem do mnie dotarło, że to nie jest dla mnie. Ma pierdyliard części, a każda plastikowa, może się połamać albo zginąć. Składanie tego aby na przykład posiekać warzywa to coś jak składanie puzzla z wielu części. Ruchome ramię z silnikiem u góry i masa plastikowych przekładni w środku, plastikowych zębatek i wałków to przepis na sprzęt, który musi się psuć. W podstawowym położeniu głowicy silnika można tym jedynie ciasto w misie wyrobić. Jako cukrzycy nie jadamy ciast. Nie piekę ciast i wcale mi robot planetarny nie potrzebny. W końcu znalazłam robota Bosch Multi Talent 8, który robi to samo co moja stara panna Braun. A nawet trochę więcej umie, choć te umiejętności to często kreatywne wykorzystanie końcówek zwanych dziś akcesoriami. Konstrukcja misy nieznacznie się różni od poprzedniczki, ale wszystko jest równie proste, intuicyjne i bezpieczne. Nowe panny podkuchenne sprowadziły się do domu tuż po świętach. Dałam sobie spokój z ubezpieczaniem ich na najbliższe pięć lat. Dwa lata gwarancji wystarczą. Nie mam złudzeń, że Multi Talent pożyje 25 lat. Ja tyle nie pożyję.

Wszystkie dodatkowe tarcze, kielichy i rozdrabniacze spokojnie zmieściły się w nieodległych szafkach. Służba już dowiodła swojej przydatności miksując psią zupę. Faktycznie Bosch jest od panny Braun mocniejsza, 1000 Wat zamiast 600 robi różnicę. Od zawsze uważam, że malakser zrobi dla nas wiele, o ile stoi na blacie zawsze gotów do pracy, a nie schowany w pudle na szafce pod sufitem. Tam nie zrobi nic.

 

niedziela, 12 grudnia 2021

Na to trzeba żelaznych nerwów

Od samjutkiej pracy zgłupiał pan Ignacy

Prognozuję ożycie wielu zapomnianych blogów. Prognozuję wręcz zmartwychwstanie blogowego życia. Kto jest na FB, a jeszcze po wprowadzeniu wersji Meta nie reinstalował systemu, nie zmieniał komputera albo nie zignorował informacji o próbie logowania na konto z nieznanej przeglądarki i z miejsca gdzie nas na pewno nie ma ten nie wie co to są emocje. Wcale nie wie. Wczoraj zniszczyłam sobie cztery godziny z coraz krótszej dostępnej mi puli czasu bo nie zignorowałam takiego powiadomienia i korzystając z podanego przez FB linka zresetowałam hasło.

O ja głupia, już lepiej było tego nie dotykać. Jakoś jestem zalogowana na laptopie i telefonie, ale nie wiem jakie mam hasło, bo za każdym urządzeniem trzeba było wymyślić nowe i potwierdzić kodem. Na tablecie mogę tam wejść przez google a dalszych urządzeń wolę z Fejsikiem w obecnej wersji nie zapoznawać. W tych procedurach pomagali mi: młodsza ode mnie koleżanka z Jaworzna i jej córka, Pan Mąż, koleżanka z Fb  i jakieś forum internetowe. Zaskoczyło mnie że w menu Fb łatwiej teraz znaleźć opcję "Co ma się stać z moim kontem po mojej śmierci" niż "usuń konto". Cierpliwa koleżanka od psich spacerów znalazła tę opcję i jej użyła. Niestety, jej konto nie znikło. Tyle, że straciła do niego dostęp. Inna koleżanka po reinstalacji systemu nigdy już się do swojego FB nie dostała. Za jaki czas dolegliwości dotkną tyle osób, że Zukerberg sam będzie oglądał swoje reklamy i coś z tym zrobi. Ale na razie nie wiem, jakie mam hasło.

Cóż , dowiedziałam się wiele o sobie, że na przykład potrafię się rozpłakać ze złości i przeklinać jak furman, z ruska, brzydko.

Dziś Goodreads zaproponował mi zalogowanie się za pomocą Fejsbuczka, wyniośle to zignorowałam i jak jakiś prostak wybrałam opcję "zapomniałam hasła". I zresetowałam i już. Tyle tylko, że niebawem zamiast książek będę miała na półkach szwadrony notesów z hasłami do rozmaitych stron. Dzięki Bogu podsłuchałam kiedyś w berlińskim metrze dwóch informatyków, którzy dyskutowali o tworzeniu haseł i stosuję ich sposób, jest wydajny, nie ma ograniczeń i nie trzeba być poetą aby działał. Tyle, że od dawna nie jestem w stanie tych haseł zapamiętać, więc zapisuję jak jakiś sklerotyczny leszcz. Nie przyklejam kartki z hasłem na laptopie, bo się nie da, to się robią grube książki powoli.

Zatem wracamy do blogów przynajmniej do czasu gdy inni giganci nie wprowadzą wersji Meta i nigdzie się nie będzie można zalogować.

środa, 8 grudnia 2021

Ufff, jest lepiej

Od samjutkiej pracy zgłupiał pan Ignacy

Lepiej jest nie ogólnie, bo ogólnie to jest coraz gorzej, ale mnie zrobiło się nagle lepiej. Jeszcze w początku listopada piastując chorą Franię czułam się jak ten groch przy drodze. Przez ostatni rok nie miałam mimo wyjazdów i wypoczynku jednego dobrego dnia. Taki rok, kiedy na niczym twórczym się nie można skoncentrować, nie można czytać, obejrzeć ze zrozumieniem filmu a nawet sensownie posprzątać w domu czy zaplanować spożywcze zakupy to naprawdę męka.Choroba Frani naprawdę dołożyła mi do pieca. 


 

Po tych zdjęciach widać, ze można się strasznie czuć jednocześnie wyglądając zupełnie nieźle.

Frania zaczęła zdrowieć co potwierdziły badania laboratoryjne i pewnego dnia obudziłam się  jako ja, której od roku nie widziałam. I bardzo mi ulżyło. Powoli a potem z coraz większym szwungiem zabrałam się za zaległości. W skrzyni z tkaninami od pól roku leżała drapana dresówka na ciepłe spodnie dla Misi i jej Pana Męża. Zabrałam się i uszyłam. Okazało się, że jednak lepiej materiał dotknąć przed kupnem. Drapana dresówka to strasznie gruby koc, kieszenie w szwach są potrzebne, ale lepiej je było zrobić z czegoś cieńszego. Misia dostała dresiki szare z granatowym lampasem, zięć granatowe z szarym. Granatowa dresówka była grubsza i twardsza niz szara. Połamałam paczkę igieł. Jestem mądrzejsza o kolejne doświadczenie. Mimo niedociągnięć spodenki są już używane, bo zimno. No i są szyte na rozmiar, więc pasują na nosicieli.




 Przy okazji na szycie załapała się Frania. Była tak chudziutka po chorobie, że aż jej współczułam gdy nagle zrobiło się zimno. Burdę z psim wykrojem zatrzymałam tylko dla tego ubranka. Frania w płaszczyku wygląda jakby się w Medicine ubierała. Nawet nie protestuje przy nakładaniu kabatka, który chroni biedne kości przed przemoczeniem i chłodem.



Bajka patrzy na ubieranie Frani ze zgrozą. Bajce wyskubałam przerośnięte futro, bo się zaczęła filcować. Bajka ubrankami gardzi i serdecznie ich nie znosi. Ona w mrozy skacze jak pchła i jest jej ciepło nawet w krótkiej fryzurce.

Po chorobie Frania dostała konkretną dietę: mało białka i tłuszczu, dużo warzyw. Można dawać puszki (16 zł za 400 gram, jedna dziennie ma być zjedzona) lub bobki (57 zł za 1,5 kg, większe opakowanie daje nieco mniej złotówek na kilogram żarcia, ale tanio nie jest). Można też gotować samemu ale trzeba sobie znaleźć przepis. No to znalazłam. Koleżanka weterynarz nieco ten przepis zmodyfikowała dostosowując go indywidualnie do potrzeb Frani, sama przypomniałam sobie to i owo z prostej suplementacji bez aptecznych dodatków i jedziemy z garkuchnią.


Dynia, burak, ziemniaki, marchewka z groszkiem, wątróbki indycze dla smakowitości i leczenia niedokrwistości, niewielka ilość mielonej wołowiny, sól, olej lniany, żółtka i pomielone w moździerzu skorupy od jajek. Białko wyrzucić bo uczula i ma go być przecież mało. Zmiksować, przechowywać w lodówce. Jest jedzone chętniej niż kupne puszki. Żadnych wywarów na kościach się wątrobiarzom i nerkowym pacjentom nie daje, można nerki raz dwa załatwić wywalając na cycki poziomy fosforu i wapnia. Skorupy z jajek są bardziej niż potrzebne w tej zupie. Przepis podaję jakby kto potrzebował.

Bajka nie dała się od tej zupy odgonić. Zupa załatwiła problem porannego pawia, który od kilku miesięcy prześladował obie moje koleżanki w futrze. Wytworna i droga karma, która jeszcze wiosną była całkiem ok jakoś latem zrobiła się pawiotwórcza. Olśniło mnie, gdy bardzo chora Frania przestała rzygać, a zdrowa jak ćwik Bajka owszem, poranne nudności miała. Teraz obie koleżanki jedzą żarcie dla wątrobiarzy i nastąpił koniec pawia. Nie bardzo sobie wyobrażam takie gotowanie na zawsze, ale jak się ma futrzane dzieci to co zrobić. Karma z bardzo górnej półki jest w końcu zrobiona z rzeźnych odpadków i z niczego innego. Owszem, wygodne to, z głowy się ma żywienie zwierzaka. Ale chyba ta droga się dla nas skończyła.

Poza tym wykorzystałam twórczo starą, bardzo starą czapkę z lisa, której od lat nie nosiłam, ale jakoś nie mogłam wyrzucić. Może z szacunku dla lisa, który dla tej czapki w końcu życie poświęcił. Owszem, bawiła się nią Bajka za młodu, ale nie porwała, nie podarła, skórka  była gotowa do recyklingu.



Wycięłam z tej czapki podszewki i krótkowłose denko, otok pocięłam skalpelem na mniej więcej kwadratowe kawałki i nie przejmując się specjalnie grubą groszówą nawleczoną mocnym kordonkiem obszyłam brzegi kwadratów ściegiem przed igłą i mocno ściągnęłam nić. Tyle że do tego naparstek był potrzebny. Doszyłam kawałek wstążeczki i już. Może trzy minuty pracy i pompony gotowe. Wstążeczka jest po to, by przewlec ją przez oczka czapki i zawiązać po lewej stronie, a do prania skórzany pomponik odczepić. Ponieważ pompony nie są niczym wypchane, są leciutkie i fajnie się trzymają na czubku czapki. Teraz rankami po Kopie Cwila chodzi gang starszych pań, z psami, Stowarzyszenie Czarnych Pomponów. Niektórzy nawet się nas boją.

Frania po chorobie zrobiła się bardzo czuła. Jak zawsze była pieskiem raczej niedotykalskim, to teraz szuka kontaktu ze mną. Chyba rozumie jak jej było blisko na drugą stronę tęczy i chyba wie, kto ją z biedy wyciągnął za uszy i ogon. Teraz spędza ze mną czas tak:



Śpi ze mną na jednej poduszce, chyba że wlezie pod kołdrę i się przytuli. I nawet próbuje się bawić.