Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Krawiec Maciej. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Krawiec Maciej. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 23 marca 2020

Wojtczak/Piotrowicz - Plastic Poetry (2019)

Wojtczak/Piotrowicz

Irek Wojtczak - tenor & soprano saxophones
Kamil Piotrowicz - piano

Plastic Poetry

HOWARD 3




By Maciej Krawiec

Muzyka improwizujących duetów ma w sobie szczególny potencjał. Na gruncie takiego tête-à-tête uczestnicy mają zwykle szansę w większym stopniu odsłonić swe przemyślenia i emocje, aniżeli odbywa się to w przypadku większych grup. Nagrać album w duecie to przy tym wyzwanie – pytanie brzmi bowiem, jak działać, by przestrzenie zazwyczaj zajęte przez mnogość głosów wypełnić raptem dwoma. 

Odpowiedzi bywają różne. Można na przykład, jak niedawno zrobili to Olo Walicki i Jacek Prościński na albumie "LLovage", technologicznie mnożyć głosy i fantazyjnie ubarwiać ich brzmienia. Inną metodę działania przyjęli Irek Wojtczak i Kamil Piotrowicz, którzy na płycie "Plastic Poetry" postawili na całkowicie akustyczną grę. Piotrowicz, który jest również – jako szef oficyny Howard Records – wydawcą albumu, w wywiadach na jego temat mówił między innymi o tytule płyty. "Plastic Poetry" ma odnosić się do zestawienia tego, co sztuczne, plastikowe, z uduchowieniem, poetyckością, tajemnicą. To intrygujący tytuł, który koresponduje z zabarwioną kiczem wizualną stroną albumu – na tym polu bez wątpienia odbywa się tarcie estetyk.

Jeśli jednak chodzi o jej dźwiękową zawartość, nie wydaje mi się, by była to jakaś "muzyka kontrastu" czy ścierania się osobowości. Dominuje tu przyjazne porozumienie, wsłuchanie, afirmacja pomysłów partnera, twórcze ich rozwijanie, a jeśli dochodzi do kwestionowania, to dzieje się to raczej w dyplomatyczny sposób. Faktycznie pośród kompozycji zawartych na albumie pojawiają się emocjonalne dyptyki – gdy muzycy kursują między stanowczością a rozmarzeniem, srogością a uspokojeniem – ale te różnice wynikają z jakiegoś rodzaju porządku w ich dialogu, a nie zamierzonego przez nich operowania oksymoronami. 

Nie stronią przy tym od melodyjności czy ukłonów w stronę jazzowej tradycji (bebop, Komeda, Shorter), ale animują tę bądź inną konwencję żywym, ciekawym graniem. Piotrowicz bywa impresjonistyczny i poetycki, zdarza mu się śpiewać na fortepianie, choć tu i ówdzie przejawiają się jego skłonności do nerwowej dekompozycji, serializmu albo żartu – słychać u niego namysł, przekorę i świadomość stylu, które skojarzyć można z Piotrem Orzechowskim. Wojtczak również prezentuje wachlarz swoich zainteresowań: od delikatności i liryzmu po szorstki indywidualizm.

Sumę ich wysiłków określiłbym jako interesujące spotkanie otwartych na dialog, życzliwych sobie artystów. Mam jednak wrażenie, że ich muzyce przysłużyłyby się dłuższe, w większym stopniu improwizowane formy (na "Plastic Poetry" dominują utwory trwające niespełna cztery minuty), a także wyższa emocjonalna temperatura. Gdyby pojawiło się więcej tych kontrastów, o których mówił pianista, efekt pracy duetu byłby jeszcze ciekawszy. 

niedziela, 12 stycznia 2020

Polish Jazz TOP TEN 2019 by Maciej Krawiec


Maciej Krawiec TOP TEN Polish Jazz 2019:

1. Piotr Damasiewicz & Power Of The Horns Ensemble - Polska
2. Algorhythm - Termomix
3. Awatair - Awatair Plays Coltrane
4. High Definition Quartet - Dziady
5. Kuba Więcek Trio - Multitasking
6. Walicki/Prościński - Llovage
7. RGG - Memento
8. Eryk Kulm Quintessence - Private Things
9. RASP Lovers - Romantic Alternative Schizophrenic Punk
10. Więcek & Gawęda Quintet feat. Ralph Alessi - Berry

MUZYK ROKU
Kuba Więcek

DEBIUT ROKU
Tercet Kamili Drabek - Muzyka Naiwna

NAGRANIE ARCHIWALNE ROKU
Jerzy Milian - Stigma

niedziela, 22 września 2019

Nobject - X-Rayed (2019)

Nobject

Martin Küchen - sopranino & tenor saxophones
Rafał Mazur - acoustic bass guitar
Vasco Trilla - drums

X-Rayed

FSR 2019/08



By Maciej Krawiec

Fundacja Słuchaj! zdążyła już przyzwyczaić fanów muzyki improwizowanej do regularnych dostaw otwartego grania na najwyższym poziomie. Jedna z jej ostatnich premier to album "X-Rayed" tria Nobject, które współtworzą szwedzki saksofonista Martin Küchen, polski basista Rafał Mazur oraz kataloński perkusjonista Vasco Trilla. Artyści ci należą do czołowych przedstawicieli muzyki free improvised w Europie, z właściwą temu gatunkowi otwartością angażując się w różne składy i przedsięwzięcia wydawnicze. 

"X-Rayed" to już kolejny album w katalogu warszawskiej wytwórni, na którym Küchen, Mazur i Trilla się pojawiają, choć pierwszy, gdzie słyszymy ich razem. Sceną był w tym przypadku łódzki Art Inkubator, a spotkanie odbyło się w ramach szóstej edycji festiwalu Musica Privata. "X-Rayed" zawiera dwa krążki, które wypełnia ponad godzina poważnej, improwizowanej sztuki. Pierwszy został podzielony na trzy części, trwające od siedmiu do ponad dwudziestu minut, a drugi to półgodzinna, zaprezentowana bez przerw, improwizacja.

O tym, że atrakcyjność muzyki free improvised polega - w przypadku jej najciekawszych przedstawicieli - na ich pełnym artystycznym otwarciu, fascynującej nieprzewidywalności narracji i brzmieniowego bogactwa, pisałem już nieraz w kontekście wielu wspaniałych tego rodzaju płyt. "X-Rayed" również te jakości oferuje: śledzimy powolny rozwój muzycznej akcji, zwykle od niepozornych detali i wzajemnego "wyczuwania się" partnerów. Gdy jednak energii nagromadzi się tyle, że tama ostrożności pęka, leją się na słuchacza strumienie dźwiękowej lawy. Zamiast intrygujących poszukiwań sonorystycznych, których na albumie nie brakuje, otrzymujemy wtedy ekspresję w zenicie i totalny chaos. Gdy dochodzi do takiego bolesnego klinczu, muzycy na szczęście zawsze potrafią umiejętnie wzajemnie się rozbroić i w zgodzie rozejść. Rzucą na pożegnanie jakąś brzmieniową błyskotkę, cudną puentę, cenny drobiazg, który lśni na pobojowisku. 

Wnikając w "X-Rayed", możemy poznać jeszcze jeden osobliwy, abstrakcyjny świat improwizowanych dźwięków, który Küchen, Mazur oraz Trilla dla siebie - i, dzięki Fundacji Słuchaj!, także dla nas - wybudowali.

czwartek, 29 sierpnia 2019

KaMaSz - Eight Rocks From Grandma's Box (2019)

KaMaSz

Marek Kądziela – guitar, electronics
Jacek Mazurkiewicz – contrabass, electronics
Krzysztof Szmańda – drums, percussion

Eight Rocks From Grandma's Box


MULTIKULTI MPI041

By Maciej Krawiec

Moje spotkanie z albumem tria KaMaSz zbiegło się z częstszym niż zazwyczaj słuchaniem pewnej stacji radiowej, gdzie jedną z metod na zapełnienie czasu antenowego jest tzw. "kartka z kalendarza". Podaje się wtedy jakąś rocznicę, czyjeś urodziny czy inne okoliczności, w związku z którymi można po dany utwór sięgnąć. I swego rodzaju kartką z kalendarza jest również płyta tria KaMaSz, czyli gitarzysty Marka Kądzieli, kontrabasisty Jacka Mazurkiewicza i Krzysztofa Szmańdy. Zagrali oni kilka koncertów w 2014 roku, rok później spotkali się w gdańskim Custom 34 Studio i... cztery lata po sesji nagraniowej ukazuje się krążek "Eight Rocks From Grandma's Box". 

Trzeba było więc trochę poczekać, ale skoro niektóre wydawane dziś płyty przeleżały w szufladzie nawet trzydzieści czy czterdzieści lat, to raczej należy się cieszyć, że możemy ten album wreszcie wziąć do rąk. Co najważniejsze jednak, radość nie zakończy się na obejrzeniu ciekawej skądinąd okładki, zaprojektowanej przez Marka Wajdę. Główna satysfakcja płynie z obcowania z zawartej na płycie muzyki, której autorami są czołowi improwizatorzy w naszym kraju.

Pamiętam, że moją relację z warszawskiego koncertu tria sprzed pięciu lat zatytułowałem "Stąpanie nad przepaścią". Ujęli mnie odwagą improwizowania, a także umiejętnością wyjścia z impasów, które przytrafiały się podczas tamtego premierowego występu. Myślałem sobie wtedy, że dobrze by było, gdyby zespół z takim potencjałem nie zamykał współpracy na paru koncertach; że ich dalsze działanie mogłoby przynieść kolejne ciekawe owoce – choćby właśnie w studiu. I tak się stało!

"Eight Rocks From Grandma's Box" to rzetelna improwizowana płyta, gdzie słyszymy to, co na takim albumie znaleźć się powinno: poszukujące błądzenie prowadzące do ciekawych form, tarcia konwencji, zarysy motywów. Jest free jazz, jest gra bopowa, jest sonorystyka, są drony, są brzmienia elektryczne i akustyczne, niespodziewane narracje i dużo szczerych emocji. W tej konfiguracji Kądziela jest odpowiedzialny za emocjonalny żar, Mazurkiewicz to z reguły głos spokoju i ostoja grupy, zaś Szmańda najczęściej jest wsłuchanym w kolegów towarzyszem, adaptującym swoją pracę do tego, co dzieje się wokół (choć przydarza mu się także długi występ solo w utworze "Kromenyt"; może tak by rozwinąć te bardzo udane osobiste poszukiwania i pomyśleć o solowej płycie?).


piątek, 19 lipca 2019

Oleszak/Vicente/Trilla - Live At 1st Spontaneous Music Festival (2019)

Oleszak/Vicente/Trilla

Witold Oleszak - piano
Luis Vicente - trumpet
Vasco Trilla - drums, percussion

Live At 1st Spontaneous Music Festival

SPONTANEOUS MUSIC TRIBUNE 001


By Maciej Krawiec

Nie zamykając współpracy z wydawnictwem Multikulti Project, której plonem było już ponad dziesięć płyt z muzyką improwizowaną najwyższej próby, poznańska Trybuna Muzyki Spontanicznej otwiera własny cykl o nazwie Spontaneous Live Series. Pierwszym albumem w tej serii jest rejestracja dwóch scenicznych duetów pianisty Witolda Oleszaka – z Portugalczykiem Luisem Vicente oraz pochodzącym z Katalonii Vasco Trillą – które odbyły się na ubiegłorocznym Festiwalu Muzyki Spontanicznej w klubie Dragon.

Wszyscy ci artyści pojawiali się już na albumach firmowanych przez poznańską Trybunę, ale nigdy w takiej obsadzie. Zresztą, nawet gdyby tak było, to i tak o nieciekawą czy powtarzalną sztukę nikt by raczej Oleszaka, Vicentego i Trilli nie podejrzewał – przecież muzyka improwizowana wykonywana przez kreatywne jednostki ma olbrzymi potencjał inspirowania słuchacza niebanalnymi narracjami i dźwiękowymi zdarzeniami. A co do tego, że w Dragonie spotkały się bardzo kreatywne jednostki, nikt śledzący scenę free improvised wątpliwości mieć nie może.

W ujęciu tych artystów, spontaniczne dialogowanie przybiera wielowątkowe formy, których spójność – pomimo braku zaplanowania – jest główną zaletą albumu. To miara jakości muzyków, ponieważ nie uciekają oni na sprawdzone samotne szlaki, ale są w tworzeniu bardzo blisko siebie. Kolejne obierane przez nich kierunki wytyczane są kolektywnie, w pełnej synergii. Czy więc przenosimy się w kosmiczny niemal, pełen dźwiękowych łun pejzaż, czy kursujemy od nieśmiałych zająknięć do odważnych oświadczeń, czy wreszcie upadamy pod jarzmem turpizmu – dzieje się tak w wyniku wspólnych poszukiwań Oleszaka i jego partnerów. 

Jak to przy tego rodzaju wydawnictwach bywa, spektrum emocjonalne jest szerokie: nie brakuje miejsca na nastrojowość i wyciszenie, ale jest też przestrzeń na zażartą dyskusję czy kłótnię, a nawet... muzyczne okrucieństwo. Tak różnorodny, sugestywnie podany przekaz świadczy nie tylko o głębi wrażliwości artystów, ale także o ich maestrii instrumentalnej, dzięki której mamy do czynienia (i to kolejny atut albumu) z przeciekawym sonorostycznym laboratorium. Sięgając po "Spontaneous Live Series vol. 001", nie pozostaje więc nic innego, niż tylko pozbyć się wszelkich oczekiwań, wyobrażeń na temat tego co ów krążek może zawierać, i po prostu rozsmakować się w tym, gdzie muzykom udało się dotrzeć. Przyda się wzmożona atencja, którą postrzegam za warunek niezbędny do należytego wkroczenia w świat Oleszaka, Vicentego i Trilli. Warto!


środa, 15 maja 2019

Algorhythm - Termomix (2019)

Algorhythm

Emil Miszk - trumpet, piano, percussion
Piotr Chęcki - tenor saxophone
Szymon Burnos - rhodes, moog, programming
Sławomir Koryzno - drums, percussion

Termomix


ALPAKA 010

By Maciej Krawiec

Kwartet Algorhythm to aktualnie jeden z najważniejszych młodych zespołów wywodzących się z Trójmiasta, obok tych prowadzonych przez Tomasza Chyłę i Kamila Piotrowicza – i pewnie należy on do najciekawszych składów pokolenia dwudziestolatków w Polsce w ogóle. Na dwóch pierwszych albumach grupa dała się poznać jako sprawny, jazzowy kolektyw. Na debiutanckim "Segments" realizowali raczej typowy akustyczny mainstream; wykonany wprawdzie z werwą, ale bez zaskoczeń. Potem muzycy wydali płytę "Mandala", gdzie rozwinęli formułę swej gry: poszerzyli instrumentarium o perkusjonalia, porozrzucali pośród bardzo dobrych kompozycji nieco abstrakcji, w większym stopniu niż na "Segments" zabawili się formą i przestrzenią. Do tego stopnia te odświeżające zabiegi się powiodły, że płyta znalazła się w 2018 roku w gronie nominowanych do Fryderyka w kategorii Album Roku. 

Trzeci, wydany niedawno, krążek pt. "Termomix" przynosi jeszcze więcej nowości. Przede wszystkim zmienił się skład grupy – odszedł z niego kontrabasista Krzysztof Słomkowski. W rezultacie muzycy Algorhythmu stanęli przed wyborem: albo szukać nowego członka zespołu, albo własnymi siłami zastąpić brakujący niski rejestr. Wybrali to ostatnie rozwiązanie i w efekcie akustyczny dotychczas skład stał się elektryczną machiną z prawdziwego zdarzenia: pianista Szymon Burnos gra m.in. na Moogu i Rhodesie, trębacz Emil Miszk i saksofonista Piotr Chęcki wykorzystują elektronikę, natomiast praca perkusisty Sławka Koryzno urozmaicona jest przez rytmizujące sample i przeszkadzajki.

W parze ze wzbogaconym instrumentarium i całkowicie zmienionym soundem grupy idzie nowa koncepcja budowania utworów. Album powstał bowiem nie tyle podczas sesji w gdańskim studiu Maska, co w trakcie późniejszego montowania zarejestrowanego materiału z głosowymi samplami, zapętlania go w loopy i dodawania nowych elementów. Już dzięki tym działaniom zrodziła się płyta, której słucha się z dużym zainteresowaniem – opracowany kolaż jest wydarzeniem pod względem technicznym i produkcyjnym.

Satysfakcja z "Termomixu" nie ogranicza się jednak do zaciekawienia formą. Algorhythm wciąż pisze świetne kompozycje – do niewątpliwych przebojów albumu należą "Baba Ganoush" (!), "Hakula Chakula", "Mario" i "Transgroove" – ale teraz zespół czyni je jeszcze bardziej atrakcyjnymi, zanurzając w sosie rewelacyjnych pomysłów brzmieniowych. Tym samym udaje im się połączyć jazzowe wyrafinowanie aranżacji oraz to, co wynika z ich solidnego muzycznego wykształcenia, z ultranowoczesną i bardzo efektowną zabawą w elektronikę, ambient, world music czy drum'n'bass. Artyści nie wyrzekają się też improwizacji, które przybierają nieraz formę soczystych solówek, a czasem błądzących, fragmentarycznych wypowiedzi, które znakomicie kontrapunktują chwytliwe i rytmiczne całości.

Jest wreszcie "Termomix" interesujący jako swego rodzaju album konceptualny. Tytuł był zainspirowany nazwą wielofunkcyjnego urządzenia kuchennego i sposób, w jaki Algorhythm "gotuje" muzykę, koresponduje z ową wielofunkcyjnością. Wielość brzmieniowych składników zgrabnie łączy się z kulinarnymi nazwami utworów: po ich przetłumaczeniu otrzymujemy na przykład "Suitę przystawkową", "Skórkę cytrynową" albo "Pieprzową zupę". Kulinarną tematykę dopełnia treść sampli, wziętych z internetowych filmów zawierających instrukcję obsługi termomiksu bądź kuchenne przepisy. Nieraz wywoła to na twarzy uśmiech, ale na pierwszym miejscu stoi tu bez wątpienia muzyka, a nie zgrywa.

sobota, 27 kwietnia 2019

Joe McPhee/Mikołaj Trzaska - More Intimate Conversation (2018)

Joe McPhee/Mikołaj Trzaska

Joe McPhee - soprano saxophone, pocket trumpet
Mikołaj Trzaska - alto saxophone

More Intimate Conversation 

KILOGRAM 035




By Maciej Krawiec

Skromny, trwający nieco ponad pół godziny, album duetu Joe McPhee/Mikołaj Trzaska "More Intimate Conversation" stanowi kolejny już zapis spotkania tych muzyków – tym razem na Earshot Jazz Festival w Seattle w 2017 roku. Wcześniej nagrywali choćby w ramach kwartetu Magic czy w triu z Jayem Rosenem i tytuł płyty duetowej nawiązuje właśnie do albumu z Rosenem – tamten nazywał się "Intimate Conversation". Na omawianym tutaj krążku intymność muzycznego dialogu staje się więc jeszcze bardziej pogłębiona. 

Choć doświadczenia wspólnej gry nie są niezbędne, by sceniczne spotkania improwizatorów powiodły się, to należy sądzić, że wzajemna znajomość Trzaski i McPhee artystycznie im zdecydowanie służy. Sprzyja ona temu, co przy wspólnym muzykowaniu, którego nie organizuje partytura czy choćby szkic scenariusza, jest niezbędne – otwarciu na partnera, wsłuchaniu w jego inwencję, uruchomieniu własnej wyobraźni.

"More Intimate Conversation" to kolejny przykład na mistrzostwo McPhee i Trzaski w uprawianiu takiej muzyki. W pełni wykorzystują oni wolnościowy potencjał, jaki oferuje improwizowana formuła grania: spontanicznie rozdzielają między siebie coraz to nowe role, błyskawicznie reagują na pomysły partnera, realizują imperatyw budowania treści z pojawiających się ad hoc składowych.

Rozległość ekspresji jest nieograniczona – słychać i brudne free, i ledwie naszkicowane tematy potencjalnych utworów, i przekomarzanie się, i harmonijne spotkania, i namiastki rytmu, i kameralne, skupione wyznania solo oraz w duecie. A pod wszystkimi tymi dźwiękowymi aktami kryją się emocje, bez których wyzwolone granie byłoby jedynie ćwiczeniem na sonorystyczne kompetencje.

Natomiast dla słuchacza taka płyta jak "More Intimate Conversation" to ćwiczenie na wrażliwość i abstrakcyjne myślenie. Bowiem swoboda muzyków, to jednocześnie swoboda słuchających – i znaleźć się wraz z artystami w przestrzeni pozbawionej przewidywalnych dróg i znaczeń, to wyzwanie, ale i jedyny w swoim rodzaju przywilej odbiorców improwizowanej sztuki.

środa, 13 marca 2019

Adam Bałdych Quartet - Sacrum Profanum (2019)

Adam Bałdych Quartet 

Adam Bałdych - violin
Krzysztof Dys - piano
Michał Barański - double bass
Dawid Fortuna - drums, crotales, gran cassa

Sacrum Profanum

ACT 9881-2


By Maciej Krawiec

Casus Adama Bałdycha to jedna z ciekawszych historii w polskim jazzie ostatnich lat. Piekielnie utalentowany muzyk, który przebojem i zasłużenie wdarł się na europejskie sceny, ma zarówno oddanych fanów, jak i odbiorców zdecydowanie bardziej sceptycznych. Jedni i drudzy, jak sądzę, doceniają kunszt wykonawczy skrzypka, ale krytycy zarzucają mu nadmierne epatowanie techniką, zbytnią przewidywalność formy czy skłonność do patosu.

Przyznaję, że i mnie bliższy jest punkt widzenia tych ostatnich. Uważam, że po bardzo dobrej płycie "Imaginary Room" Bałdych nadmiernie skupił się na brzmieniu swojego instrumentu, które stało się dla niego wręcz czymś w rodzaju fetyszu. Z tego powodu forma nieraz brała górę nad treścią; kunsztowna powierzchowność muzyki broniła dostępu do jej głębszego przekazu. W efekcie trudno było brać na poważnie emocjonalne paroksyzmy czy subtelne wzruszenia, które nie wybrzmiewały przekonująco, nieraz ocierając się o kicz. Ponadto, dwa niedawne albumy, "Bridges" i "Brothers", Polak nagrał ze skandynawskim triem Helgego Liena i jest to zespół na tyle bezbarwny, że nasz skrzypek mógł niemalże bez ograniczeń dyskontować swoją ekstrawersję. Jego nadaktywność kojarzyła mi się wtedy z postawą stepującego tancerza z francuskiej animacji pt. "Trio z Belleville": tak chciał się popisać, tak wywijał nogami, że w końcu buty do stepowania go... pożarły.

Na płycie "Sacrum Profanum" muzykowanie Bałdycha się nie zmienia. Wciąż mamy do czynienia z wirtuozem, który preferuje śpiewną melodykę i raczej czytelne struktury utworów, chętnie "podpala" skrzypce podczas solówek, jego ekspresja bywa to rozbuchana, to delikatna. Tym razem jednak, za sprawą całego szeregu czynników, udało mu się wprzęgnąć te preferencje w faktycznie bardzo ciekawą muzyczną całość. Dzieje się tak przede wszystkim dzięki jego kompanom: pianiście Krzysztofowi Dysowi, kontrabasiście Michałowi Barańskiemu i perkusiście Dawidowi Fortunie. Bałdych wywiódł ten skład z sekstetu, z którym koncertował ponad rok temu – poza wymienionymi artystami grali tam Maciej "Kocin" Kociński na saksofonie i Szymon Mika na gitarze. 

Pomimo uznania dla obu, ograniczenie składu uważam za dobre posunięcie, gdyż dzięki temu obecni w studiu muzycy mogli bardziej rozwinąć skrzydła. Na to bowiem lider im pozwolił, co wcale – znając postawę skrzypka z niejednego koncertu – nie było oczywiste. Może wreszcie uznał, że oddanie większego pola znakomitym kolegom bardzo pozytywnie wpłynie na obraz jego muzyki? Ich wkład w "Sacrum Profanum" trudno przecenić: zawdzięczamy im niesztampową grę sekcyjną, znakomite partie solowe, zaangażowanie w niebanalną warstwę sonorystyczną albumu. Nie wiem, co bardziej zasługuje na pochwały: czy wyczucie wieloplanowej gry Dysa i jego interesujące sola, czy galopujące pasaże Barańskiego, czy wreszcie gigantyczna praca wykonana przez Fortunę, który nawet lirycznemu motywowi nada frapującą, współczesną rytmikę?

Dzięki temu składowi, być może najlepszemu ze wszystkich zespołów Bałdycha, wybrane przez niego utwory (pięć własnych i pięć z repertuaru muzyki dawnej, religijnej oraz współczesnej) mogą wreszcie zaciekawić, wywołać wstrząs, pobudzić emocje. Patos i nadmiar, tak bliskie skrzypkowi, w końcu znajdują wykonawców, którzy z tymi treściami są w stanie zrobić coś zajmującego. Pomógł im w tym na pewno również realizator albumu z hamburskiego studia Clouds Hill, dzięki któremu dźwięki są jakby zamglone, eteryczne, pozbawione dosłowności. To po pierwsze adekwatnie koresponduje z zamierzonym namysłem Bałdycha nad sakralnością i świeckością sztuki, a po drugie – z pożytkiem dla muzyki (!) – rozmywa nieco brzmieniowe detale pracy skrzypka. Mądrym ruchem była także mniejsza, niż na przykład na ostatnich albumach Pawła Kaczmarczyka, ekspozycja Dawida Fortuny. Dzięki temu jego rozbiegana, skrząca się od pomysłów gra służy muzyce na dziesiątki sposobów, zamiast okazjonalnie burzyć jej wewnętrzną harmonię.

Pomimo kilku słabszych momentów w drugiej części albumu, "Sacrum Profanum" to płyta warta polecenia – nie tylko dla fanów ekwilibrystycznej wiolinistyki, ale przede wszystkim dla miłośników pobudzającego, kolektywnego grania, które ujmie zarówno urodą podniosłej melodii i metodą jej rozwinięcia, jak i enigmatycznymi poszukiwaniami form i brzmień.

sobota, 2 marca 2019

Hati & Zdzisław Piernik - Avant-Garde Out Of Poland (2018)

Hati & Zdzisław Piernik

Zdzisław Piernik - tuba, prepared tuba, percussion, objects
Rafał Iwański - gongs, cymbals, bells, bandair, bodhran, rattles, pipes, objects
Rafał Kołacki - gongs, bells, ocean drum, wooden block, rattles, flutes, pipes



Avant-Garde Out Of Poland 

REQUIEM 178/2018

By Maciej Krawiec

Współpraca toruńskiego duetu Hati z tubistą Zdzisławem Piernikiem mogłaby posłużyć za idealną egzemplifikację powiedzenia "ciągnie swój do swego". Z towarzyszącego płycie tekstu autorstwa Jana Błaszczaka dowiadujemy się, jaka była sekwencja zdarzeń, które doprowadziły do tego, że oto możemy trzymać w dłoniach ich album "Avant-Garde Out Of Poland". 

Otóż w 2014 roku, po solowym koncercie Piernika w warszawskim Mózgu Powszechnym, muzycy duetu Hati – czyli multiinstrumentaliści Rafał Iwański i Rafał Kołacki – zaprosili artystę, by wystąpił na organizowanym przez nich festiwal CoCart w Toruniu. W marcu 2017 roku zagrali razem na scenie w ramach cyklu "Awangarda na ucho", a parę miesięcy później zarejestrowali muzykę, która znalazła się na wydanej niedawno przez Requiem Records płycie. Nie mogłyby te zdarzenia nastąpić, gdyby nie wspólnota artystycznych dusz Hati i Piernika.

Dominują tu formy improwizowane, które zadziwiają konsekwencją budowania atmosfery oraz właśnie wspólnotowością tworzenia. "Avant-Garde Out Of Poland" to nie wynik spotkania egoistów, gdzie ważniejszy od kolektywnej pracy byłby na przykład krzyk, który mógłby uchodzić za wyraz bezkompromisowej szczerości. Jest wręcz przeciwnie: to bardzo spójna sekwencja utworów, w ramach których wszystkie głosy tak płynnie i logicznie się przenikają, jakby płynęły z jednego, złożonego instrumentu. Mam nadzieję, że to porównanie skutecznie obrazuje skalę zespołowości i wyczucia, którą Hati i Piernikowi udało się osiągnąć. Harmonia brzmień i osobliwych opowieści wydaje się być efektem wyćwiczenia i przygotowania, a przecież tak nie było!

Ich fascynująca muzyka to istna uczta dla wyobraźni, która kreuje najdziwniejsze obrazy i sytuacje. Trio tworzy ciekawe, panoramiczne łuny, pośród których eksplodują kolejne sonorystyczne zdarzenia. Pewne brzmienia przynależą do świata instrumentów, inne są niczym dźwięki z recyklingu, gdzie usterka i przypadek są akuszerami sztuki. Szkoda jedynie, że muzyka podzielona jest tu na kilkuminutowe jednostki, o wiele lepiej słuchałoby się jej bez przerw, które wybijają z kompletnego w niej zanurzenia. Chciałoby się bowiem w takim stanie pozostać nie na kilka, lecz przynajmniej na kilkadziesiąt minut.

poniedziałek, 4 lutego 2019

Kuba Płużek - Creationism (2018)

Kuba Płużek

Kuba Płużek - piano, fender rhodes, wurlitzer, harmona 85, korg
Marek Pospieszalski - tenor saxophone, alto clarinet
Max Mucha - double bass
Dawid Fortuna - drums

Creationism


FOR TUNE 0077

By Maciej Krawiec

Wsłuchując się w najnowszy album Kuby Płużka pt. "Creationism", wróciłem do mojej recenzji na temat jego solowej płyty "Eleven Songs" z 2015 roku. Doceniałem wówczas to, iż na tamtym krążku można było usłyszeć "pianistę jazzowego, który nie uciekając się do ekwilibrystycznej preparacji instrumentu, zajmuje nas efektownym frazowaniem i bogactwem klasycznych dźwięków fortepianu". Ów album dowodził kompetencji Płużka jako improwizatora w obrębie czytelnie podawanych kompozycji. Według podobnych założeń, choć z bardziej rozległą paletą ekspresji i pomysłów formalnych, zrealizowane były dwa dobre krążki jego kwartetu: "First Album" (2014) i "Froots" (2017). 

Z tego punktu widzenia płyta "Creationism" wydaje się być znaczącym zwrotem głównych zainteresowań artysty. Przede wszystkim dlatego, że stanowi niemal odwrotność tego, czym nas do tej pory raczył: w miejsce interpretowanych przebojów bądź utworów autorskich pojawiają się tu (w zdecydowanej większości) improwizacje, które przybrały formy eksperymentalne: to owoce spontanicznych poszukiwań, które pianista prowadził daleko od utartych szlaków. Sięgał po różne instrumenty – akustyczne, elektroakustyczne, elektroniczne, a nawet... całkiem rozstrojone (!) – aby budować intrygujące brzmienia i nieznane struktury, nieraz przybliżające się do awangardy czy sonorystyki, choć dostrzec można również nawiązania choćby do bluesa.

Słuchając tych solowych peregrynacji Płużka, myślałem o paru płytach innych polskich pianistów – Piotra Orzechowskiego i Marcina Maseckiego. Autor "Creationism" dodaje bowiem do tego, co ten pierwszy przekazywał nam o oberkach i Pendereckim, a drugi o mazurkach czy jazzie przedwojennym, swoje własne spostrzeżenia. Składają się one na wypowiedź współczesnego pianisty-erudyty, który szuka osobnego, nieoczywistego głosu w gęstwinie konwencji. 

Omawiana płyta bynajmniej nie jest finałem tych poszukiwań – nie opowiada się on ani za jedną estetyką, ani nawet za grą wyłącznie solo. W kilku improwizacjach (i dwóch utworach) towarzyszą Płużkowi bowiem jego kompani z kwartetu i ich bardzo ciekawe, otwarte muzykowanie świadczy o znakomitym wzajemnym wyczuciu oraz dużym kolektywnym potencjale. Mam więc nadzieję, że pomimo zaangażowania w różne przedsięwzięcia jazzrockowe czy hip-hopowe, Płużek będzie kontynuował tworzenie w takim duchu, jak na "Creationism".

środa, 16 stycznia 2019

Polish Jazz TOP TEN 2018 by Maciej Krawiec


Maciej Krawiec TOP TEN Polish Jazz 2018:

1. Kamil Piotrowicz Sextet - Product Placement
2. Anna Gadt Quartet feat. Annemie Osbourne - Mysterium Lunae
3. Irek Wojtczak Quintet - Play It Again
4. Szymon Klima Quintet - Folwark
5. Tomasz Chyła Quintet - Circlesongs
6. Marcin Masecki & Jerzy Rogiewicz - Ragtime
7. Rafał Sarnecki - Climbing Trees
8. RGG/Verneri Pohjola/Samuel Blaser - City Of Gardens
9. Oleś Brothers & Christopher Dell - Górecki Ahead
10. Kuba Płużek - Creationism

MUZYK ROKU
Marcin Masecki

DEBIUT ROKU
Mateusz Sobiechowski Quintet - Vital Music

REEDYCJA ROKU/NAGRANIE ARCHIWALNE
Jerzy Milian - Circulations

środa, 26 grudnia 2018

Tomasz Dąbrowski Ad Hoc - Ninjazz (2018)

Tomasz Dąbrowski Ad Hoc

Tomasz Dąbrowski - trumpet, mutes
Hiroshi Minami - piano
Hiroki Chiba - double bass, electronics
Hiroshi Tsuboi - drums

Ninjazz



FOR TUNE 0135

By Maciej Krawiec

Tomasz Dąbrowski zdążył przyzwyczaić już swoją widownię do tego, że regularnie można obcować z dźwiękami jego trąbki na coraz to nowszych płytach. W tym roku między innymi na takich wydawnictwach, jak "Basement Music" w duecie z Jackiem Mazurkiewiczem, "The Jig Is Up" w ramach kwartetu FUSK czy wydanym właśnie na winylu albumie "Ninjazz". Z przyzwyczajeniem mogłaby wiązać się przewidywalność, a to w jazzie zjawisko najgorsze z możliwych. W tym jednak wypadku przewidywalność dotyczy... dobrej jakościowo, różnorodnej muzyki improwizowanej, czego Dąbrowski jest gwarantem. 

Jego najnowsza płyta to kolejny owoc współpracy z artystami japońskimi, z którymi w 2015 roku wydał krążek pod tytułem "Strings". Tamta sesja była pierwszym spotkaniem Polaka w składzie z pianistą Hiroshim Minamim, kontrabasistą Hirokim Chibą i perkusistą Hiroshim Tsuboi. "Nagrywaliśmy w środku nocy w tokijskim klubie. (…) Pragnienie grania świetnej muzyki wzięło górę i wszyscy to czuliśmy, niezależnie od tego, że nie mogliśmy o tym porozmawiać" – wspomina Dąbrowski. Nie wiem, jak od tamtego wydarzenia ewoluowała komunikacja werbalna trębacza z Japończykami, ale ich muzyczne porozumienie prezentuje się teraz bardzo dobrze, na co wpływ najpewniej miały również wspólne trasy koncertowe. 

"Ninjazz" oferuje dziewięć utworów, które – pośród surowej, niemal wyłącznie akustycznej gry kwartetu (wyjątkiem jest okazjonalne użycie elektroniki przez kontrabasistę) – stanowią eksplorację rozmaitych myśli w sprawach kompozycji, emocji czy brzmień. Dąbrowski zręcznie równoważy te zainteresowania: bez epatowania żadną z konwencji, operuje melodiami bez upiększeń i freejazzową gęstwiną dźwięków, ale również chętnie sięga po zabiegi sonorystyczne czy liryzm o nieoczywistej urodzie. Udaje mu się mądrze łączyć różne energie w zespole, zestawiać odmienny typ pracy muzyków, ciekawie zmieniać dynamikę utworów.

Mimo tego interesującego bogactwa środków, na "Ninjazz" – czego z postawą wojowników ninja na pewno nie skojarzymy – dominuje swoista intymność tworzenia. Najbardziej osobiste partie należą do lidera, ale również pianista opowiada o sobie niemało. Akcja kompozycji najczęściej toczy się niespiesznie, kwartet ma czas, by przewidziane przez Dąbrowskiego melodie, rytmy i sfery przemierzać. To album ciekawy, wielobarwny, trudny do zaszufladkowania. No, chyba że na szufladce znajdzie się po prostu napis: "Tomasz Dąbrowski".

wtorek, 11 grudnia 2018

Artur Majewski/Patryk Zakrocki - Czas Panowania Traw

Artur Majewski/Patryk Zakrocki

Artur Majewski - cornet, delay
Patryk Zakrocki - viola, mbira, ring modulator

Czas Panowania Traw

Fundacja Kaisera Söze 2018




By Maciej Krawiec

Przysłuchując się albumowi Artura Majewskiego i Patryka Zakrockiego "Czas Panowania Traw", sięgnąłem po towarzyszący temu wydawnictwu odautorski komentarz. Znalazły się w nim między innymi takie zdania: "[Muzyka] zdaje się oddychać, jest pozbawiona formy, po prostu trwa, jak szum lasu, do którego się wchodzi czy szmer strumienia, który w tym lesie płynie". To w mgnieniu oka przypomniało mi niezwykły stan, w jakim znalazłem się przed kilkoma miesiącami podczas letnich wakacji. Leżałem wówczas właśnie w środku lasu, słońce hojnie ogrzewało moje ciało. Miałem zamknięte oczy, by świadomie jak najszerzej otworzyć... uszy i jak najpełniej oddać się pasjonującym dźwiękom, intensywnie mnie otaczającym. Zastanawiałem się wówczas, jaką muzykę przyrównać do takiej improwizacji lasu. Może Meredith Monk? Może Arild Andersen? Na pewno – Majewski i Zakrocki.

Bardzo mądrze połączyli oni zajmujące muzykowanie z wykorzystaniem kornetu, altówki, mbiry oraz elektroniki z obecnym bez nachalności przyrodniczym tematem. Duet nie szuka jednak dźwiękonaśladownictwa; artystom chodzi raczej o kolektywne, subiektywne i spontaniczne odbicie pewnej organicznej brzmieniowej aury, którą natura może w sobie zawierać. Majewski i Zakrocki zapraszają do swoistego laboratorium dźwięków, gdzie – poza wyrazistą grą instrumentów – tworzą się zamglone tła, ledwie zarysowane horyzonty, barwne plamy, echa tego, co już niewidoczne. Wyobraźnia pracuje: słychać mikrokosmos ściółki leśnej, naprzykrzające się owady, klangor żurawi, szum smukłych sosen na wietrze nad schowanym pośród borów jeziorem...

Jednocześnie "Czas Panowania Traw" to po prostu bogata i sugestywna muzyka improwizowana. Budzi powyższe skojarzenia bez dosłowności, eksponuje szereg motywów i epizodów, prezentuje zarówno indywidualizm, jak i dialog. Artyści badają dźwięki, odnajdują frazy o rozmaitym natężeniu, dzielą się emocjami. Niepokój, rezygnacja, groza, melancholia, namiastka ładu, niepewna uroda – ja wyczytuję między innymi takie treści w muzyce duetu, ale wiem, że każdy, kto w skupieniu wysłucha tego albumu, odnajdzie tam odmienne myśli i emocje. I po to właśnie – by pozwolić, by w naszym wnętrzu zapanował tytułowy, intymnie przeżywany Czas Traw – warto sięgnąć po płytę Majewskiego i Zakrockiego.

środa, 17 października 2018

Jaskułke Sextet - Komeda Recomposed (2018)

Jaskułke Sextet

Sławek Jaskułke - piano
Emil Miszk - trumpet, flugelhorn
Piotr Chęcki - tenor saxophone
Michał Jan Ciesielski - alto saxophone
Piotr Kułakowski - double bass
Roman Ślefarski - drums

Komeda Recomposed


PRIVATE EDITION 2018

By Maciej Krawiec

Najnowszy krążek pianisty Sławka Jaskułke to kreacja inspirowana twórczością Krzysztofa Komedy. Nie jest to jednak kolejne przedsięwzięcie biorące na warsztat oryginalne kompozycje autora legendarnego „Astigmatic”, ale zawiera ono utwory nowe, pod różnymi względami do dorobku Komedy nawiązujące.

Chodzi o pewne motywy melodyczne, akcentowanie fraz, przetwarzane pasaże czy aurę utworów, które natychmiast odsyłają do klasycznych tematów patrona albumu „Komeda Recomposed”. Zasługą pianisty jest wykazanie, że na pewne konstrukcje reaguje się spontanicznym skojarzeniem z pomysłami Komedy – choć przecież w bardzo inteligentny nieraz sposób, zwykle nie dosłowny, Jaskułke wplótł je w swoją nową muzykę.

Owa inspiracja „Crazy Girl”, „Niekochaną” czy „Svantetic” nie sprowadza się jednak do interesującego dla jazzfana, wyrafinowanego mrugnięcia okiem. Jaskułke wywodzi bowiem z ogromu pomysłów Komedy złożoną architekturę własnych utworów, ciekawie modyfikując ich dramaturgię, natężenie rytmiczne, fakturę brzmień. Wprawdzie wplata zamyślone, minimalistyczne tony znane ze swych solowych albumów „Sea” bądź „Senne”, czy proponuje kolektywny groove przywodzący płytę jego tria „On”, ale środków wyrazu jest tutaj znacznie więcej. Dzięki temu o mniej udanych sekwencjach – np. drugiej części „Nastic” czy konwencjonalnym „Szaro” – pozwalają zapomnieć inne, iście wspaniałe – choćby wprowadzający duet pianisty z trębaczem Emilem Miszkiem w „Kato” czy złowrogi motyw w dolnym rejestrze w „Oxis”.

Na „Komeda Recomposed” dominują szlachetne, poważne formy, pokazujące zarówno wykonawcze, jak i improwizatorskie zalety dobrego zespołu Sławka Jaskułke. Szczególnie podoba mi się saksofonowy tandem Chęcki-Ciesielski, których dyskusja w „Oxis” to jeden z najlepszych momentów albumu. Tytułowa „rekompozycja” muzyki Komedy udała się – dzięki sekstetowi słyszymy ją w nowym, intrygującym kontekście, choć nie zapominajmy, że to dzięki Komedzie ukazuje nam się w ciekawym wydaniu Jaskułke.

niedziela, 19 sierpnia 2018

Albert Cirera/Witold Oleszak - Terra Plana (2018)

Albert Cirera/Witold Oleszak

Albert Cirera - tenor & soprano saxophones
Witold Oleszak - piano

Terra Plana

MPSMT 009




By Maciej Krawiec

Duetowa płyta "Terra Plana" katalońskiego saksofonisty Alberta Cirery i pianisty Witolda Oleszaka to dziewiąty album z serii dedykowanej iberyjskiemu free improvised, wydawanej przez Multikulti Project we współpracy z Trybuną Muzyki Spontanicznej Andrzeja Nowaka. Cirera nagrał już w jej ramach solowy krążek "Lisboa's Work", na kolejnej słyszymy rejestrację jego spotkania z polskim pianistą sprzed niecałego roku w studiu Radia Poznań.

Muzyka improwizowana, nieoparta na zapisie nutowym, stanowiąca sama w sobie jedyny zapis konwersacji artystów, stanowi wyjątkowe wyzwanie dla słuchacza – to rzecz oczywista. Poza tytułami płyty i kolejnych jej części, odbiorca pozbawiony jest zwyczajowych punktów odniesienia: czytelnych melodii, klarownych rytmów i przejrzystych narracji. Gdy słuchacz wkłada do odtwarzacza i włącza taki album, jak "Terra Plana", jest sam na sam z muzyką absolutnie nieprzewidywalną, a wsparcie nieść mogą wyłącznie wyobraźnia, wrażliwość i doświadczenie z odbiorem takiej sztuki. Tego rodzaju konfrontacje – co niedawno pokazały na przykład płyty "Catapulta De Pols D'estrelles" perkusisty Vasco Trilli i Mikołaja Trzaski czy „Spontaneous Soundscapes” katalońsko-polskiego tria Fernàndez/Majewski/Mazur – są w stanie artystycznie wynagrodzić z nawiązką wysiłek włożony w ich odbiór.

Czy tak jest również w wypadku albumu Cirery i Olszaka? W dużej mierze tak, ale nie do końca. A raczej – nie od początku. Bowiem pierwsze minuty wydają się jedynie badaniem sonorystycznych możliwości artystów. Prawdą jest, że te nieraz wprawiają w osłupienie, albowiem duet kreuje dźwięki niezwykłe, intensywnie oddziałujące na wyobraźnię: piski, zawodzenia, warknięcia, szmery, drobne uderzenia, wdechy i wydechy, nagłe stuki i echa tworzą frapującą, enigmatyczną materię. Ale preparowane, same przez się ciekawe dźwięki (nawet tak fantastycznie zarejestrowane, jak w przypadku "Terra Plana")  nie tworzą automatycznie spójnej – co z tego, że niefabularnej – opowieści.

Z biegiem czasu robi się jednak ciekawiej. Kolejne improwizacje, w których muzycy coraz lepiej wyczuwają się w budowaniu ciekawych narracji, przynoszą atmosferę grozy i zwroty akcji wiedzione tajemną, ale przekonującą logiką. Pojawia się cisza, wewnętrzne napięcie, długie tony stanowiące tło dla gęstszej gry partnera, dobre pomysły strukturalne. Niecierpliwość muzykowania, która może przeszkadzać w pierwszych utworach, ustępuje miejsca uwadze, wyczuciu czasu oraz przestrzeni, a także okazjonalnym namiastkom regularności i pięknie dźwięku – co przy tego rodzaju sztuce jest niezwykle ważne. "Terra Plana" to zatem nie tylko fascynujące doświadczenie dla spragnionych nieoczywistych brzmień, ale również dla szukających – opowiadanych za ich pomocą – niebanalnych, wymagających historii.

niedziela, 5 sierpnia 2018

Marcin Masecki & Jerzy Rogiewicz - Ragtime (2018)

Marcin Masecki & Jerzy Rogiewicz

Marcin Masecki - upright piano
Jerzy Rogiewicz - drums

Ragtime

BMC CD 256




By Maciej Krawiec

„Masecki zagrałby wszystko, bo on jest człowiekiem, który ma technikę i otwarty łeb. Skręca w takie kierunki, że naprawdę gra się z nim ciekawie”. Tak o pianiście w swojej wydanej osiem lat temu autobiografii powiedział Tomasz Stańko i dziś słowa te wydają się jeszcze bardziej adekwatne. Poza współpracą z osadzonymi w różnych stylistykach zespołami, sięgał na przykład po kompozycje Bacha, Beethovena, Chopina i Scarlattiego, czy rozprawiał się z polonezami i mazurkami. Jego najnowszy album „Ragtime” – nagrany z perkusistą Jerzym Rogiewiczem – to zatem nie pierwszy dialog pianisty Marcina Maseckiego z historią muzyki, czy konwencjami wykonawczymi.

Ów dialog Masecki zwykle prowadzi na własnych, osobliwych prawach. Jest przekorny, nie przeszkadza mu powtarzanie się, woli zepsuć niż zbudować, nie chce się podobać, lubi zaskakiwać. Konwencjonalnie melodyjne i rytmiczne ragtime'y posłużyły mu do kolejnej muzycznej dekonstrukcji, w ramach której nie dba o przejrzystość narracji utworów czy perfekcyjne brzmienie. Zamiast tego pianista oferuje jednak znacznie więcej: własny styl. Łączy nienaganną technikę z nonszalancją, szacunek z wygłupem, melancholię z groteską. Gdy do tego doda się jeszcze jego wyobraźnię i swobodę improwizowania, nie pozostaje nic innego, jak z radością i zaciekawieniem odkrywać zarówno sam album, jak i koncertowe nagrania tego repertuaru.

Nie bez znaczenia jest oczywiście udział Jerzego Rogiewicza, wieloletniego partnera muzycznego pianisty. Na oszczędnym zestawie perkusyjnym kompetentnie swinguje, dzięki czemu wzmacnia związek duetu z jazzową tradycją. Poza tym, Rogiewicz naturalnie dyscyplinuje Maseckiego, dzięki czemu pianista gra w sposób bardziej ścisły i uporządkowany niż muzykując solo. Ten fakt można uzmysłowić sobie, porównując materiał duetowy z utworem zamykającym „Ragtime” – to nagranie z solowego występu Maseckiego w amsterdamskim klubie Bimhuis. Oba oblicza albumu są równie ciekawe, choć tych, którzy samotną grę pianisty słyszeli nie raz, powinno zainteresować bardziej jego muzykowanie z Rogiewiczem. A brak kontrabasu? To świetny pomysł, dzięki któremu uwydatnia się odrębność przedsięwzięcia, jego bezkompromisowość, a także daleka od perfekcjonizmu twórcza filozofia.

Jeśli więc chcieć dziś słuchać ragtime'ów – czy w ogóle muzyki tradycyjnej – unikając przy tym niestrawności towarzyszącej spotkaniom z epigonami, to właśnie w takich wykonaniach, jak to Maseckiego i Rogiewicza.

czwartek, 24 maja 2018

Fernández/Majewski/Mazur - Spontaneous Soundscapes (2017)

Fernández/Majewski/Mazur 

Agustí Fernández - piano
Artur Majewski - cornet, effects
Rafał Mazur - acoustic bass guitar

Spontaneous Soundscapes

MW 957-2




By Maciej Krawiec

Album "Spontaneous Soundscapes" to kolejny w ostatnich latach dowód na bliską relację katalońskiego pianisty Agustíego Fernándeza nie tylko z polskimi muzykami, ale także rodzimym rynkiem wydawniczym. Płyta, która ukazała się w katalogu oficyny Not Two Records, stanowi zapis spotkania Fernándeza z basistą Rafałem Mazurem i trębaczem Arturem Majewskim na scenie krakowskiego klubu Alchemia, choć bez udziału publiczności. Zarejestrowali tam w pełni improwizowany set, złożony z tytułowych "spontanicznych pejzaży dźwiękowych", w których każdy z biorących udział w sesji artystów się specjalizuje.

Po album sięgnąłem już po tym, gdy słuchałem ich – wraz z Albertem Cirerą i Ramonem Pratsem – w ramach grupy Liquid Quintet na ubiegłorocznym festiwalu Ad Libitum. Zatem nie tylko wspólnota zapatrywań na to, co Fernándeza, Mazura i Majewskiego interesuje w muzyce, ale i zdolność do wchodzenia w takim właśnie gronie w spontaniczne interakcje nie były dla mnie zaskoczeniem. 

To powiedziawszy, należy dodać, że "Spontaneous Soundscapes" dostarcza niezliczonej ilości zaskoczeń jeśli chodzi o warstwę brzmieniową, energetyczną i dramaturgiczną. Słucha się tej organicznie powstającej i skrajnie abstrakcyjnej muzyki z zapartym tchem – jak przystało na inteligentnie wykonywaną sztukę improwizowaną. Mówiąc o inteligencji, mam na myśli proporcje i natężenie, w jakich każdy z artystów udziela się w kolejnych partiach nagrania, oraz ich mądre balansowanie między wsobnym skupieniem i niezależnością a żywiołową, grupową ekstrawersją. 

W moim niedawnym wywiadzie z gitarzystą Marcinem Olakiem – jednym z polskich praktyków otwartej muzyki improwizowanej – powiedział mi on, że w odbiorze tego rodzaju sztuki pomaga obserwacja występujących artystów; inaczej dźwięki mogą być trudne do przyswojenia przez niewprawionego odbiorcę. W pełni zgadzając się z Marcinem, jestem również zdania, że na taką muzykę należy się po prostu z ufnością otworzyć. Wszak czy jej brak ewidentnej logiki, przewidywalnej narracji i łatwych odpowiedzi nie jest czymś, co w istocie cechuje fascynujący świat, który nas otacza? Przy takim podejściu może się okazać, że swobodna improwizacja jest czymś o wiele bliższym wnętrzu odbiorcy, aniżeli nieskazitelne artystyczne produkcje.

czwartek, 8 marca 2018

Mikołaj Trzaska & Vasco Trilla - Catapulta De Pols D’estrelles (2017)

Mikołaj Trzaska & Vasco Trilla

Mikołaj Trzaska - alto saxophone, clarinets
Vasco Trilla - drums, percussion

Catapulta De Pols D’estrelles

FSR 2017/11




By Maciej Krawiec

Wśród płyt, które w ostatnich miesiącach wydała Fundacja Słuchaj, dominuje muzyka spod znaku "free improvised". Sięgnięcie po wybrane albumy - choćby koncerty Liquid Trio oraz kwartetu Trevora Wattsa i Veryana Westona czy krążek zespołu Sundogs - daje obraz bogactwa, jakie taki rodzaj tworzenia może ze sobą nieść. Improwizacja, pozbawiona konwencjonalnych struktur i pozwalająca na pełnię wyrazu artysty, jest w stanie dostarczać niezwykłej palety muzycznych barw oraz zdarzeń niepowtarzalnych. Dzieje się tak, gdy artystę - poza opanowaniem instrumentu - cechują szczerość, otwartość i wyobraźnia. 

Zaś gdy spotkają się dwaj tacy muzycy, niewiele trzeba, by powstała sztuka fascynująca, naszpikowana pomysłami i będąca ich ważną, niewerbalną rozmową. Stwierdzenie, że albumy duetów oferują wyjątkową intymność artystycznego dialogu, to truizm. Ale przekonywanie się o tym po raz wtóry dostarcza nie lada satysfakcji.

Kolejna płyta w katalogu Fundacji jest zapisem takiego właśnie spotkania. Na scenie klubu Jamboree w stolicy Katalonii przed dwoma laty stanęli: Mikołaj Trzaska grający na saksofonie altowym i klarnetach oraz perkusista z Barcelony Vasco Trilla. Album "Catapulta De Pols D’estrelles" - po katalońsku znaczy to "Gwiezdny pył katapulty" - to rejestracja owego koncertu, który ujęty został w siedem utworów. Składają się one na pełną emocji całość, gdzie spektrum nastrojów - od wyciszenia i zamyślenia po furię oraz swoiste muzyczne "opętanie" - jest bardzo szerokie.

Nie jest to w żadnej mierze album chaotyczny czy histeryczny, co można by kojarzyć z otwartą improwizacją. Przejścia przez emocje, brzmienia oraz motywy są władane wewnętrzną logiką, osobistym gustem artystów i dzięki temu odbiorca znajduje się w przestrzeniach nowych, ale nie obcych. Możemy bowiem u nich dosłyszeć, oprócz trudnych do sklasyfikowania wyrazów wolności, także echa folku, hardbopu, free jazzu czy nastrojowej muzyki filmowej; są tu na przykład wątki żydowskie czy brzmienia rollinsowskie, ale i aylerowskie. Zaś gdy za melodie biorą się improwizatorzy nie obawiający się szorstkości oraz brudnego dźwięku, to proste frazy czy namiastki rytmu nabierają głębi i osobistego wyrazu: wtedy przypominamy sobie, jak muzyka może wzruszać, łkać, być rozdzierająca czy na swój sposób... przepiękna. I nie potrzeba do tego przewidujących owe treści partytur.

piątek, 26 stycznia 2018

Sundogs - Sundogs (2017)

Sundogs

Mateusz Rybicki - clarinet, bass clarinet, preparations
Zbigniew Kozera - bass, preparations, objects
Samuel Hall - percussion, objects, prepared oven-tray, electronics, cymbals, drums, environment

Sundogs


FSR 2017/10

By Maciej Krawiec

Nadawanie etykiet muzyce nie należy do najciekawszych zadań piszącego o sztuce. Zdarzają się jednak takie albumy, które z daną koncepcją twórczą wydają się tak sprzężone, tak naturalnie ją realizujące, że o posłużenie się tym czy innym określeniem aż się prosi. Tak jest w kontekście debiutanckiego albumu tria Sundogs i hasła "free improvised". Grupa, którą tworzą klarnecista Mateusz Rybicki, kontrabasista Zbigniew Kozera i australijski perkusista Samuel Hall, operujący również elektroniką, do materii dźwiękowej podchodzą w sposób pozbawiony jakkolwiek ograniczających ich ram.

Instrumenty są preparowane, w ruch idą bezimienne przedmioty – stąd w opisie albumu wzmianki o "objects" czy "environment", na których artyści grają. I tak jak wiele swobody jest w tym, na czym i w jaki sposób członkowie tria muzykują, tak i w strukturach zarejestrowanych utworów wolności jest co niemiara. Dźwięki fluktuują, przechodząc z braku kształtu po formy określone, choć dalekie od przewidywalnej logiki. 

Z początku może się wydawać, że sztuce tria brakuje konsystencji, namiastki kompozycji, klarownych sinusoid, by oddziaływać w sposób przekonujący. Ale gdy przyjmie się ich warunki wstępne – brak barier, niespieszność, abstrakcję, bezkompromisową wolność – jest się wręcz pochłoniętym przez dziwny, obcy, zaskakujący świat dźwięków, które kreują. Błądzenie, które jest ich udziałem, przywodzi na myśl Jarmuschowskich flanerów: trochę samotni, trochę towarzyscy, skupieni na chwili, intensywnie jej oddani. Dlatego ich meandrujące ścieżki, w całym ich braku oczywistości, śledzi się z fascynacją.


niedziela, 20 listopada 2016

Minim Experiment - Dark Matter (2016)

Minim Experiment

Kuba Wójcik - guitar
Kamil Piotrowicz - piano
Luca Curcio - double bass
Albert Karch - drums

Dark Matter

FOR TUNE 0107



By Maciej Krawiec

Nikt raczej nie zaprzeczy, że sięgnięcie po album, który okazuje się być albumem dobrym – z takich czy innych powodów – to dla osoby lubiącej muzykę zdarzenie zadowalające. Zadowolenie może być jeszcze większe, gdy chodzi o płytę debiutanckiego składu, który nią właśnie rozpoczyna swoje trwanie w świadomości odbiorców. A gdy rzecz dotyczy albumu nie tyle dobrego, co znakomitego – wówczas satysfakcja jest bardzo, bardzo duża. Przykład? Płyta "Dark Matter" zespołu Minim Experiment, którym dowodzi gitarzysta Kuba Wójcik. 

Obok niego w kwartecie znajduje się trójka muzyków, których nazwiska śledzącym scenę jazzową na pewno nie zabrzmią obco. To Kamil Piotrowicz na fortepianie, Luca Carcio na kontrabasie i Albert Karch na perkusji. Tym samym na "Dark Matter" spotkały się cztery młode indywidualności, które bez kompleksów oraz z młodzieńczym nerwem, ale i muzyczną mądrością, eksplorują tematykę nadaną przez lidera.

"Dark Matter", jak podpowiada ów tytuł, oscyluje wśród wątków psychodelicznych, posępnych, melancholijnych. To sztuka "ciemna", wyłaniająca się z mroków wyobraźni i stanów dekadenckich. Pięć kompozycji wypełnia smutna melodyka i zamglone brzmienie instrumentów. Owa aura przybiera formę to płynnie meandrującą, to uderzającą rytmem i regularnością; zmienność muzyki kwartetu przebiega przy tym naturalnie, wydaje się następować w sposób niewymuszony. W ramach tej samej logiki partie solowe organicznie wynikają z sekwencji kolektywnych i vice versa. 

Ale muzyka nie jest dobra ot tak sobie – musi stać za nią koncept, kompozycja, dyskusja w grupie, wreszcie realizacja. A "Dark Matter" to płyta właśnie przemyślana, inteligentnie równoważąca żywioły i potrzeby artystyczne. Każdy z muzyków ma czas aby się zaprezentować, kreując przy tym wyraz całości albumu. Niekonwencjonalne brzmienia instrumentów przydają mu niebanalności. Czy nie po takie płyty lubimy sięgać szczególnie?

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...