Tomasz Stanko QuintetBass – Hans Hartmann
Design – Pia Burri
Drums, Percussion – Janusz Stefanski
Soprano Saxophone, Tenor Saxophone, Flute, Percussion – Janusz Muniak
Trumpet – Tomasz Stanko
Violin, Alto Saxophone – Zbigniew Seifert
Purple Sun (1973)
Tekst: Jacek Sołkiewicz
Kazać słońcu świecić na purpurowo. Sprawić by świat zaczął
jawić się nam w innym kolorze. Zatrzymać czas by nie było wschodów ani
zachodów…ciągły szczyt niczym niekończący się test naszej odporności na nowy
układ sił w otaczającej nas rzeczywistości. A wszystko za sprawą dźwięków, z
którymi Tomasz Stańko bez strachu porwał się na słońce, konsekwentnie
przysuwając coraz bliżej siebie granicę, za którą wszystko obraca się w
bezwartościowy jazzowy popiół. W ten sposób wykreował podczas sesji nagraniowej
w Monachium nieprawdopodobnie wąskie terytorium, na którym wraz z pozostałymi
muzykami kwintetu, zafunkcjonował w sobie tylko znany, ekwilibrystyczny sposób,
zawężając margines błędu do katastroficznego minimum. Ilu ludzi tak potrafi?
Wstrzymać słońce i ruszyć muzykę?
‘Purple Sun’ to jedna z tych płyt, które
bezlitośnie podnoszą poprzeczkę zarówno autorom jak i słuchaczom. Tu nie ma
mowy o jakichkolwiek negocjacjach. Nie było kompromisów przy nagrywaniu, nie
będzie przy odsłuchu. Wszystko albo nic. To jest tak zagrane, że trudno
zmieścić choćby jedną dodatkową nutę. Nie ma szczelin, nie ma pęknięć…monolit
idealny. A jednocześnie, w środku jest tyle miejsca, tyle światła i powietrza,
że można śmiało zamknąć się w tym mikroświecie od wewnątrz - na całe dodatkowe
nowe życie, które Stańko wraz z zespołem daje nam w trakcie odsłuchu tego
albumu.
Seifert, Hartmann, Muniak, Stefański - można dostać zadyszki
wymieniając te nazwiska. Prawdziwi Jeźdźcy Purpurowego Słońca. Absolutna
czołówka muzyków, których chciałaby u swojego boku mieć większość jazzmanów.
Taki skład może być przekleństwem…a może być proroctwem niepowtarzalnego
wydarzenia. 5 wybitnych indywidualności z autonomicznymi, bezkarnie
ewoluującymi horyzontami, których linie musiały nagle pokryć się dając jeden,
niezwykle wyraźny i wyrazisty obraz. I dały.
To pierwsza okazja kiedy możemy
spojrzeć słońcu prosto w oczy. Ono nie oślepia, nie pali a jego promienie niosą
zupełnie nową energię. Wbrew pozorom, jest tutaj całkiem…purpurowo ciemno.
Ogarnia nas uczucie jakiego doświadcza się obcując z czymś przepotężnym,
wiecznym. Czymś co definiuje przyszłość, niezależnie od tego jak daleko ona
jest i jak długo będzie trwać. Aura tej płyty jest tym, co powinno w mniejszym
lub większym stopniu, dotknąć każdego człowieka. Niczym właśnie słońce -
jednego opali, drugiego ogrzeje a jeszcze innego uratuje przed zamarznięciem.
Ta muzyka na pewno pozwala nam wszystkim odkryć zupełnie nowy kolor dźwięku.
Brzmi jak malowana, chciałoby się powiedzieć.
Jej różnokształtność pozwala
dopasować się do wszystkiego co napotka na swojej drodze. Dlatego jest tak
porażająca w wyrazie. Dynamizm zachodzących w niej zmian po prostu obezwładnia.
Od klimatycznych, wycofanych wprowadzeń, interludiów po opętane kaskady nut,
które masowo zalewają nas z każdej strony. ‘Purple Sun’ to prawdziwy audiospad
polskiego jazzu! Łatwo w czymś takim stracić oddech więc przygotujcie się na
dłuższe momenty na długu tlenowym, ale ten Kwintet spłaci go Wam z nawiązką.
Otwarcie płyty jest mocno filmowe. Wszystko pachnie tu celuloidem, ale jeśli
dobrze się wsłuchacie w grę Stefańskiego na bębnach, szybko odgadniecie dalszy
rozwój wypadków. Narowistość, nawet w spokojnym intro, pokazuje, że tuż pod
pierwszą falą dźwiękową gotuje się inferno. Janusz Stefański jest dla mnie
jednym z tych najbardziej wyrazistych polskich bębniarzy jazzowych. Tym, który
zawsze idealnie wyczuwa klimat kompozycji i potrafi się wpasować w każdy nurt.
Zawsze jednak robił to na swoich zasadach zatem jeśli tutaj od początku rwie do
przodu to najwyraźniej ma w tym cel. Tak naprawdę On jest pierwszym posłańcem
wieszczącym to co się wydarzy. A ‘Flair’, po tym metodycznie budowanym intro,
przeradza się w prawdziwą apokalipsę, której tempo nadaje właśnie Stefański.
Gra tak gęsto, że naprawdę trudno nadążyć za logiką jego ruchów. Dźwięki jego
bębnów kotłują się uderzając w nas tysiącem odłamków…to naprawdę wyjątkowo
sensoryczne doznanie połamania czasu. Sekunduje mu Hans Hartmann, którego linie
basowe podkręcają dosłownie każdy moment tej porażającej kompozycji. Momentami
ma się wrażenie jakby w ostatniej chwili doganiał partnera z sekcji rytmicznej.
Tuż nad nimi Tomasz Stańko, który opowie Wam w początkowo prosty sposób, o czym
ten utwór jest. Ale jak to Stańko…od miękkich, łatwych nut do biczujących nas
podmuchów Jego trąbki przechodzi w mgnieniu oka więc szybko okazuje się co
naprawdę będzie grane. Niewiarygodne jest to, że po tylu dekadach nie
zdążyliśmy się przyzwyczaić do takiej temperatury w muzyce i ta partia wciąż
brzmi jakby była grana spoza ludzkiego wymiaru. Grać w taki sposób i nie
zagubić się w gąszczu nut, wizji, czasoprzestrzeni…Geniusz! Trzeba też
przyznać, że Stefański gra po prostu idealnie pod to co Stańko a także później
kolejni muzycy wyrzucają z siebie. To wszystko jest ze sobą tak perfekcyjnie
połączone, że aż wzbudza niepokój. Aranżacyjnie ‘Flair’ jest podzielony na
akty. Akty przyspieszonego wschodu. ‘Purpurowe Słońce’ wschodzi idealnie
pionowo, po najkrótszej drodze do zenitu. Kolejną część przejmuje Muniak, który
tak jak Stańko, zaczyna na spokojnie, ale znacznie szybciej rozpętuje
nawałnicę. To co się wydarzy w tej części zaczyna wprowadzać poważne
rozedrganie. Mało kto potrafi zagrać tak sugestywnie i Muniak niewątpliwie
wytycza tą partią nowe poziomy oddziaływania dźwięku na człowieka. Jeżeli
jednak wszyscy dotychczas grający doprowadzili Was do najbliższej odległości od
Słońca i zaczęło być naprawdę gorąco…to Seifert nie zastanawiając się ani
chwili ruszył przed siebie. Tomasz Stańko doskonale wiedział co robi namawiając
Seiferta na grę na skrzypcach w kwintecie zamiast saksofonie. To właśnie
wizjonerstwo Stańki pozwoliło Mu usłyszeć niezagrane szaleństwo, które miało
stać się ikoną polskich i światowych skrzypiec jazzowych. To co Seifert gra w
‘Flair’ wymyka się jakimkolwiek próbom zrozumienia. Inna sprawa, że Stańko dał
Seifertowi najwięcej przestrzeni i chwała Mu za to, ponieważ na dłuższym
dystansie Jego partia skrzypiec buduje dosłownie totem wokół którego dalej
toczy się ten obrządek. Szamanizm, alternatywne połączenia na linii
ręce-mózg-serce, ciężka arytmia płynąca krwiobiegiem…Zbigniew Seifert brzmi jak
Władca Jazzowego Chaosu. Otwarcie płyty, o którym nie da się zapomnieć. Rzadko
kiedy w jazzie słyszałem taki start.
Kolejne, połączone ‘Boratka/Flute’s
Ballad’ wnoszą odrobinę uporządkowania, ale rzecz jasna, w tym składzie, to
etap przejściowy. Niemniej, przysłuchujcie się przez cały czas grze
Stefańskiego - tak jak wcześniej wspominałem, Jego partie idealnie określają
dramaturgię ‘Purple Sun’. Nie inaczej teraz - piękna, pogodna linia grana przez
Stańkę jest tylko wprowadzeniem i przypominaczem, że to ciągle muzyka skomponowana
na Ziemi. Nie brakuje jednak w dalszej części muzycznego kaskaderstwa -
Stefański/Hartmann kontynuują sejsmiczny eksperyment a cudowny zdalny
‘pojedynek’ pomiędzy Stańką a Muniakiem, którzy podzielili tę kompozycję między
siebie, jest po prostu hipnotyczny. Takie promienie przebijają wszystko i
docierają w nietkniętej postaci - dlatego tak bardzo to czujemy.
Jeżeli
komukolwiek zabrakło gry Seiferta, kolejny utwór wynagradza to sowicie.
Ciekawe, że wszystkie kompozycje na ‘Purple Sun’ są autorstwa Tomasza Stańki a
ta jedna…właśnie Seiferta. ‘My Night, my Day’ to w całości popis tego
fenomenalnego skrzypka. Tajemniczy, dość mroczny klimat początkowych taktów
wycisza na chwilę zmysły, ale tylko do chwili gdy z tej otchłani zaczną
wyłaniać się wszyscy muzycy, którzy odprowadzają Seiferta do partii solowej. Od
tej chwili pięciolinią rządzić będą skrzypce, które grają tak jakby zwiastowały
koniec świata. Od lamentu przez łkanie po ogłuszający krzyk a wszystko w
sztormowym tempie dyktowanym przez sekcję rytmiczną. Ten utwór to kolejny dowód
jak unikalną techniką i brzmieniem dysponował Zbigniew Seifert.
Wieńczący
całość albumu, tytułowy ‘Purple Sun’, tradycyjnie rozkręca się na wolnych
obrotach tworząc przestrzeń na krótki solowy popis Stefańskiemu, który daje
sygnał do biegu wprowadzając początkowo lekko funkową pulsację. Motyw przewodni
zagrany przez Tomasza Stańkę wpada z łatwością w ucho…trochę jak słodkie słowa
na pożegnanie, ale bynajmniej nie jest ostatnim słowem na tej płycie. Taki
materiał musi skończyć się w wirtuozerski sposób i robi to Muniak, który dwoi
się i troi w swojej partii a w sukurs przychodzi mu Hartmann, którego bas po
raz kolejny napędza całość.
Pomnikowy album. Ostatnia sesja Kwintetu Tomasza
Stańki, która zaowocowała jazzowym przewrotem. Kompozycje są zbudowane w taki
sposób, że momentami nie ma czasu na przełykanie śliny. Walczymy o chwilę
spokoju, dostajemy ją, ale tylko po to by nie stracić przytomności przed
kolejną nawałnicą. Z tej płyty nie wolno uronić ani jednego dźwięku! (dlatego
słuchajcie na głośno)
Wielkość Purpurowego Słońca definiuje wielkość muzyków,
którzy je stworzyli i wg mnie jest to jedna z najważniejszych płyt w polskim i
światowym freejazzie. Wyważa każde drzwi, nie dając się zamknąć w jakichkolwiek
ramach. Cud awangardy, któremu trzeba się pokłonić. Nie mrużcie jednak oczu,
ponieważ Geniusz, który pozwolił pięciu ludziom pokolorować słońce wg własnego
uznania, chce byście zobaczyli jego piękno w całej swojej okazałości.