Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 21 lipca 2025

machają do nas

 


Mama, tata, dziadek Fabian trzymający na rękach najstarszą wnuczkę i Stryk. To zdjęcie ma 65 lat. Jeśli czytacie "Patrzę na nas" to odnajdziecie tam  te postacie. 

Oglądam te kilka sekund filmu przetworzonego ze starego zdjęcia i czuję ciężar odpowiedzialności - bardzo chciałabym, aby znajomi i rodzina czytali moją książkę mając świadomość, że to zaledwie wspomnienia, świat widziany oczami dziecka, i tak naprawdę każdy widzi to, co chce zobaczyć. 

piątek, 25 października 2024

gliniany tynk

 


Z rozmów z siostrą.

Trochę marudzimy i narzekamy bo każda z nas przerażona jest koniecznością remontu. I pada pytanie – a pamiętasz lepienie?

W drewnianym, starym domu były gliniane tynki. Ściany nigdy nie były gładkie i proste a te tynki odpadały i przynajmniej raz w roku należało je uzupełniać. To była katorżnicza praca. Mama pochodząca z okolic Poznania nie miała pojęcia, że tak można. Po kilku latach już sama wiedziała, jak to się robi i działały obydwie z babcią.

Najważniejsza była odpowiednia glina. Glinę wybierała babcia z lasu i nosiła ją w wiklinowym koszu. W dole było gaszone wapno. (Rany boskie tylko żeby żadne dziecko tam nie szło, dzieci idźcie się bawić do stryka). Glinę rozrabiano wodą i mieszano. Stopami. Po prostu deptało się tak długo, aż nabrała odpowiedniej konsystencji. Potem wapno i trochę piasku. Piasek drobniutki, też z paryi.

Technika kładzenia - ciap, pac, ciap. Głaskanie. I to nie wszystko, bo to musiało wyschnąć, potem jeszcze jedna warstwa. I potem bielenie czyli malowanie.

Ale i tak po paru miesiącach, zwłaszcza z sufitu, jak ktoś łaził po strychu, odpadały kawałki gliny prosto na głowę. Albo do kołyski. Albo na choinkę.

Raz czy dwa dorwałyśmy się do wzorników i ozdobiłyśmy dom prawie jak Zalipianki.

I tak sobie gadamy z siostrą o tej biedzie, której się każda wstydziła. A teraz nie ma się czego wstydzić bo kto nie chciałby mieć drewnianego domu z ekologicznymi tynkami z gliny, z wędzarnią, szafarnią i stodołą. Zwłaszcza jako drugi dom.

piątek, 5 stycznia 2024

ciemno, jaśniej, cieplej

 

Co za śliczny kubek! Dostałam na pociechę, będziemy sobie z Hanią piły kakao. 
Takie drobiazgi mnie uszczęśliwiają. 

Gdzieś w okolicy runęło drzewo na przewody i nagle zostaliśmy bez prądu. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do ciemności. Na horyzoncie jaśniała łuna od świateł Krakowa, wyraźniej niż zwykle widać było samoloty zbliżające się do Balic ale w domu nic nie świeciło – ani drukarka, ani kuchenne światełka ani nawet wyłączniki. Pierwsze co zrobiłam to uderzyłam się w nogę o otwartą zmywarkę.

Zapaliłam latarkę w telefonie, poszukałam zapalarki i świec i jak to w takich okolicznościach bywa myśli popłynęły daleko daleko wstecz.

Czyli jak to dawniej bywało.

Ludzie mniej się bali.  Moja siostra chodziła do sklepu z bańką po naftę.  Była najstarsza z nas, ale miała może osiem lat a może nawet nie tyle, bo ja tych specjalnych baniek na naftę zupełnie nie pamiętam, natomiast lampy owszem. Wiem, gdzie wisiały, do dziś mogłabym wskazać te miejsca w domu rodziców. Pamiętam też, że wymagały specjalnej uwagi, należało przycinać knot, dolewać naftę i czyścić szkło, które było bardzo cienkie i pękało częściej niż zwykłe szklanki.

Z naszego domu do sklepu prowadziła wąska ścieżka skrajem lasu. Na ścieżce było pełno korzeni drzew i śliskie kamienie, potem szło się nad głębokim wąwozem i tam prawie zawsze było błoto, potem trzeba było pokonać przejście nad strumykiem i znów koło skarpy i lasu. Wszystko to w terenie górzystym, na dół do sklepu no a ze sklepu do góry.

Dzieci miały mnóstwo obowiązków. Ja nie lubiłam roboty w stajni i w polu, wolałam opiekować się młodszym rodzeństwem. Między mną a młodszymi siostrami jest 6 i 8 lat różnicy.

Proszę mi tu nie pisać, że to była patologia. To było 50 lat temu. Moje wspomnienia dla mnie samej często wydają się niewiarygodne, dzwonię wtedy do sióstr i rzeczywiście konfrontacja wychodzi różnie bo różnie widziałyśmy wtedy świat. Ja byłam środkowa, więc najwięcej obserwowałam ale dla innych byłam raczej niewidzialna.

 

Wracam do ognia, którego nikt się nie bał. Owszem, domy się paliły ale przeważnie od pioruna.

 

U mojego stryka stała przepiękna choinka przystrojona ozdobami z bibuły, anielskim włosem i uwaga – świeczkami przypiętymi  do gałązek klamerkami z drucików. Dom był częściowo pod strzechą i jakoś nikt nie trząsł się nad nami że spalimy chałupę. Pamiętam swój zachwyt, kolędowanie i smak wafli robionych przez stryjankę. I wielkie grube koty śpiące na piecu. Stryku dlaczego ten kotek nazywa się Kretyn? Bo łapie krety!

Było ciemno, paliły się świece, nad Balicami wisiał samolot. Wiecie jak jest ze wspomnieniami. Otwierają się szufladki jedna po drugiej. Piszę aby czymś zająć myśli, bo tak to wiadomo, kłębek nerwów. 

Ludzie, jaki ja dostałam dziś piękny kubeczek dla Hanusi! Obydwie potrafimy się cieszyć i  piszczeć z radości. Dziękujemy! Mam nadzieję, że kiedyś Hania będzie pamiętać, że miałyśmy ręcznie robione pięknie ozdobione kubki z Bolesławca i co sobie przy piciu kawki opowiadałyśmy. 


piątek, 20 stycznia 2023

znów o miłości

 



 

Miałam troskliwą, dobrą, kochającą babcię, była dla mnie wsparciem i zawsze była po mojej stronie. Każda z nas, wnuczek, była pewna, że to ją babcia kocha najbardziej i tak właśnie było. 

To nie był czas, gdy szafowano słowem „kocham cię”. Moja babcia za to mówiła, że się o mnie trapiła kiedy nie wracałam ze szkoły tym autobusem co zawsze a jak mnie długo nie było to mówiła, że się jej cniło za mną, że się modli o moje zdrowie i szczęście. Tymi słowami okazywała mi miłość.

 

Mojej wnuczce ciągle mówię, że jest piękna, mądra i że kocham ją najbardziej na świecie i to jest prawda. Dziś byliśmy w przedszkolu z okazji naszego święta i nareszcie zrozumiałam to, co czasem dziwiło mnie w amerykańskich filmach. Zadawałam sobie pytanie – po co oni (rodzice, opiekunowie) chodzą na te przedstawienia i mecze, dlaczego to jest dla nich takie ważne.

Hania zawsze bardzo przejmuje się występem i zjada ją trema. Taka jest – pilna prymuska, pracowita, mocno zaangażowana w projekt. Nie widziałam jej na żywo w żadnym przedstawieniu z powodu pandemii ale widziałam filmy ze żłobka i z przedszkola z jej udziałem.

 

Dziś dzieci wchodziły na scenę i nie wszystkie były pewne, czy babcie i dziadkowie są na sali. Zaniepokojone patrzyły na obecnych. Nasza Hania stała na swoim miejscu prawie na baczność z zadartą bródką (genów nie wydłubiesz, mam taką samą postawę gdy dzieje się coś ważnego). Nagle wstałam (siedziałam z brzegu) aby zrobić zdjęcie i wtedy mnie zobaczyła. Dziewczynka rozpromieniła się i od tej chwili tańczyła, śpiewała i deklamowała z pełną swobodą. Zrozumiałam, jak bardzo zależało jej na naszej obecności.

Były życzenia, wiersze, tańce i piosenki, ciasteczka i prezenty, i oczywiście uściski i słowa pełne miłości.

Myślę sobie, że być babcią to wielkie szczęście, tak samo, jak mieć kochającą babcię.

 

 


środa, 28 września 2022

jesień



 Wszyscy chwalą się grzybami i jak co roku  podziwiam  odwagę grzybiarzy a zamiast grzybów wklejam zdjęcie jabłka. Też ładne. I na pewno nie jest zatrute.


Mój tata, który zawsze zaopatrywał mnie w suszone grzyby na wigilijne uszka już tego nie zrobi ale tradycję podtrzymuje siostra, która ma zasady dotyczące grzybobrania i o tym dziś napiszę. 
Zbiera grzyby tam, gdzie wie, że rosną od lat. Ale nie każdy mieszka w pobliżu lasu! - przerywam. To prawda. 
Tata wywalił mi raz pół koszyka - opowiadała. I to nie dlatego, że znalazł w nim trujące osobniki. Malutkich grzybków nie zbieraj! - pouczał. Nie wiadomo, co z nich wyrośnie. Ale malutkie są najlepsze do marynowania - protestowałam. 
Dyskutować nie ma sensu bo skoro od pięćdziesięciu lat nie zerwałam żadnego grzyba to nie mam prawa głosu. Ale zawsze będę się zastanawiać, dlaczego ludzie tak zawzięcie jeżdżą na te grzyby, łażą po lesie, łapią kleszcze, mokną, wywracają się na liściach i na obślizłych konarach a potem przywożą do domu wiadra pełne zdobyczy i spędzają długie godziny na oczyszczaniu i przetwarzaniu. O długim pobycie w szpitalu lub ostatecznym pożegnaniu nie wspomnę. 




niedziela, 18 września 2022

coś się skończyło

 Czuję, jakby zatoczyło się koło. Te żarty o zbieraniu chrustu - dla mnie to wcale nie było śmiesznie bo ja doskonale pamiętam, jak pod Brzanką zbieraliśmy bukowe gałęzie a potem rąbaliśmy je na niewielkie kawałki do palenia pod blachą. Bieda. Tak to się nazywa. Chleb z pasztetową zawinięty w kartkę wyrwaną z zeszytu. Początek wakacji na kolanach w truskawkowym polu u gospodarzy, którzy nas zawsze oszukiwali przy wypłacie. 

Nie chcę tego, co już było. Nie chcę galopującej inflacji, pustych sklepów i racjonowania towarów. Nie chcę być zaradna, oszczędna i jednocześnie bezradna.

Dorosłość też nie na bogato. Nie było czym palić w piecu. Nie mieliśmy znajomości, nie wiedzieliśmy komu trzeba dać łapówkę, dlatego  w pierwszą zimę, a dom kupiliśmy na Trzech Króli, spaliliśmy pół sadu. Styczeń tamtego roku był dość ciepły, rżnęliśmy na podwórku to mokre drewno piłą moja-twoja. Oczywiście nie chciało się palić. Przez szpary w oknach wiało, poutykałam je watą a pod drzwi podłożyłam zrolowany, stary koc.

Nie mogliśmy dogrzewać się piecykiem elektrycznym bo natychmiast wywalało korki. Nauczyłam się wtedy okręcać je miedzianym drucikiem i włączać na nowo.

Od miasta dzieliło nas zaledwie dziesięć kilometrów, teraz już miasto puka do granic ale wówczas dojazd do pracy zimą był tragiczny. Po oblodzonej i zaśnieżonej drodze żaden kierowca autobusu nie chciał jechać. Wieś położona na uboczu więc droga odśnieżana była na końcu.

Wieś śmierdziała. Wszystko przesiąknięte było ohydnym fetorem pochodzącym z tuczarni, gdzie hodowano świnie. Nie dało się suszyć na zewnątrz prania, rowami płynęły nieczystości, z kominów unosił się czarny, duszący dym ponieważ wszyscy  paliliśmy  czym popadnie.

Prawie wszyscy w tym ekstremalnie zanieczyszczonym środowisku uprawiali warzywa i hodowali zwierzęta a nadwyżki sprzedawali na krakowskich targowiskach.

Żywność była reglamentowana, nie pamiętam, ile było przydziału na człowieka, bardziej pamiętam, że na kartki był cukier, mięso i wędliny, masło, alkohol, papierosy  i słodycze. To wtedy powstawały czekoladowe bloki z mleka w proszku ,  pierniki ze sztucznym miodem i wafle z masą z margaryny i cukru.

To wtedy sklepowe i salowe miały władzę. Niewiele można było kupić ale wielu można było przekupić.

Rodzące były golone tępymi maszynkami i szyte bez znieczulenia, przeziębionym dzieciom lekarz przepisywał lek nasenny.

Kiedy moi rówieśnicy wspominają tamte czasy z nostalgią i sentymentem, ja jestem przerażona. Wiem, że to się już nie wróci bo ludzie są inni, bardziej świadomi, nie mogą też  czuć się bezkarni jak wówczas, ale i tak się boję.

 Spokojnie, czereśni nie zetnę na opał bo nie mam pieca. Musiałam zażartować choć nie bardzo jest się z czego śmiać. Ale już nie chcę być zaradna, nie chcę być oszczędna, pracowita  i zapobiegliwa.  Choć zmartwienie na zapas nic nie da, czuję niepokój. 


Nade wszystko chcę się czuć bezpiecznie.

poniedziałek, 23 listopada 2020

gdzie tam do świąt!

Może to będzie jakiś sposób na chwilę zapomnienia. Spróbuję. 

Coraz bardziej się boimy, coraz częściej miewamy katastroficzne wizje nie bez powodu. 

Dlatego postanowiłam (prawie jak z kalendarzem adwentowym) zamieszczać tu codziennie nowy post. Ale nie chcę być sama, dlatego proszę - odzywajcie się, żebym wiedziała, że to ma sens. 

Nie wszystko stanęło na głowie. Nie wszyscy jesteśmy schowani w domu i zamknięci w sobie. Idą święta. Telewizja i internety pokazują nam ten czas jako festiwal radości. Pada śnieg, najważniejszą postacią jest Mikołaj, nie ma świąt bez uroczystej kolacji choinki do sufitu i prezentów. 

 Nie pamiętam kalendarza adwentowego, w mojej rodzinie tego nie było. Adwent był czasem ciszy, oczekiwania. W święta nie było prezentów bo Mikołaj przychodził do nas 6 grudnia. 

Raz przyniósł  niebieskiego misia. I nigdy nie zapomnę tego szczęścia, gdy obudzona rano z mocnego snu nie bardzo jeszcze wiedząc co się dzieje usłyszałam głos mamy - a zobacz kto to siedzi na podusi koło ściany, zobacz! Od tamtej pory zawsze jestem bardzo grzeczna bo wiem, że to działa, Mikołaj przynosi prezenty tylko grzecznym dziewczynkom. Klarka ogarnij się, na blogu piszesz, nie do archiwum. 

Młoda nie jestem ale wierzę, że ten świąteczny czas jeszcze nieraz mnie zaskoczy pozytywnie. Napiszcie o swoich świątecznych niespodziankach. Miśka - nie gotuj barszczu!




sobota, 16 kwietnia 2011

historia pewnego zagapienia

Mój pierwszy tort robiłam na swoje siedemnaste urodziny, uroczystość była dość ważna bo miał do mnie pierwszy raz oficjalnie przyjechać chłopak poznany w wakacje. Nie śmiejcie się, pierwsza wizyta chłopaka w domu dziewczyny to było wielkie przeżycie bo co innego jak chłopak był z tej samej wsi albo z okolic a co innego jak z daleka, całkiem obcy. Presja była spora bo i mama i siostry niemiłosiernie ze mnie pokpiwały widząc, jak bardzo mi zależy aby wypaść jak najlepiej.
Tak z tydzień wcześniej już robiłam zamieszanie i to pewnie przez to ciągle słyszałam, co mu która powie i pokaże, oczywiście same brednie. Sześć dziewczyn w jednym domu, macie pojęcie? Im bardziej się starałam tym bardziej siostry mi dokuczały, na przykład mówiąc, że jak chłopak wejdzie to ściągną ze ściany święty obraz i każą mu pocałować ramę informując,  że taki mamy obyczaj w rodzinie, a potem wszyscy na kolana, gromnica na stół i modlitwa przed burzą. Modlitwa przed burzą zawsze jest aktualna bo nigdy nic nie wiadomo. A na obiad zrobimy kurze łapki w rosole i będziemy obgryzać i wrzucać pod stół kotom. Dobiła mnie najmłodsza siostrzyczka mówiąc – a ja mu powiem że mały kotek się zesrał pod łóżkiem!
Wreszcie babcia mnie uspokoiła – dziecko, on będzie wpatrzony w ciebie, nie przejmuj się, tylko ty jesteś dla niego ważna.
Żywność była na kartki, prawie wszystko to, co potrzebowałam na tort, było reglamentowane. Cukier, masło, mąka, czekolada, alkohol. Jakoś to zgromadziłam,  trochę wódki wysępiłam na praktyce, bufetowa mi wlała do butelki po syropie na kaszel, przepis na tort miałam z książki do technologii. Najtrudniejszy, nawet teraz robię go bardzo rzadko. Biszkopt ubijany na parze. Jaja z cukrem ubija się na parze tak długo, aż powstanie gęsta biała masa, potem się studzi cały czas ubijając i dopiero wówczas leciutko przesypuje się orzechami, mąką albo tym, z czym chcemy ciasto, np. makiem, kokosem. Miksera nie było, piekarnika nie było, był prodiż z grzałkami od góry. Stałam przy kuchni ubijając te jajka trzepaczką, trwało to naprawdę bardzo długo. Biszkopt się udał, wyrósł, upiekł się i wyglądał jak na  obrazku w książce. Krem należało zrobić na drugi dzień bo się świeże ciasto źle przecina. Pojechałam do szkoły cały czas myśląc wyłącznie o tym, że mi ten placek na pewno zeżrą, na pewno!
Ne zżarli. Krem się robi tak – pałką w makutrze utrzeć na puch masło, na parze ubić jaja z cukrem aż powstanie gęsty lukier, wystudzić, do masła dodawać po łyżeczce lukru cały czas ucierając. Potem się jeszcze dodaje alkohol i dodatki, ja miałam orzechy i czekoladę. Ubiłam jajka na parze i żeby się szybciej wystudziły, wyniosłam miskę na ganek, wróciłam do kuchni aby ucierać masło. Chciałam wszystko robić sama to robiłam. Kiedy masło było utarte, poszłam po ten lukier a tam czysta miska! Wylizana! A mówiłam, zamykać drzwi bo pies tylko czyha na takie okazje! Nie ma w domu ani cukru, ani jajek, trzeba było pilnować a nie wynosić psu. Rozpacz, no bo co to za tort bez kremu. Rozpuściłam tylko czekoladę i oblałam ten placek. O butelce po syropie w której była wódka całkiem zapomniałam, stała jakiś czas w kredensie aż ktoś sobie golnął myśląc, że to guajazyl, najobrzydliwszy z syropów na kaszel.
W sobotę dom był wypucowany, niezależnie od gości co sobotę w domu moich rodziców było generalne sprzątanie z myciem futryn, drzwi, przecieraniem obrazów i szorowaniem podłóg (ryżową szczotką, deska po desce, do białości!).
Może się spóźnił pociąg. Może nie zdążył na autobus. Może przyjedzie okazją. Czekanie jest nieznośne, do dziś najbardziej nie lubię czekać. Czekałam w sobotę, jeszcze w niedzielę miałam nadzieję, że przyjedzie. Nic z tego. Dopiero we wtorek dostałam telegram – wstrzymali przepustki, nie wiem, kiedy się zobaczymy.
Przepustki wstrzymali na kilkanaście miesięcy, bo to była późna jesień 1981 rok.
Nie spróbował wówczas mojego tortu ani  nie poznał moich nieznośnych sióstr. 
 Za jakiś czas się ze mną ożenił. Bo tak jak mówiła babcia -  był we mnie wpatrzony a ja w niego.

wtorek, 12 kwietnia 2011

to lubię

Czasem łapię się na tym, że przez cały dzień nie piję nic innego tylko kawę. No, kieliszek wina wieczorem, ale rzadko.
Z lenistwa zaparzam rano kawę w najprostszy z możliwych sposobów – na dno wielkiego kubka wsypuję dwie miarki mielonej kawy, zalewam to wrzątkiem, mieszam i gotowe. Nie słodzę, nie dolewam mleka. Wystarcza mi to na godzinę, potem robię sobie kolejny kubek do śniadania. Też duży ale robię kawę rozpuszczalną i dolewam do niej dużo chudego mleka.
W ciągu dnia piję kawę jeszcze wiele razy, ale już z filiżanki i bez mleka. Lubię wszystko, co kawowe. Tort z kawowym kremem, lody, zapach kawy jest dla mnie jednym z najprzyjemniejszych aromatów.
Nie gardzę kawą z automatu wyżłopaną prawie w biegu ale najbardziej lubię taką czarną, mocną, zaparzaną w porządnym ekspresie ale nie szatańskie espresso, nie, od tego mnie telepie.
Moje pokolenie chyba pamięta komunistyczny wynalazek zwany „pokaw”. Piło się kawę, a potem te fusy zalewało jeszcze raz wrzątkiem do połowy szklanki i to był właśnie „pokaw”. Mój znajomy jeszcze słodził sobie te fusy w szklance i je zjadał.
Kiedyś, nie tak dawno temu, jedliśmy obiad w Kryspinowie nad zalewem i chciałam się jeszcze potem napić kawy i się nie dało, spróbowałam i zostawiłam pełną szklankę. Nie dlatego, że nie lubię pić gorących napojów ze szklanki. Oj, nie lubię, i to bardzo. Był to jeden z najpodlejszych gatunków, grubo zmielony, fusy po zalaniu nie opadły na dno bo było ich tak dużo. Smak obrzydliwy, kwaśny, czuć było stęchliznę.
A w domu nie mam ekspresu bo albo rozbijam dzbanek, albo mi wybucha i cała kuchnia w fusach. Dlatego się umawiam na dobrą kawę „między ludźmi”.  

piątek, 8 kwietnia 2011

zakończenie

Na stoliku stały butelki z oranżadą kupione przez chłopaków. Pili wódkę z jednego kieliszka i od tego się zaczęło, bo Marysia i Danka się napiły, ja strzeliłam focha bo od początku zgrywałam wielką paniusię z miasta i powiedziałam, że z jednego kieliszka się nie napiję, co zostało skwitowane dosadnym wyzy sro jak rzyć mo a Konserwa powiedziała, że jeszcze nigdy w życiu nie piła wódki to i tu nie będzie. Po czym nalała sobie do szklanki oranżady i wypiła ją duszkiem. W butelce była wódka. Przełknęła i spytała – cuz tako niedobro ta łorynżada?
Po kilku minutach wstąpił w nią diabeł i nie opuścił już do końca naszej znajomości. Poszła do kapeli i zamówiła piosenkę. Dość długo negocjowała aż wreszcie wrzasnęła – jak nie umiycie to się nauccie, grać abo oddawać piniondze!
Zaczął skrzypek. Dostojnie, bez góralskiego szarpania, ojeju, jak pięknie. dołączył do niego akordeonista a  po chwili już wszyscy wraz z zespołem śpiewaliśmy na całe gardło – Jolka Jolka pamiętasz lato ze snu..
I refren – hej bo się nom zacyno bucyna rozwijać bucyna rozwijać!
Zabawa się rozkręciła i było istne wariactwo, nie siedziałyśmy ani jednego kawałka, jakoś nas nie rozdarli bo jak się paru do nas przykleiło to już inni dali spokój ale o pierwszej był koniec zabawy i trzeba było wracać do domu.
Dziopy, a skąd wy jesteście? – ktoś się wreszcie zainteresował. No tak, w środku nocy, w obcej wsi, nawet Konserwa nie znała tam nikogo, żadna z nas jadąc na zabawę nie pomyślała, że trzeba będzie wrócić. Górale zapraszali nas na nocleg ale miałyśmy na tyle rozumu, żeby wiedzieć, że jak teraz pójdziemy spać to żadna do pracy nie wstanie. Postanowiłyśmy wyruszyć na piechotę. Z góry na dół było z kilometr, a potem już była normalna droga, gdzie jeżdżą samochody, może się trafić jaka okazja. W dół prowadziła gliniasta ścieżka i można było iść albo w błocie, albo trawą. Poszłam trawą, mając na nogach śliczne granatowe zamszowe sandałki kupione w butiku. Było też strasznie ciemno, wywróciłam się chyba z dziesięć razy. Nie tylko ja, nawet chłopaki, którzy znali tę drogę, jechali w dół po tym błocie klnąc, wreszcie dotarliśmy a raczej sturlaliśmy się do szosy, jeszcze nam zabawa szumiała w głowie, jeszcze śpiewaliśmy. Noc była chłodna, po południu przetoczyła się tędy burza i teraz  było mglisto i mokro. Szosa również nie była oświetlona, ale przynajmniej było w miarę równo. Dotarliśmy do pierwszego przystanku. Najwcześniejszy autobus był jakoś koło szóstej, a co będzie,  jak nie przyjedzie?
Piętnaście kilometrów to  nie tak daleko, idziemy! Nie wiem, czy teraz którykolwiek chłopak zdobyłby się na taki wyczyn, jak wówczas tamci górale. Nie znając nas prawie wcale poczuli się w obowiązku nas odprowadzić. Robiliśmy odpoczynki co przystanek, coraz dłuższe i dłuższe bo Konserwa ze swoim góralem za każdym razem zostawała najdłużej, aż doszliśmy pod same drzwi. Pożegnaliśmy się mniej lub bardziej czule i palacz, który był jednocześnie stróżem otworzył nam wejście. Zaklął brzydko na nasz widok - ojapierdole!
Wyglądałyśmy, jakby nas kto napadł i  topił w bagnie. Robiło się już jasno a żadna tego nie zauważyła, mgła na drodze, mgła w oczach i w głowie tylko jedna myśl – spać! Palacz tylko zapytał – nic wam nie jest?
 Miałam nogi fioletowe do kolan, bo sandałki strasznie farbowały, Danka zgubiła sweterek jak toczyła się ze stoku, Marysia rzygała po drodze ze cztery razy i nie nadawała się do pracy.
A Konserwa miała na szyi korale zrobione gorącymi ustami górala i wyśpiewywała w kółko – Jolka Jolka pamiętasz lato ze snu..hej, bo się nom zacyno bucyna rozwijać!

czwartek, 7 kwietnia 2011

praca, II część

Konserwa była dziewczyną niezwykłą. Mówiła wyłącznie gwarą i nie zawsze była przez wczasowiczów zrozumiana, na przykład zamieniała „s” na „c” mówiąc „cyr”, „cłońce”, „cmolec”, „Koncerwa”. Umiała w specyficzny sposób wyrażać swoje potrzeby i szybko stała się atrakcją ośrodka. W każdym turnusie prowokowała gości, aby dostać to, co w danej chwili potrzebowała. Na przykład w środku zimy chodziła z gołymi nogami w rozwalonych zdrowotkach (to był taki rodzaj obuwia, wyglądało to mniej więcej tak, jakby obciąć pięty i palce trampek) a zapytana przez wczasowiczów, dlaczego nie nosi rajstop, odpowiadała piękną gwarą:
- Czymom do kościoła bo  mom ino jedne!
Zazwyczaj wczasowiczka już przy następnym posiłku przynosiła dla Konserwy albo rajstopy, albo pieniądze. Konserwa była niesamowicie lojalna i patrząc na prezent ze smutkiem stwierdzała:
- Ale nos jes śtyry i zawdy się dzielomy tym co dostanymy!
I to była prawda, zawsze wszystkim się dzieliłyśmy, nie tylko pracą ale również przyjemnościami (o piłkarzach nie wspomnę!)
Pewnego letniej niedzieli Konserwa zaproponowała wyjazd na wiejską zabawę w jej rodzinne strony.
Kolacja, którą obsługiwałyśmy, kończyła się o 18;30, należało potem  posprzątać jadalnię, zmyć naczynia, posprzątać kuchnię i przygotować wszystko na rano. Uwinęłyśmy się z pracą, szybki prysznic, strojenie się  i biegiem na przystanek, ale w niedzielę ostatni autobus do tej wsi odjeżdżał o 15;30, więc to biegiem na nic się zdało. Ale my przecież zarabiałyśmy bardzo dobrze a przy dworcu był postój, więc pojechałyśmy taksówką. We śtyry.
Wieś położona jest przy granicy ze Słowacją, kilka lat temu przejeżdżałam tamtędy i mi się przypomniała ta zabawa, głównie dlatego, że uświadomiłam sobie, jaki człowiek był głupi.  
Klub Rolnika mieścił się na górze, pod którą taksówkarz nie wyjechał. Zostawił nas u podnóża i poszłyśmy dalej pieszo. To był mały, parterowy dom przedzielony sienią, po jednej stronie była izba, w której się hulało, w drugiej był bufet i kilka stolików z krzesełkami. Nad bufetem zawieszony był napis „NA TĘSKNOTĘ I FRASUNEK WYPIJ KAWĘ A NIE TRUNEK”.
Konserwa tu kiedyś już była, choć nie pochodziła z tej wsi lecz z sąsiedniej. Uprzedziła nas, że jeśli odmówimy jakiemuś góralowi tańca a pójdziemy tańczyć z innym, to będzie bitka. Albo hulamy albo siedzimy.
W bufecie była oranżada kosztująca albo 20 albo 200 zł, kawy nie było, trunków też nie było bo to był rodzaj klubo – kawiarni, gdzie alkoholu sprzedawać nie można. Dlatego alkohol był w butelkach po oranżadzie. Nie zdążyłyśmy nawet usiąść, gdy obstąpili nas chłopcy.
Kapela góralska grała wściekle, tańczących ludzi było dość mało i po chwili zorientowałam się dlaczego. Prawie nie było dziewczyn! Konserwa też to zauważyła i jęknęła – no to nos rozedro!
Marysia i Danusia, nasze koleżanki, już wirowały na podłodze, co chwila słychać było tylko krzyk: odbijany! - i wpadały w kolejne ręce. Wokół nas niecierpliwił się tłum chłopaków , gdy Konserwa chwyciła mnie za nadgarstek i zdecydowała – hulomy ino we dwie! Tańczyłyśmy w środku kółka ze dwa kawałki, aż wreszcie kapela zrobiła przerwę.

Czy ja się już pytałam o to co zawsze?;)

środa, 6 kwietnia 2011

praca

Pod koniec roku szkolnego do szkoły przyjeżdżali pracodawcy poszukujący pracowników do domów wczasowych, restauracji i hoteli. Tych ofert nie było zbyt wiele i były one kierowane do najlepszych absolwentów. Podpisałam bardzo korzystną umowę na rok, w sobotę kończył się rok szkolny a ja w poniedziałek zaczynałam pracę.
Zamieszkałam w ośrodku wczasowym, w ładnym pokoju na piętrze nad jadalnią. Wraz ze mną mieszkały jeszcze dwie dziewczyny.
Trzeba było umieć robić wszystko to, co w danej chwili było potrzebne. Nie było podziału na podkuchenne, kelnerki, sprzątaczki czy pokojowe. Kierowniczka przydzielała nam zajęcia w miarę potrzeb. Palacz na przykład nie zajmował się wyłącznie kotłownią, jeśli trzeba było to musiał obierać ziemniaki albo zmyć korytarz.
Były ogromne trudności z zaopatrzeniem i kuchnia funkcjonowała w oparciu o produkty zbożowe i nabiał ale jedzenie było bardzo smaczne, tyle, że pracochłonne. Gotowaliśmy codziennie na około sto osób trzy posiłki. Pierwszy był zawsze z zupą mleczną, którą roznosiłyśmy w wazach, na stoliku na gości czekało oprócz tego troszkę kiełbasy, żółtego sera, pieczywo, dżem i smalec ze skwarkami,  obiad był dwudaniowy i zawsze był też kompot, kisiel lub budyń,  a kolacje podawaliśmy gorące, jakieś naleśniki z serem, ruskie pierogi, placki ziemniaczane, kopytka z pieczarkami czy gołąbki z kaszą i grzybami.
Taka domowa mamusina kuchnia, goście nie narzekali, mogę to powiedzieć z całą odpowiedzialnością – pracowałam tam rok i nie spotkałam się ani razu ze skargą na jedzenie. Nawet, jak żywiliśmy kadrę Górnika – Knurów, którzy mieli tam zgrupowania, to inni goście po prostu tylko wzdychali. A wzdychali dlatego, że sportowcy przywozili z sobą całe zaopatrzenie i mieli taką zasadę – na stole ma być tyle, ile chłopaki zechcą zjeść. Przywozili całe ćwiartki mięsa, pojemniki z kurczakami, ryby, szynki, wędliny, i nawet tłuszcze. Wszystko to, co było na kartki, oni przywozili, zrzucali do magazynu a my miałyśmy wreszcie możliwość gotowania tak, jak trzeba, bez oszczędzania i zamiany produktów.
Ech, jacy to byli przystojniacy! Jasne, że usiłowałyśmy ich podrywać, choć nasza kierowniczka pilnowała bardzo  – do gości grzecznie i uprzejmie ale na dystans!
Po drugiej stronie drogi był stok, na którym czasem trenowali. Na przykład ustawiali się na samym dole i musieli w morderczym tempie wbiegać na górę, i tam i z powrotem. A my się gapiły przez okno jak zaczarowane!
Jedli naprawdę bardzo dużo, byli hałaśliwi, weseli, uczynni, i nie do poderwania. Możliwe, że mieli przykazane to samo co my – na dystans.
Pracowałam cały sezon po kilkanaście godzin na dobę i zarabiałam bardzo dobrze, co z tego, gdy i tak nic nie można było kupić, raz dostałam talon na buty i chcąc go wykorzystać, aby nie przepadł, kupiłam buty o rozmiar za małe.
Poznałam tam dwie dziewczyny, góralki, które mówiły wyłącznie gwarą. Uwielbiałam je bo miały specyficzne poczucie humoru, nie złościły się prawie wcale i z równą otwartością rozmawiały o Bogu jak i o seksie.
Jedna z nich chciała zachować cnotę dla męża i oddać mu się w noc poślubną ale miała na tym punkcie jakąś obsesję ponieważ ciągle o tym mówiła, obrazowo opowiadając, jak to będzie wszystko wyglądało. Mam do dziś w pamięci  te opowieści  przedstawiające sceny z życia intymnego Konserwy, bo tak ją nazywałyśmy.
 O tym, czy Konserwa dochowała cnoty i jak było na góralskiej zabawie napiszę wkrótce.

środa, 16 marca 2011

na stancji (druga część)

Babka dostawała szklankę wina i siedziała na krześle w kącie. Nie brała udziału w naszych wygłupach ale śmiała się razem z nami i czasem którejś groziła palcem – ej dziewucha dziewucha! A my kończyłyśmy – nie będziesz synową!
Wypalałyśmy Józkowi wszystkie papierosy jakie tylko miał i towarzystwo się rozchodziło. Papierosy były na kartki, my  nieletnie miałyśmy kartki na cukierki, to znaczy nasze mamy te kartki miały, no, ale skoro pracowałyśmy jak dorosłe, wymagano od nas jak od dorosłych to tak się czułyśmy. Nikomu to zresztą nie przeszkadzało, szkolne szatnie były siwe od dymu, z toalet dym buchał na przerwie jakby tam się palił grill, na praktyce paliłyśmy bez ukrywania się. Pamiętam zresztą jak raz warknęłam na  czyjąś uwagę:
 – Nie pal bo jesteś nieletnia!
- A do noszenia węgla i sprzątania zarzyganej posadzki to już jestem dorosła?

Zegar na klasztornej wieży wybijał pierwszą, szafkowy zegar w kącie milczał od dawna, bo podparłam mu wahadło parasolką po tym, jak kolejny raz obudzona nie mogłam już zasnąć do świtu, gdy za drzwiami pokoju ktoś stanął. Słyszałam wyraźnie kroki, potem zapadła niepokojąca cisza. W pokoju, w którym mieszkałam, nie było zamka w drzwiach, zamykały się tylko na klamkę. Nasłuchiwałam kilka minut aż wreszcie sięgnęłam po but stojący koło łóżka i rzuciłam go w drzwi.
 Łojezusie! – usłyszałam krzyk babki i wołanie – a kogo tam masz?
- Nikogo tu nie ma, można wejść i sprawdzić – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
- To co tak huknęło? – nie wierzyła mi.
- Może straszy, może tu kto umarł, ja tam nic nie słyszę – odparłam. Nieprawda, słyszałam. Słyszałam skradanie, oddech, czułam czyjąś obecność.
 Może to był Józek, może babka, a może straszyło. Czasem się bałam, obudzona nie mogłam zasnąć, wstawałam więc i pisałam opowieści strasznej treści. Ile tam było duchów, upiorów, wisielców porwanych przez diabła prosto do piekła! Na zmianę oczywiście z wierszami o miłości. 
Było mi zimno. Wynajmując pokój nie sprawdziłam, jak jest z ogrzewaniem. W pokoju stał piec, w którym nigdy się nie paliło. Babka twierdziła, że nie trzeba w nim palić, bo mnie przecież i tak nie ma cały dzień i wystarczy otworzyć drzwi do kuchni to stamtąd najdzie ciepła a w nocy człowiek przykryty nie zmarznie. W jej części domu też było bardzo zimno. Oni się grubo ubierali, rzadko myli, często spali po południu, przywaleni grubymi pierzynami. Aby wejść do mojego pokoju, musiałam przejść przez pokój babki, więc widziałam to wszystko. Ja miałam mało odzieży i codziennie musiałam robić przepierkę, oczywiście w rękach, i te rzeczy mi nie schły, czasem ubierałam wilgotne.
 W grudniu się wyprowadziłam i wróciłam pokornie do domu. Skończyły mi się pieniądze, marzłam, zaczęłam chorować. Wróciłam do domu i oznajmiłam:
- Muszę tu jeszcze mieszkać pół roku!  
Na co mama odparła:
– A ktoś cię wyganiał? Sama chciałaś to poszłaś, chciałaś to wróciłaś.

Wróciłam bogatsza o bardzo ważne doświadczenie. Nie wiedziałam, że człowiek może być tak samotny, że w domu może być tak cicho, że są chwile, kiedy nie ma się do kogo odezwać. Dla mnie wówczas było to niewyobrażalne bo rosłam w gwarze, w ruchu, w trzypokoleniowej wielodzietnej rodzinie. Codziennie wpadały sąsiadki, pod nogami kręciły się koty, pod kuchnią zawsze palił się ogień, było po prostu CIEPŁO! 

wtorek, 15 marca 2011

na stancji

W trzeciej klasie umęczona ciężką pracą na praktykach i dojazdami do szkoły postanowiłam iść mieszkać na stancję. Miałam trochę zarobionych przez wakacje pieniędzy i pewnego dnia oznajmiłam mamie – wyprowadzam się! Na co mama odparła – ciekawe na jak długo?
Zauważcie, jaki miałam w domu luz. Ja nie pytałam, czy mogę się wyprowadzić z domu  mając szesnaście czy siedemnaście lat, ja po prostu poszukałam sobie pokoju do wynajęcia, zabrałam  swoje rzeczy i tyle.
Pokój mieścił się w starym domu z kilometr od przystanku w miasteczku, gdzie miałam praktykę w tej strasznej knajpie w rynku. W domu tym  mieszkała stara kobieta ze swym synem, nie wiem, ile ten człowiek miał lat, mnie wydawał się równie stary jak jego matka. Trafiłam tam, bo na oknie naklejona była kartka z napisem „panienkę na stancję niedrogo przyjmę”.
Do domu wchodziło się od podwórka, należało wejść po schodkach, przejść przez kuchnię, pokój babci i dopiero był pokój, w którym miałam mieszkać. Z pokoju babci można było również wejść do tajemniczego pomieszczenia, które mogło być łazienką bo stała tam wanna. Ubikacja była na podwórku, kran z wodą był w kuchni. Nie zastanawiałam się zbyt długo czy to są dobre warunki czy nie,  bo nigdy w życiu nie mieszkałam poza domem. Pani, która kazała nazywać się babcią przekonała mnie, że Józek, jej syn, jest spokojny i chodzi spać z kurami, ona również, nie będziemy więc sobie przeszkadzać. Pokazała mi też owo tajemnicze pomieszczenie mówiąc, że niestety, wody nie ma, ale jak sobie wodę  zagrzeję na kuchni i wleję do wanny to mogę się kąpać ile zechcę.
W „moim” pokoju stała wersalka, stół, krzesła, wysoki szafkowy zegar i szafa, pełna rzeczy właścicielki. Na parapetach stały doniczki z kwiatami, na ścianie było pełno świętych obrazów. Czuć było stęchliznę i taki charakterystyczny zapach starego domu, wilgoć, myszy, nic przyjemnego. Zapłaciłam za miesiąc z góry i zabrałam się za sprzątanie. Kiedy wyszorowałam do białości podłogę, umyłam okna i powiesiłam czyste firanki, zrobiło się całkiem miło. Wodę do sprzątania grzałam na blasze, pod którą paliło się węglem. Po tym sprzątaniu chciałam się umyć ale wanna była zajęta. Leżały w niej dwa koguty z obciętymi łbami, czekały na skubanie i oprawianie, bo babcia handlowała tym, co biegało po podwórku i urosło za domem.
Od tamtej pory już zawsze myłam się w swoim pokoju w plastikowej miednicy, którą ukradłam z knajpy.

Przestałam się spóźniać do szkoły bo dojeżdżałam pociągiem, nie autobusem czy okazjami. Praktykę też kończyłam punktualnie o piętnastej i nagle się okazało, że mam mnóstwo wolnego czasu. Uczyć się nie musiałam bo wystarczyło mi to, co usłyszałam na lekcjach, całą podstawówkę miałam same piątki więc w tej szkole nie starałam się nic, i tak miałam bez problemu dobre oceny. Dużo czytałam, ale to się akurat właścicielce domu nie podobało, bo szkoda światła. Nie miałam radia ani telewizora, jedynym dźwiękiem było tykanie i bicie tego zegara w kącie, co mnie zresztą doprowadzało do szału.
Babcia na samym początku powiedziała, że mogę sobie zapraszać koleżanki i jej to nie będzie przeszkadzało. Ja się trochę wstydziłam warunków ale tylko na początku, bo przecież to nie moja rodzina! Nieraz babcia siedziała w wannie i skubała koguty albo patroszyła króliki ale co z tego, miałyśmy jeszcze jeden powód do wygłupów. Wkurzał nas Józek, który się strasznie z nami chciał integrować, ale miał przecież ponad trzydzieści lat i dla nas to był po prostu stary dziad, nie mogłyśmy zrozumieć, czego on chce. Miałam trzy fajne koleżanki, ale naprawdę takie super dziewczyny, wesołe, zawsze trzymałyśmy się razem. I te dziewczyny czasem prosto z pociągu przychodziły do mnie a zaraz za nimi materializował się Józek. Przynosił jakieś ciastka, ględził coś o gospodarce, o traktorze, który miał sobie kupić i takie tam, ale tak szczerze mówiąc to my sobie z niego robiłyśmy bezustanne jaja. Wreszcie kiedyś usłyszałam, jak babcia mówi do sąsiadki, że Józuś będzie miał żonę kucharkę i to po szkole gastronomicznej. Byłyśmy wredne i okrutne, bezustannie się go dopytując w której się zakochał i kiedyż ach kiedyż ślub! On był dość nierozgarnięty bo zamiast trzasnąć drzwiami to się czerwieniał i jąkał albo głupio się śmiał.
Wreszcie raz zrobiłyśmy imprezę zapraszając kolegów, ale to była taka libacja, że te doniczki z okien pospadały do ogródka.
 

Ja chyba cierpię na atak grafomanii, pisać to dalej? Bo nie wiem czy się nie wkurzycie za te  biograficzne wątki

sobota, 5 marca 2011

jeszcze o nauce zawodu

Jeden z czytelników zamieścił pod postem „ Praktyka czyni mistrza czyli wspomnienia uczennicy” taki komentarz -
Myślę, że coś mogę powiedzieć na ten temat jak to wszystko dzisiaj wygląda. Sam chodzę do Technikum o profilu gastronomicznym.(..). Wyraźnie więc można zaobserwować jaka jest różnica między dzisiaj a wcześniej. Robiliśmy praktycznie to wszystko co normalni pracownicy, więc cały czas byliśmy pod okiem i przez to własnie możemy najlepiej się nauczyć zawodu. teoria jest ważna, której się uczymy w szkole a i tak praktyka jest ważniejsza. I czekam na więcej na ten temat, interesuje mnie to zważywszy na mój zawód :) Bernard
Proszę bardzo, Bernardzie, opiszę Ci, jak to wyglądało 30 lat temu.
Knajpa mieściła w parterowej kamieniczce  w rynku małego miasteczka na południu Polski. Od frontu było dwie sale i bufet a z tyłu w podwórzu było całe zaplecze, kuchnia, ubikacje, szatnia dla personelu, biuro, pod biurem piwnica z  ziemniakami i duża beczka z wodą.
Miałam tam praktyki od drugiej klasy przez dwa lata, trzy razy w tygodniu. Dojeżdżałam na siódmą, autobus o 6;10 albo był albo był ale się nie zatrzymał. Czasem, zwłaszcza zimą,  szłam na piechotę 15 km a czas spóźnienia musiałam odrobić po południu. Zaraz po przyjściu do pracy podpisywałam listę i szefowa przydzielała nam dodatkowe obowiązki. Dodatkowe dlatego, że praktykantki cały czas musiały być na zmywaku, żaden pracownik się tym nie zajmował. Było nas dwie i zmieniałyśmy się, aby się jakoś ze wszystkim wyrobić.
Rano uczennice zaczynały od nastawienia wody na mycie. Wodę nalewało się do 40 litrowego gara z beczki stojącej na podwórku, gar stawiało na kuchni i woda z niego służyła do zmywania naczyń. Trzeba było pamiętać, aby przez cały dzień ją uzupełniać. Naczynia zmywało się w zlewie mniejszym niż moja dzisiejsza umywalka w łazience. Zlew ten zatykało się korkiem, wlewało tam gorącą wodę z pieca, dosypywało się proszek i jak już ta woda była śmierdząca i gęsta, zmieniało się na świeżą. W drugiej komorze zlewu było płukanie, zimną wodą i byle jak.
Potem szefowa wysyłała nas do rzeźni po zaopatrzenie. Rzeźnia znajdowała się kawałek za rynkiem, ale niedaleko. We dwie nosiłyśmy w dużych metalowych pojemnikach mięso, wątróbkę, flaki, płucka, taki pojemnik wraz z towarem był dość ciężki i niosłyśmy go z trudem, trzeba było przynieść takich pojemników kilka codziennie.
Pod biurem mieściła się piwnica i stamtąd wyciągało się ziemniaki, do piwnicy zamykanej na metalową klapę prowadziła drabinka, trzeba było nabrać ziemniaków do wiadra, wyjść po tej drabince i podać to wiadro osobie, która stała na górze. W piwnicy nie było światła, raz mnie tam zamknęła jedna z pracownic dla żartu. Naprawdę było zabawnie.
Zajmowałyśmy się wyłącznie obieraniem, zmywaniem i sprzątaniem. Nie było mowy o rękawiczkach, moje ręce były popękane do krwi od tego żrącego proszku do zmywania i od obierania ton ziemniaków i warzyw w lodowatej, ciemnej  norze zwanej szumnie obieralnią. 
W szkole pani ucząca nas technologii wyzywała mnie za te ręce, bo na technologię musiałyśmy mieć śnieżnobiały ukrochmalony fartuch, czepek nasunięty na czoło i oczywiście gładkie zadbane ręce z krótko obciętymi paznokciami, moje były  „oderwane od pługa, jakbym nimi orała ziemię”. Kiedy miałam wypadek i po miesiącu nieobecności przyszłam do szkoły z gładkimi dłońmi, pani z wielką satysfakcją stwierdziła – widzicie, jak się chce to się da zadbać o ręce. Dyskusji i wyjaśnień w szkole nie było.
To był czas żywności na kartki, czas poniżania, bezustanne święto złodziei, kombinatorów i chamów. Kto nie umiał kraść i kombinować, był podejrzany o donosicielstwo. Uczennice były poniżane i wykorzystywane do najcięższej pracy a kraść się nie nauczyły, ja chciałam, raz coś przyniosłam do domu, chyba jakieś kotlety czy olej to mi mama kazała to odnieść i mi palnęła kazanie o tym, że złodziei w naszym domu nie ma, nie było i nie będzie.
Czy wówczas był sanepid? Oczywiście, że był. Przyjeżdżali i szli prosto do biura. Do kuchni zaglądali przez drzwi. Raz dostałam mandat 100 zł za to, że nie miałam czepka. Do garnków z sufitu spadały karaluchy, kuchnia lepiła się od tłuszczu, w obieralni grasowały szczury, które się ludzi nie bały wcale, ja dostałam mandat za to, ze miałam czepek w kieszeni a nie na głowie. Dla mnie to była klęska, bo miałam 140 zł stypendium a 110 zł kosztował bilet miesięczny  Zapłaciłam ten mandat ale cały miesiąc jeździłam na gapę.  Innych mandatów nigdy nie było.
Pod koniec nauki do szkoły przyjeżdżali kierownicy pensjonatów i hoteli, aby zwerbować do pracy młody personel. W sobotę skończył się rok szkolny a w niedzielę wyjechałyśmy do pracy do jednego z domów wczasowych w górach.
Dostałyśmy dobrą pracę, wyżywienie za darmo i piękny pokój. Ale to jest temat na kolejny post, może kiedyś.
Opowieść publikuję na obydwu blogach.

piątek, 14 stycznia 2011

praktyka czyni mistrza, czyli wspomnienia uczennicy

Nie wiem jak teraz wygląda nauka praktycznej nauki zawodu w gastronomicznej szkole, ale napiszę Wam, jak wyglądała moja praktyka.
Trzy razy w tygodniu szłam do knajpy na popołudniową zmianę. Trzy razy, bo w tamtych czasach nie było wolnych sobót, więc nauka i praktyki były w systemie pół na pół.
Knajpa była miejscem, gdzie w jednej sali przy gołych stolikach siedzieli albo leżeli z twarzą w galaretce drobiowej nawaleni faceci, a w drugiej części stoliki były przykryte obrusami i tam się podawało jedzenie. Bufet był przy drzwiach wejściowych i bufetowa kierowała ruchem pytając gości wprost – do konsumpcji czy na obiad? Bo nie można się było napić bez konsumpcji, a obiad bez picia można było zjeść! Jeśli pytanie kogoś zmyliło i zamawiał schabowego w sali dla pijaków to kelnerka i tak go przesadzała na drugą salkę, „bo przy tych obrzygańcach jeść się nie da.” Raz na jakiś czas kelnerka z bufetową wywoziły najdłużej śpiącego pijaka na krześle, na którym drzemał, na schody i tam albo walił się do rowu i spał albo zaopiekowali się nim koledzy. Czasem też po tych pijaków przychodziły żony albo matki i to był prawdziwy dramat, bo matka prała  syna w pysk i krzyczała – w tej chwili do domu pijaku! Natomiast żona często sama dostawała w twarz i uciekała, a gonił ją krzyk męża – do domu w tej chwili! Pijak do wódki musiał zamawiać jedzenie, do piwa też, ale do piwa wystarczyły koreczki serowe albo połówka jajka na twardo posypana papryką, a do wódki się należała galaretka albo fasolka po kretyńsku. Te zakąski były przechodnie bo oni ich nie jedli i wystarczyło, że bufetowa otrzepała te koreczki z popiołu albo obtarła serwetką i znów szły do gościa. Nawet lepiej że nie jedli bo knajpa była mniej obrzygana od środka i na zewnątrz. W knajpie nie było toalety, ubikacje były tak z 50 m od budynku, bez wody i bez umywalki. Pijacy zwracali się do bufetowej i do kelnerki z wyszukaną uprzejmością – pani kierowniczko, skarbie jedyny, gwiazdeczko najpiękniejsza w całej wsi i takie tam komplementy.
W takie miejsce trafiłam uczyć się gotować.
Pisać dalej?